Rafał Kosik's Blog, page 71
November 4, 2012
Minilampka do czytania
Lampek na baterie do czytania widziałem wiele i przeważnie były to niewygodne i duże przedmioty, raczej mało przydatne w podróży. A taka lampka przydać się może właśnie w podróży, ewentualnie do czytania w łóżku, kiedy nasza druga połowa już chce spać i używanie lampki stacjonarnej jest wielce niewskazane.
Zwykle w takich sytuacjach czytałem przy latarce czołówce, przy zwykłej latarce umocowanej w zagłębieniu poduszki, aż podczas ostatniej wizyty w Wenecji w sklepie z tysiącem drobiazgów zauważyłem drobiazg tysiącpierwszy - tę oto minilampkę. Waży tyle co nic i jest zasilana trzema malutkimi bateriami, których oznaczenia nie pamiętam. Kosztowała jakieś 4 euro. Wersję ładniej opakowaną kupiłem dla Kasi w nowojorskim Strandzie, ale identyczną widziałem również w Empiku. Jest kilkukrotnie droższa i mniej wygodna od tej weneckiej - ma jeden a nie dwa przeguby, więc nie daje się złożyć na pół.
Mocowanie do książki odbywa się jednym ruchem. Do książki w twardej oprawie można ją zamocować klipsem centralnie. W przypadku miękkiej oprawy niestety z boku.
Nie sprawdziłem jeszcze żywotności baterii, ale po kilkunastu godzinach używania jeszcze działają. W przypadku obu lampek intensywność światła spadła wyraźnie po pół godzinie od pierwszego włączenia i od tego czasu utrzymuje się na tym samym poziomie. Jasność jest dobra do czytania w kompletnych ciemnościach, przy szarówce jest za mała.
Minilampka zajmuje mało miejsca i mało waży. Może też posłużyć jako awaryjna latarka. Wydaje mi się, że to całkiem przydatny gadżet dla nałogowych czytaczy.
Oficjalna premiera Alternautów
Zapraszam serdecznie na spotkanie ze mną z okazji premiery książki Felix, Net i Nika oraz Świat Zero 2. Alternauci.
Spotkanie odbędzie się 7 listopada (środa) w Grawitacji (ul. Browarna 6, Warszawa) o godz. 18.00.
November 2, 2012
Skyfall
Film zaczyna się od product placementu Land Rovera, po nim na krótko pojawia się Volkswagen i na nieco dłużej Caterpillar. Potem akcja żwawo biegnie od Heinekena do Sony Vaio. Przełom i prawdziwy początek następuje jednak dopiero, gdy ze swoim budżetem reklamowym wkracza Walther.
Akcja Skyfall startuje w Turcji, gdzie w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach dochodzi do przechwycenia przez tych złych dysku z danymi wszystkich (wszystkich!) agentów NATO rozpracowujących organizacje terrorystyczne na całym (całym!) świecie. Skąd się tam wzięła ta lista i po co, lepiej nie wnikać. Tego nie wie sam scenarzysta. Jeden z tych złych ucieka z dyskiem, a Bond go goni. Pieszo, samochodem, motocyklem, pociągiem, a wreszcie koparką. I gdy już prawie ma tego złego, dostaje kulkę.
Wszyscy wiedzą, że Bond nie może umrzeć. A nawet jak umrze, to nie umrze. A jeśli już naprawdę umrze, zastrzelony, spadnięty i utopiony, to też nie umrze. Nie dziwi więc nikogo, że po scenie śmierci zastajemy naszego bohatera w łóżku z małą czarną. Ma depresję, czuje się zdradzony i chyba nawet rozważa zapicie się na śmierć w uroczym kurorcie. No ale tak się nie stanie, bo przecież Bond nie może umrzeć.
Już się przyzwyczailiśmy do nowego wcielenia Bonda. Daniel Craig został obwąchany i zaakceptowany. On jako pierwszy zagrał agenta 007 na poważnie, co początkowo uznawałem za wadę, bo seria stała się kolejnym filmem sensacyjnym. Czas jednak pokazał, że koncepcja była słuszna, a dobór aktora trafny. Nie wiem, czy bardzo przesadzę, jeśli powiem na dodatek, że to najlepszy film serii.
Po pięćdziesięciu latach, bo tyle minęło od pierwszego filmu, uzbierało się wiele memów, z których kilka zostało z nienachalnym wdziękiem umieszczone w Skyfall. Wizualnie jest to cacko, począwszy od genialnej czołówki, której budżet wielokrotnie przekracza koszt produkcji przeciętnego polskiego filmu, poprzez dynamiczne sceny pod wodą, w powietrzu i w paru innych podobnych miejscach, a skończywszy na zwykłych kadrach, gdzie dwóch ludzi rozmawia. Piękne, po prostu piękne. Można chrupać popcorn, popijać colę i się zachwycać.
Logika kuleje, ale w Bondach zawsze tak było. Najlepsza metoda groźnego terrorysty na przedostanie się do Londynu, to dać się złapać brytyjskiemu wywiadowi i po podróży na ich koszt od razu im uciec. Najlepsza metoda MI6 na ponowne złapanie groźnego terrorysty wraz z jego dwudziestoosobowym oddziałem najemników (ci przylecieli do Londynu na własną rękę) to pojechać w pojedynkę na ostatni wypierdziszew, zostawiając po drodze ślady, i zaczaić się tam ze starą dubeltówką. Jeśli potrafimy przymknąć oko na takie „drobne” nielogiczności, film będzie się oglądało świetnie.
November 1, 2012
Plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami
Być może mi nie uwierzycie, ale napisałem opowiadanie do wydanej przez wydawnictwo Znak antologii „Nowe przygody Bolka i Lolka. Łowcy tajemnic”. Opowiadanie pod tytułem „Plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami” jest oczywiście wychowawczą pochwałą posiadania przy sobie wielu przydatnych gadżetów oraz zawiera kilka porad praktycznych, jak przeżyć w trudnych warunkach. Książeczka jest od dziś dostępna w księgarniach, a poniżej możecie przeczytać fragment opowiadania.
– Po co ci taki ciężki plecak? – zapytał Bolek, przyglądając się przygotowaniom młodszego brata do wycieczki rowerowej. – Przecież nie jedziemy na Madagaskar, tylko za miasto.
– Nigdy nie wiadomo, co się może przydać – odparł Lolek. – Sprawdzę jeszcze prognozę pogody w internecie.
Bolek pierwszy dopadł laptopa i zamknął ekran.
– Guzdrasz się jak śpiący koala. Jedźmy wreszcie.
Lolek westchnął i wziął plecak, w którym coś zaszeleściło i zastukało. Bolek był ciekawy, co za tajemniczy duży przedmiot wylądował w plecaku i po co, ale duma nie pozwalała mu zapytać.
Założyli kaski, wyprowadzili rowery przed dom i wyjechali na ścieżkę rowerową, prowadzącą wprost za miasto. Słoneczne popołudnie zapowiadało przyjemną wycieczkę. Bolek, który nie miał plecaka, jechał szybciej i co chwilę musiał czekać na Lolka. Wreszcie zjechali na zwykłą leśną ścieżkę.
– Nie tak szybko – poprosił Lolek, cały spocony z wysiłku. – Nie mam siły.
– Trzeba było nie brać tylu klamotów – odparł przez ramię Bolek i pomknął między drzewami.
Lolek dogonił go dopiero na małej polance. Wprost idealne miejsce do odpoczynku. Przez środek i przepływał strumyk, nad którym przerzucony był drewniany mostek.
Chłopcy usiedli na trawie, żeby odpocząć. Lolek pociągnął duży łyk wody z bidonu.
– Daj trochę – poprosił brat. – Nie wziąłem wody.
Próbował wypatrzeć tajemniczy przedmiot przez otwarty suwak plecaka. Jednak nie udało się. Lolek podał mu bidon, a sam wyjął z plecaka cienki koc i rozłożył go na trawie. Położyli się na nim i ogarnęło ich tak miłe rozleniwienie, że wcale nie mieli ochoty wracać. Wiatr szumiał w koronach drzew, strumyk szemrał cicho.
– Au! – Bolek usiadł gwałtownie i klepnął się w kolano. – A niech to świstak świśnie! Ostatnio nie było tu komarów.
W pół minuty powietrze wokół nich wypełniło się bzyczeniem. Bolek, podskakując, zaczął się opędzać od małych krwiopijców. Lolek rozsunął suwak plecaka, w którym znów coś zaszeleściło i zastukało, i wyjął spray na komary. Psiknął na brata, potem na siebie. Komary natychmiast odleciały, zostawiając ich w spokoju.
– Sprytne – przyznał Bolek. – Następnym razem zabiorę spray do kieszeni. To jedyna rzecz, która naprawdę się przydaje na wycieczce.
– Tak samo jak bidon – dodał Lolek.
Ponownie otworzył plecak, wyjął z niego kanapkę i odgryzł pierwszy kęs.
– Może następnym razem wezmę małą torebkę – powiedział Bolek, który poczuł, jak ślinka napływa mu do ust. – Taką, żeby zmieścił się spray na komary i prowiant. I bidon.
Bolek i Lolek. Plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami
Być może mi nie uwierzycie, ale napisałem opowiadanie do wydanej przez wydawnictwo Znak antologii „Nowe przygody Bolka i Lolka. Łowcy tajemnic”. Opowiadanie pod tytułem „Plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami” jest oczywiście wychowawczą pochwałą posiadania przy sobie wielu przydatnych gadżetów oraz zawiera kilka porad praktycznych, jak przeżyć w trudnych warunkach. Książeczka jest od dziś dostępna w księgarniach, a poniżej możecie przeczytać fragment opowiadania.
– Po co ci taki ciężki plecak? – zapytał Bolek, przyglądając się przygotowaniom młodszego brata do wycieczki rowerowej. – Przecież nie jedziemy na Madagaskar, tylko za miasto.
– Nigdy nie wiadomo, co się może przydać – odparł Lolek. – Sprawdzę jeszcze prognozę pogody w internecie.
Bolek pierwszy dopadł laptopa i zamknął ekran.
– Guzdrasz się jak śpiący koala. Jedźmy wreszcie.
Lolek westchnął i wziął plecak, w którym coś zaszeleściło i zastukało. Bolek był ciekawy, co za tajemniczy duży przedmiot wylądował w plecaku i po co, ale duma nie pozwalała mu zapytać.
Założyli kaski, wyprowadzili rowery przed dom i wyjechali na ścieżkę rowerową, prowadzącą wprost za miasto. Słoneczne popołudnie zapowiadało przyjemną wycieczkę. Bolek, który nie miał plecaka, jechał szybciej i co chwilę musiał czekać na Lolka. Wreszcie zjechali na zwykłą leśną ścieżkę.
– Nie tak szybko – poprosił Lolek, cały spocony z wysiłku. – Nie mam siły.
– Trzeba było nie brać tylu klamotów – odparł przez ramię Bolek i pomknął między drzewami.
Lolek dogonił go dopiero na małej polance. Wprost idealne miejsce do odpoczynku. Przez środek i przepływał strumyk, nad którym przerzucony był drewniany mostek.
Chłopcy usiedli na trawie, żeby odpocząć. Lolek pociągnął duży łyk wody z bidonu.
– Daj trochę – poprosił brat. – Nie wziąłem wody.
Próbował wypatrzeć tajemniczy przedmiot przez otwarty suwak plecaka. Jednak nie udało się. Lolek podał mu bidon, a sam wyjął z plecaka cienki koc i rozłożył go na trawie. Położyli się na nim i ogarnęło ich tak miłe rozleniwienie, że wcale nie mieli ochoty wracać. Wiatr szumiał w koronach drzew, strumyk szemrał cicho.
– Au! – Bolek usiadł gwałtownie i klepnął się w kolano. – A niech to świstak świśnie! Ostatnio nie było tu komarów.
W pół minuty powietrze wokół nich wypełniło się bzyczeniem. Bolek, podskakując, zaczął się opędzać od małych krwiopijców. Lolek rozsunął suwak plecaka, w którym znów coś zaszeleściło i zastukało, i wyjął spray na komary. Psiknął na brata, potem na siebie. Komary natychmiast odleciały, zostawiając ich w spokoju.
– Sprytne – przyznał Bolek. – Następnym razem zabiorę spray do kieszeni. To jedyna rzecz, która naprawdę się przydaje na wycieczce.
– Tak samo jak bidon – dodał Lolek.
Ponownie otworzył plecak, wyjął z niego kanapkę i odgryzł pierwszy kęs.
– Może następnym razem wezmę małą torebkę – powiedział Bolek, który poczuł, jak ślinka napływa mu do ust. – Taką, żeby zmieścił się spray na komary i prowiant. I bidon.
October 29, 2012
Na wszystkie pory roku
Rówieśnikiem Felixa, Neta i Niki byłem wieki temu, a mimo to polubiłem te dzieciaki i energicznie im kibicowałem. Jestem też bardzo ciekawy, jak potoczą się ich dalsze losy, a że Rafał Kosik udowodnił swoją pomysłowość, to jestem jak najlepszej myśli. Kolejny tom zapewne pomoże mi rozproszyć jesienną depresję, która wkrótce zacznie czaić się w pobliżu. (więcej na Beznadziejnie zacofany w lekturze…)
October 27, 2012
Lana Del Ray - Born to Die
[image error]Pop z pretensjami. Być może, ale są to pretensje poparte argumentami. Pretensje do bycia czymś więcej niż popem, a argumenty to fenomenalny głos i perfekcyjne aranżacje. Nie przepadam za popem, do tego naprawdę rzadko się zdarza, żeby po pierwszym przesłuchaniu płyta spodobała mi się (niemal) w całości. Rzadko się również zdarza, by po kilkunastu przesłuchaniach, głównie w samochodzie, płyta nie tylko mi się nie znudziła, ale wręcz spodobała jeszcze bardziej.
Muzyka jest tu podporządkowana jednemu celowi – wsparciu wokalu. To, co ta dziewczyna potrafi zrobić z narządem emisji akustycznej jest niesamowite. Podejrzewam, że gdyby zaśpiewała bez żadnego wsparcia instrumentalnego, to nadal byłoby to dobre. To oczywiście rzecz gustu, bo głos Lany może się wydać infantylny, a zabiegi wokalne zmanierowane przedwcześnie, ale tak się zdarzyło, że wysłuchałem bezpośrednio po Lanie nowy utwór Skunk Anansie – głos Skin, który zawsze lubiłem, wydał mi się nagle jakby przetarty szmerglem. Potem porównałem sobie Lanę i Adele, no i Adele wypadła jakoś tak skrzecząco. No ale, jak już wspomniałem, to rzecz gustu.
Płyta Born to Die to mocne wejście, wsparte dwoma niezłymi clipami i następnymi dwoma słabszymi, na których wielokrotne obejrzenie straciłem trochę czasu. Clipy są stylizowane na retro i zdecydowanie trzymają klimat. Szczególnie Summertime Sadeness, moim zdaniem najlepszy utwór płyty. Ta płyta to moje bardzo miłe odkrycie muzyczne tego roku. Piszę o tym teraz, gdy już wiem, że znalazłem klejnocik a nie szkiełko.
Mam uwagi do kilku utworów. Darkness Paradise, potencjalnie fajny, jest zaśpiewany za słabo, odfajkowany wokalnie, a można było zrobić z tego kolejną perełkę. No a Radio i Milion Dolar Man wydają mi się zwyczajnie przeciętne, dopchnięte w charakterze wypełniaczy. Cóż z tego, skoro reszta utworów jest absolutnie wyrąbistych? Oczywiście Lana może zostać odebrana jako kolejna gwiazdka wypuszczona przez managerów na testowy odcinek torów z licznymi zwrotnicami prowadzącymi na bocznice. Cóż z tego, skoro doskonale śpiewa? Oczywiście marka Lana Del Ray to kosztowny produkt marketingowy, sztuczny, wyrachowany, obliczony na zysk. Cóż z tego, skoro efekt jest tak dobry?
October 21, 2012
Jeszcze jedna recka Marsa
Mars, choć jest powieściowym debiutem Rafała Kosika, zdecydowanie może się podobać. To taka sprawnie napisana science fiction dla każdego, nieprzytłaczająca ogromem naukowej wiedzy czy trudną do ogarnięcia rozumem wizją świata. Połączenie naukowej fantastyki z thrillerem politycznym sprawia, że powieść czyta się sprawnie. I choć z wyżej opisywanych względów trudno przywiązać się do bohaterów, wciągająca okazuje się sama intryga. (więcej na Która lektura…)
October 20, 2012
Czy od kopiowania nikomu niczego nie ubywa?
Walka toczona o wolność słowa w internecie z wolnością słowa ma niewiele wspólnego. „Wolność słowa” po prostu ładnie brzmi, podobnie jak „wolności obywatelskie”, „solidarne państwo” czy „aromat identyczny z naturalnym”. Takie gładkie hasła zwalniają z myślenia, bo ładnie zaklajstrowują sumienia i dają gotową odpowiedź na niewygodnie pytanie, przeciw czemu protestujecie. Ustalmy więc na początku, że chodzi po prostu o utrzymanie obecnego stanu niedopowiedzenia prawnego, pozwalającego na bezpłatne korzystanie z cudzej pracy, czyli głównie na ściąganie filmów i muzyki. Reszta to nadbudowa automotywacyjna i kamuflaż moralny.
Twórca udostępnia swój produkt i oczekuje w zamian pieniędzy. Jeśli ktoś korzysta z jego produktu i mu nie płaci, to postępuje nieuczciwie. To jasne, ale czy to jest kradzież? Do nielegalnego ściągnięcia pliku z filmem z sieci określenie „kradzież” nie do końca pasuje, bo oryginał nadal jest tam, gdzie był i nikomu niczego nie ubyło. Jednak określenie „uczciwe” też nie pasuje, bo twórca nie otrzymał zapłaty za swoją pracę. Wchodząc do kina bez biletu też nikogo nie okradasz w sposób bezpośredni. Brakuje odpowiedniego słowa pośredniego znaczeniowo między „kradzież” a „kopiowanie”.
Co ciekawe w potocznym języku słowo „kradzież” jak najbardziej odnosi się do wartości intelektualnych. Funkcjonuje powiedzenie „ukradł mi pomysł”. Ktoś, komu ukradziono pomysł, czuje się poszkodowany. Dyskusja na temat dopuszczalności kopiowania wartości intelektualnej bierze się z tego, że fizycznie MOŻNA to zrobić. Rozważania nad tym, czy kopiowanie zegarków albo kuchenek mikrofalowych w zaciszu domowym powinno być dozwolone prawnie, nie ma przecież sensu. A gdyby tak… gdyby było to możliwe?
W czechosłowackim serialu Spadła z obłoków Majka, posprejowana na złoto kosmitka, na konferencji prasowej oznajmia, że w świecie, z którego przybyła, nikt nie musi pracować. A nie musi, ponieważ istnieje podręczna kopiarka do wszystkiego. Po czym udowadnia prawdziwość swych słów, wyciągając z klamerki paska dwa małe dyngsy i wielokrotnie kopiując za ich pomocą talerz z ciastkiem, a następnie neseser czechosłowackiego Foxa Muldera. Piękne, prawda? No to wyobraź sobie teraz, że jesteś rzemieślnikiem, który tworzy, niech będzie swojsko, kufle do piwa. Wyobraź sobie następnie, że w twoim mieście ląduje desant czechosłowackich kosmitów z dwoma dyngsami i w imię walki o „wolne kufle” zaczynają kopiować efekty Twojej pracy oraz rozdawać je za darmo. No i niby nikt Ci ani jednego kufla nie buchnął, ale sprzedaż kufli raptownie spadła. Czy w wyniku kopiowania ubyło Ci coś, czy nie?
Już w średniowieczu starano się chronić wartości intelektualne, choć sposób bywał odmienny od współczesnego. Na przykład mordowano architekta, po tym jak ukończył najwspanialszą w mieście wieżę, by nie mógł powtórzyć owego wyczynu gdzie indziej. Jednak historia rozwoju cywilizacji to historia wolnej (w obydwu znaczeniach tego słowa) wymiany idei. Patenty nie istniały, więc wymyślony w pewnym rejonie Europy pług, który znacznie poprawiał wydajność produkcji rolnej, po kilkudziesięciu latach był w powszechnym użyciu wszędzie. Pług prawdopodobnie został wymyślony przypadkiem przez chłopa złotą rączkę, który chciał tylko szybciej orać swoje pole i nawet mu przez myśl nie przeszło, że może na tym zarobić.
Jednak dopiero ochrona własności intelektualnej, umożliwiła przyspieszenie postępu. Dziś wynalazczością i szerzej – tworzeniem dóbr niematerialnych (więc i kulturą) zajmuje się bardzo wiele osób. Zwykle robią to z chęci zysku, ale nawet jeżeli nie, to mogą się tym zajmować tylko dlatego, że zapewnia im to byt. Likwidując wszelką ochronę własności intelektualnej, zatrzymamy się w rozwoju, bo ci ludzie przestaną wytwarzać dobra niematerialne. Zatrzymamy się również, zapewniając doskonałą ochronę własności, bo doskonała ochrona wymaga rygorystycznych ograniczeń dostępu oraz tworzy monopole. Patenty są często wykorzystywane nie do ochrony pomysłu, lecz do blokowania wprowadzenia go w życie. Stało się tak na przykład z kilkoma niezłymi rozwiązaniami dotyczącymi samochodów elektrycznych, których wdrożenie było nie w smak branży naftowej.
Weźmy lepszy przykład, dotyczący praktycznie każdego: kod genetyczny. Jakiś czas temu genetycy (a raczej prawnicy koncernów zatrudniających genetyków) wpadli na pomysł, by odkryte fragmenty DNA patentować. Niby dlaczego miałoby nas to obchodzić? Otóż zaczęłoby, gdyby właściciele patentów przeforsowali opłaty licencyjne od użytkowników, czyli wszystkich, za używanie ich „własności intelektualnej”. Niemożliwe do wprowadzenia? Wiele rzeczy wydawało się niemożliwych do wprowadzenia! Z drugiej strony, jeśli odkryte i dokładnie udokumentowane DNA każdego z nas spotka się z odpowiednio zaawansowaną technologią, to w świecie totalnej wolności kopiowania może skutkować klonowaniem ludzi o konkretnych cechach. Popuśćmy wodze fantazji. Czy gdybyś po powrocie z pracy spotkał samego Siebie w twoim domu i twoim fotelu, pijącego twoje piwo, drugi Ty właśnie wyjeżdżałby twoim samochodem z garażu, a trzeci szedł z twoją żoną… nadal byłbyś zwolennikiem tezy, że od kopiowania nikomu niczego nie ubywa?
Czemu dyskusja publiczna wokół praw autorskich nie może się odbywać na poziomie merytorycznym, bez kłamstw i półprawd? Nie mieszajmy moralności z utylitaryzmem, czy wręcz dulszczyzną. Jeżeli bronimy prawa do bezpłatnego pobierania plików, to bronimy jedynie własnej wygody, a nie wolności słowa. Z drugiej strony, jeżeli chcemy wprowadzić surowe kary za udostępnianie czy pobieranie plików, to nie bronimy praw twórców, tylko zabezpieczamy zyski wielkich koncernów medialnych. Jak już ustalimy, o czym właściwie mówimy, możemy zacząć się zastanawiać, co zrobić, by z jednej strony prawa twórców były chronione, a z drugiej nie zablokować wymiany idei w internecie.
Teoretycznie możliwy sukces?
„Felix, Net i Nika…” to nagradzana i tłumaczona seria powieściowa dla młodych, autora nowej polskiej science fiction, pisującego też fantastykę dorosłą. Np. za powieść „Kameleon”, o odkryciu kreatywnej cywilizacji wśród gwiazd, Rafał Kosik dostał w 2008 r. ważne środowiskowe nagrody – imienia Jerzego Żuławskiego, imienia Janusza A. Zajdla i Nagrodę Sfinksa (więcej w papierowym wydaniu Gazety Polskiej numer 42/2012…)
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
