Rafał Kosik's Blog, page 68
January 22, 2013
Fly high czyli biznes po polsku
Od momentu, gdy usłyszałem o planach budowy lotniska Modlin, do momentu jego otwarcia minęło znacząco zbyt mało czasu jak na polskie realia. To się nie mogło udać. Krótka historia tego portu jest miniaturowym modelem tego, jak się w Polsce robi biznes. Otóż zwykle robi się go byle jak, a marzeniem polskiego biznesmena jest rozkręcenie firmy i pozbycie się jej, zanim ta zacznie przynosić straty.
Model biznesowy został przedstawiony lata temu przez mistrza Mleczkę w rysunku kulinarnym „Bułka po polsku”. Jak się przyrządza bułkę po polsku? To proste: 1. bierzemy bułkę; 2. wpieprzamy ją, zanim nam zabiorą.
Port jest państwowy, więc właściciel nie może się zwinąć, jednak model wciąż jest aktualny, tyle że w tym przypadku dotyczy podwykonawców. Nieszczęsna ustawa o przetargach publicznych wymusza na urzędnikach znalezienie najtańszej oferty. Wygrać przetarg mogą więc ci, którzy maksymalnie zetną koszty. Firma Erbud ścięła je tak, że pas startowy wytrzymał niecały rok. Sam kiedyś w wiadrze mieszałem beton na działkowe alejki moich rodziców - wytrzymał wiele mroźnych zim. Ale co ja tam wiem, amator, o betonowaniu. Samochody są lżejsze od samolotów, dlatego większością polskich autostrad będziemy się cieszyć jeszcze jakieś pięć lat, nim rozpoczną się masowe remonty. Wspomnijcie te słowa w 2018 roku.
Wracając jednak do lotniska, wadliwy pas wcale nie musi być wynikiem zaniedbań firmy, która go wykonywała (i nie zdążyła się zwinąć). Firma został zmuszona wymogami przetargu do gigantycznej redukcji kosztów. Na przykład musiała zrezygnować z pełnej obsługi przez firmę ochroniarską, czego skutkiem mogły być kradzieże. Musiała również zrezygnować z zaufanych podwykonawców i kupować mieszankę betonową tam, gdzie najtaniej. Domniemuję. Polski kodeks pracy nie pozwala ścignąć byłego pracownika (a i obecnego jest trudno) za zaniedbania. Tymczasem za krzywy balkon, za zezowate kafelki, za źle położony asfalt powinien odpowiadać ten konkretny partacz, który sfuszerował, a nie właściciel firmy, który, jak zakładam, działał w dobrej wierze, choć prawdopodobnie jego marzeniem jest dziś pozbycie się firmy. Tak więc koleś, który faktycznie jest odpowiedzialny za wylanie rozwodnionego betonu na pasie startowym w Modlinie, ma państwowy immunitet bezkarności.
Mamy oszczędność? Na papierze tak. Mamy tani port lotniczy, który nie dość, że wygląda jak namiot ONZ dla uchodźców, to jeszcze nie działa. Ale był tani. Brawo! Kowalscy kupili samochód, ale oszczędzili na oponach, wiec póki co samochód stoi na cegłach. Formalnie są więc dumnymi posiadaczami samochodu i spłacają raty za samochód, który nie jeździ. Bez sensu? Jasne, że tak.
Dalej. W rejonie, gdzie mgła zalega przez miesiąc w roku otwarto port bez systemu pozwalającego na lądowanie we mgle. Jak to możliwe? To bardzo proste, jak znów domniemuję. Przyjęto założenia, że… może mgły akurat nie będzie. Módlmy się. Cóż innego może spowodować, że w środku Mazowsza stanął port lotniczy bez działającego systemu ILS? Chyba spowodowało to tylko ignorowanie historii katastrof lotniczych na lotniskach bez tego systemu.
Efekt długofalowy? Droższe bilety lotnicze dla Polaków, bo Polska to jest już rejon wysokiego ryzyka biznesowego. Dalej są koszty poboczne, o których na razie nikt oficjalnie nie mówi. W porcie lotniczym Modlin działa wiele małych firm, na przykład kawiarni i sklepików, że o firmach przewozowych na ten wypierdziszew nie wspomnę. Spróbujcie pomyśleć, co dla nich oznacza zamknięcie lotniska na kilka miesięcy. Być może oznacza plajtę. Co więcej oczywiście ZUS-u, fiskusa i całej reszty urzędów nie obchodzi to, że prowadzisz kawiarnię w nieczynnym przez kilka miesięcy porcie lotniczym. Nie obchodzi ich, że nie masz klientów. Twoje zobowiązania wobec państwa są jak haracz dla mafii. Co więcej polski kodeks pracy jest tak skonstruowany, jakbyśmy żyli w PRL-u, więc będąc pracodawcą nie możesz zwolnić pracowników bez okresu wypowiedzenia, ani nie możesz zapłacić podatku z opóźnieniem ze względu na tak oczywiste okoliczności. Nie, państwo polskie woli ci zająć komorniczo express do kawy za zaległość 500 PLN, chociaż miesiąc w miesiąc płaciłeś temu państwu dziesięć razy większy podatek i za trzy miesiące znów będziesz… byś płacił, gdybyś miał express. Jeśli jeszcze, nie daj Boże, zatrudniasz kobietę w ciąży lub na urlopie macierzyńskim, to nawet tej firmy nie możesz zamknąć. Powiesić się możesz - to akurat jest zwolnione z podatku.
Nie wątpię, że w końcu port lotniczy Modlin stanie się normalnym lotniskiem. Niestety przy okazji padnie kilka(dziesiąt) małych firm, a straty samego portu (również te prestiżowe) przekroczą oszczędności poczynione podczas jego budowy. I to przekroczą wielokrotnie. Oto biznes po polsku - przyoszczędzić dziś, by stracić wielokrotnie więcej jutro. I podejście państwa polskiego po prywatnej firmy – zadoić krowę na śmierć, a jutro się pomyśli, co dalej.
January 19, 2013
January 16, 2013
W pajęczej sieci słów o Głosie Lema
Większość czytelników poproszona o wymienienie najlepszych autorów literatury fantastycznej, bez zastanowienia wyliczy: Tolkiena, Asimova, Zelaznego; prawdopodobnie padną też takie nazwiska jak: Williams, King, Masterton… Nie zaprzeczę, że każdy z wyżej wymienionych twórców wykreował światy i opowieści warte poznania. Można by na tym poprzestać, lecz aż ciężko się robi na sercu, ponieważ mało kto pamięta o naszym rodaku – Stanisławie Lemie – polskim pionierze, który bez strachu wypływał na nieokiełznane „nurty fantastyczne”. Ten człowiek jest do dziś wielkim mistrzem tylko dla nielicznych. (więcej na W pajęczej sieci słów…)
January 14, 2013
Władza automatów
Kierunek rozwoju automatyki jest znany: dalsze ułatwianie nam życia poprzez wyręczanie nas w pracy, ale i w podejmowaniu decyzji. System kontroli trakcji w samochodzie myśli za kierowcę. Oczywiście słowo „myśli” jest tu lekkim nadużyciem, bo podobnie „myślał” sto lat temu odśrodkowy regulator obrotów maszyny parowej. Jednak to przejmowanie władzy będzie następowało stale, coraz szybciej i w coraz bardziej złożony i nie uznający sprzeciwu sposób. (więcej w styczniowym wydaniu Nowej Fantastyki…)
January 13, 2013
Nieuchronność pomysłu
Istnieje wiele możliwych dróg rozwoju naszej cywilizacji, spośród których znamy tylko tę, którą wybraliśmy. A jeśli ją wybraliśmy, nie możemy z niej zawrócić. Nasza przyszłość jest przepowiedziana i nic nie możemy zrobić. Mamy zbyt małe pole do manewru i zbyt małą motywację, by w ogóle manewrować. A tak przede wszystkim, kto to jesteśmy „my”?
Przykład pierwszy z brzegu – ekran dotykowy. Czy ekran dotykowy musiał powstać? Musiał, jeśli poszliśmy drogą (lub odnogą) rozwoju technologicznego, za której początek symbolicznie można uznać rok 1822, kiedy to Charles Babbage skonstruował swoją maszynę różnicową. A tak naprawdę dużo wcześniej. Gdy zaczęliśmy konstruować maszyny, które miały pomagać nam lepiej rozumieć rzeczywistość i dostosowywać ją do naszych potrzeb, naturalną drogą rozwoju stało się, obok doskonalenia samych maszyn, doskonalenie sposobu komunikacji z tymi maszynami. Najpierw to człowiek musiał się dostosowywać, a potem wymyślono ergonomię. Ta dziś jest traktowana z tak przesadną atencją, że aż ogłupia użytkowników. Ekran dotykowy jest tak dalece intuicyjny w obsłudze, że dają się nabierać na niego nawet żaby, którym podsuwano tablet – próbowały łapać animowane robale. I spróbuj tu odróżnić płaza od naczelnego.
By tablet z ekranem dotykowym miał sens, musiał najpierw powstać interfejs graficzny i obiektowy sposób komunikacji. To też było nieuniknione, jesteśmy ewolucyjnie przystosowani do grupowania składowych naszego otoczenia w obiekty, nadawania im nazw i manipulowania nimi jako zbiorami. Gdyby nie Amiga Workbench, MacOs, czy Windows, powstałby inny system, wyglądający w ogólnych założeniach podobnie, i służyłby sterowaniu komputerami opartymi na krzemie. Architektura owych komputerów byłaby ośmiobitowa, potem szesnastobitowa i tak dalej. Komputery posiadałyby klawiaturę, bo pismo oparte na alfabecie składającym się z kilkudziesięciu liter istnieje w cywilizacji zachodniej od kilku tysięcy lat. Być może, gdyby dziwnym trafem któryś z narodów azjatyckich obudził się z letargu przed Europą, od razu mielibyśmy ekrany dotykowe, przed klawiaturą. A to z powodu ich złożonego alfabetu.
Na końcu tej drogi jest widać już całkowitą integrację człowieka z maszyną. Chcemy tego, czy nie, to nastąpi. Zupełnie nie jest ważne, kto wymyśli i opatentuje kolejne rozwiązanie popychające nas kawałeczek w tę stronę. Nie jest ważne, kto złamie patent, by popchnąć nas szybciej. Jeśli dziewięćdziesięciu dziewięciu się zawaha przed wprowadzeniem rozwiązania w życie, zrobi to setny. I choćbyśmy wszyscy, łącznie z tym setnym, nie chcieli tego, to i tak się stanie. No chyba, że wydarzy się katastrofa globalna, która cofnie nas do epoki kamienia. Ale na to również nie ma wpływu jednostka.
Taką katastrofą prawie na pewno nie będzie wojna nuklearna, ale historia powstania pierwszej bomby atomowej jest dobrym przykładem na nieuchronność postępu bez względu na jednostki. Projekt Manhattan rozpoczął się w roku 1942, by trzy lata później doprowadzić Amerykanów do stworzenia bomby atomowej. Rosjanie deptali im po piętach. To, że bazowali na zasysanych przez wywiad osiągnięciach amerykańskich (i sprowadzonych do USA) uczonych, niewiele zmieniało. Powszechny stan wiedzy potrzebny do skonstruowania bomby był wystarczający, by dowolny zespół zdolnych fizyków w dowolnym miejscu świata taką bombę stworzył. O ile mieliby dostęp do uranu, rzecz jasna. Stałoby się to kilka lat później. Gdyby nie raczkująca zimna wojna, może kilkanaście lat później. Ale zimna wojna sama w sobie również była naturalną konsekwencją postępu, który rywalizację między imperiami wzniósł na poziom globalny.
Postęp przyspiesza. O ile sto lat temu usunięcie Einsteina opóźniłoby rozwój fizyki o dziesięciolecie, o tyle dziś zrównanie z ziemią całego laboratorium wraz z personelem zmieniłoby niewiele. W sumie można na upartego wskazać koordynatora projektu, w wyniku którego powstał standard USB, co nie zmienia faktu, że pracowały nad nim tysiące osób w kilkunastu ośrodkach badawczych finansowanych przez kilka korporacji. Jeżeli coś mogło opóźnić projekt to tylko poważny kryzys gospodarczy w skali światowej. Opóźnić, nie odwołać, ewentualnie oddać pole konkurencji, która stworzyłaby produkt bardzo podobny.
Dziś utajnianie technologii nie ma większego sensu, skoro stan wiedzy ludzkości po kilku miesiącach i tak jest powszechnie dostępny dla tych, co potrafią go zrozumieć. To utajnianie opóźnia tylko przeciek do konkurencji, tak jak zamek rowerowy nie powstrzymuje złodzieja, tylko opóźnia kradzież. Tym większa motywacja, by nowe rozwiązanie wprowadzić jak najszybciej, bez zbędnego myślenia o konsekwencjach. Tym większa więc selekcja wśród ludzi, którzy mogliby pomyśleć o opóźnianiu. Jedynym, co dziś decyduje o wprowadzaniu nowych rozwiązań, jest rynek.
Jeśli wybraliśmy taką, a nie inną ścieżkę rozwoju, reszta jest zdeterminowana w pewnych ramach. Płyniemy tratwą po tej konkretnej odnodze delty rzeki i nie natkniemy się na nic, co mogłoby nas spotkać w innej odnodze. Jeśli ja nie napiszę kolejnej książki, to ktoś inny napisze podobną, zawierającą te same idee, albo te idee trafią do ludzi w inny sposób. A to, gdzie to się stanie, kto tego dokona i kiedy, jest drugorzędne.
January 11, 2013
Tatar z wołowiny
Oto danie, na widok którego wegetarianie popełniają zbiorowe rytualne samobójstwa. Dzięki temu my, mięsożerni drapieżnicy, możemy bez walki zabrać ich cebulę i ogórki kiszone, by nasze danie dosmaczyć. Kiedyś, widząc tatar, miałem ochotę rozpłaszczyć go bardziej i podsmażyć z obu stron, by otrzymać hamburgera. Ale te czasy już za mną.
Tatar najlepiej przyrządzić z polędwicy wołowej, której cena niestety wyklucza częste delektowanie się tym przysmakiem. Tak należy traktować tatar - to jest przysmak, nie obiad. Wczoraj przygotowałem tatar po raz pierwszy w życiu i wyszedł wyrąbiście (zdjęcia). Wnoszę z tego, że to nie jest wielkie wyzwanie kulinarne.
Składniki na 3 porcje:
~300 g polędwicy wołowej dobrej jakości
pół cebuli
1-2 ogórki kiszone lub konserwowe (rzecz gustu)
3 jajka
przyprawy: pieprz, sól, papryka, ewentualnie oliwa
Czas przygotowania: 20-30 minut













Cabin in the woods
Polski tytuł Dom w głębi lasu, jak to często bywa, ssie. Pozwólcie więc, że będę używał oryginalnego. Ten film to niby jest horror, a dokładniej slasher. Tak naprawdę wypadałoby go jednak nazwać horrorem science fiction, ale to byłby już spojler. Ups… Napisałem, że to horror science fiction? Sorry, teraz już nie dam rady tego skreślić.
Największym wyzwaniem dla współczesnych twórców podobnych filmów jest rozwiązanie problemu łączności ze światem. Bo przecież większość klasycznych horrorów zakończyłaby się po kilku minutach, gdyby bohaterowie po prostu wezwali pomoc przez komórkę. W tym wypadku rozwiązano to elegancko – bohaterowie specjalnie jadą tam, gdzie nie ma zasięgu, żeby nikt nie zawracał im głowy przypominaniem o rzeczywistości.
Bohaterami jest grupa studentów, którzy wybierają się na weekend do tytułowego domu w głębi lasu. Trochę błądzą, bo domu, chatki właściwie, nie można odnaleźć nawet używając GPS-a. Ostatni człowiek, którego widzą przed zanurzeniem się w głuszy, to chamski sprzedawca na zapyziałej stacji benzynowej. Zapytany o drogę, wskazuje ją, dodając przy tym „Mogę pomóc wam tam dotrzeć, ale wydostać się będziecie musieli już sami”. Dalej akcja nadal rozwija się jak w klasycznym slasherze. Bohaterowie docierają do chatki i zaczynają robić mniej więcej to, co zwykle robią bohaterowie slasherów. Nawet ich charaktery i postępki są w miarę sztampowe. Jedynym wyjątkiem jest wiecznie upalony koleś, który okazuje się być tym najrozsądniejszym. Kiedy wreszcie zaczyna się dziać to, co powinno się zacząć dziać, on jeden protestuje przeciwko głupim pomysłom przyjaciół.
O tym, że nie wszystko idzie zgodnie z zasadami (pod)gatunku, widz zorientuje się dosyć szybko, więc mój spojler z początku nie jest aż tak karygodny. Im dalej w las, w tym wypadku dosłownie, tym więcej rzeczy się nie zgadza. Bohaterom nie zgadza się to, że miała być sielanka a jest horror; a widzom to, że miał być horror, a jest… Nie, nie spojluję dalej. Powiem tylko, że fani slasherów nie powinni być tym filmem rozczarowani. Twórcy Cabin In the woods dają nam tu coś ponad zwykły horror, jednak bez szkody dla samego horroru.
Być może określenie inteligentna rozrywka to trochę za dużo powiedziane, wiec pozostańmy przy wersji, że jest to porządna rozrywka, porządna trzymająca w napięciu i delikatnie okraszona humorem rozrywka z szansą na miejsce w klubie klasyki gatunku. Polecam.
January 8, 2013
Polter o Verticalu
Są książki i Książki. Te pierwsze czytamy, śmiejąc się przy tym, płacząc, wzruszając, czy denerwując. Służą tylko rozrywce. Mają za zadanie zabawić nas na jakiś czas, dodać koloru do szarego życia, a następnie ulotnić się z umysłu, nie obciążając go sobą na dłużej. Zupełnie jak alkohol. Są też takie, które pozostawiają w nas głęboki ślad. (więcej na polter.pl…)
January 6, 2013
Kopenhaga zimą
Kopenhaga zimą to przygnębiające miejsce. Słońce z wysiłkiem gramoli się po niebie, przetacza po dachach domów i zaraz spada pod ziemię. Dla ludzi żyjących rytmem sowy oznacza to, że cały dzień to trzy niespecjalnie jasne godziny. Nie jest nawet zimno, bo klimat tam morski, ale wilgoć wysysa z człowieka całe ciepło. Zawsze porównuję miasto, w którym jestem pierwszy raz z miastami już mi znanymi. Kopenhaga wygląda jak mix Maastricht i Hamburga, jego starszej, nieprzemysłowej części. Mimo że Kopenhaga jest stolicą, nie sprawia wrażenia metropolii. Nie ma tam rozmachu, dominant architektonicznych ani kontrastujących z nimi reprezentacyjnych przestrzenni czy szerokich alei. Monumentalizm minus dziesięć.
Dużo miast północnych, szczególnie portowych, ma wiele cech wspólnych – najbardziej charakterystyczne są elewacje z klinkieru i bardzo uporządkowane rozwiązania urbanistyczne. Tym, co wyróżnia Kopenhagę, jest niemal całkowity brak nowoczesnej architektury. Być może dlatego, że aby postawić tu nowy budynek, jakiś starszy trzeba by najpierw wyburzyć. Jednym z nielicznych nowoczesnych – w pełni tego słowa – gmachów w centrum jest biurowiec przylegający do Ogrodów Tivoli – ponadstupięćdziesięcioletniego parku rozrywki. Poza tym wszystkie domy są stare lub na takie wyglądają. Jest też kilka niezbyt urodziwych popisów dogorywającego modernizmu (na oko lata 60-te i 70-te).
Kopenhaga, trzy razy mniejsza od Warszawy, ma dwie linie metra, młodszego od naszego, i właśnie buduje linię trzecią. A metro to jest dosyć oryginalne. Krótki pociąg jest, podobnie jak londyński DLR czy nowojorski Air Train, bezzałogowy i ma dostępną dla publiczności przednią szybę. Widok wart jest przejażdżki tam i z powrotem, nawet jeśli w planach nie mieliśmy podróży. Wszystkich narzekających na ceny biletów w Polsce pragnę poinformować, że w Kopenhadze dwugodzinny bilet kosztuje 12 PLN.
Kopenhaga w ogóle jest drogim miastem. Za przykład niech posłużą ceny bochenka chleba – 20 PLN i kufla piwa w knajpie – 30 PLN. Na szczęście ceny globalnych produktów spożywczych są wyższe tylko nieznacznie niż w Polsce. Być może z powodu tej drożyzny tak popularne są tam rowery. Nigdzie jeszcze nie widziałem ich w takiej ilości. Nawet zimą, przy ujemnej temperaturze Duńczycy dzielnie pedałują. Częstym widokiem są rowery z zabudowanymi przyczepkami dla dzieci lub wręcz rowery skonstruowane na podobieństwo rykszy z materiałowo-foliowymi kabinkami dla dzieci z przodu.
Wszyscy, dokładnie wszyscy, mówią płynnie po angielsku. Wszyscy są też mili, uśmiechają się, starają się pomóc, jeśli tylko ich o to poprosisz. Warto jednak wiedzieć, że za tą uprzejmością i uśmiechem kryje się gruby mur, zapewne klinkierowy, którym Duńczyk oddziela się od świata. Szczególnie tego nieduńskiego. Przebicie się do wewnątrz jest bardzo trudne, a może wręcz niemożliwe. W przypadku Słowian taki mur nie istnieje. My bardzo łatwo zawieramy znajomości i płynnie je potem zacieśniamy, jeśli warto. Tam tak to nie działa.
Kilka razy miałem wrażenie, że obserwuję lokalne zawirowania logiki. Światła uliczne w większości przypadków są pozbawione daszków, czyli tego elementu, który sprawia, że każdy widzi tylko światło przeznaczone dla niego. W rezultacie często trzeba się dokładnie przypatrzeć sygnalizatorowi, żeby nie popełnić pomyłki. W sklepach stoją automaty skupujące puszki po piwie, ale puszki nie mogą być zgniecione, bo maszyna nie wczyta kodu paskowego i nie przyjmie zwrotu. Widok mamy z dzieckiem i dwiema wielkimi siatami pustych puszek po piwie był dosyć zabawny. Zabawna była również restauracja, w której prócz toalety dla panów i pań była trzecia, dla inwalidów. W sumie nic dziwnego, gdyby nie to, że owe toalety znajdowały się na drugim piętrze bez windy.
Duńczycy są bardzo uporządkowani, z naszego punktu widzenia może i zbyt uporządkowani. Parkowanie samochodów np. jest możliwe wyłącznie w wyznaczonych miejscach i oni się tego trzymają. Nie widziałem ani jednego samochodu zaparkowanego „po polsku”, czy tam, gdzie nie jest to fizycznie niewykonalne. Kopenhaska ulica wygląda jak powiększona plansza Lego City. Wszystko od linijki: przy osi jezdni pas dla samochodów, dalej miejsca parkingowe, 5 cm wyżej ścieżka rowerowa, kolejne 5 cm wyżej chodnik. Duże nieosłonięte okna domów z niskimi parterami pozwalają przechodniom zaglądać do mieszkań. Ale po co zaglądać, skoro każde mieszkanie wygląda tak samo – zimno i nieprzytulnie, z designerską lampą Starcka nad stołem. Duńczycy w ogóle są bardzo posłusznym i zunifikowanym narodem. W imię bezpieczeństwa i zapewnienia porządku potrafią poświęcić wiele. Godzą się na przykład na horrendalne podatki, których wprowadzenie w Polsce spowodowałoby powstanie narodowe.
Kopenhaga to nie jest miasto, w którym mógłbym szczęśliwie mieszkać. Chociaż pewności nie mam – byłem tam ledwie kilka dni. Przeżyłem tam Sylwestra, przy czym „przeżyłem” proszę traktować dosłownie, gdyż spędziłem go z przyjaciółmi na ulicach śródmieścia, między latającymi we wszystkie strony fajerwerkami. To nie był może najlepszy okres, by sobie wyrabiać opinię o mieście, więc potraktujcie wszystko powyższe jako zapis subiektywnych wrażeń, które mogą ulec zmianie. Może tak się stanie, jeśli odwiedzę Kopenhagę w lecie, kiedy ciepły dzień trwa prawie 19 godzin.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
