Maciej Samcik's Blog, page 103

June 4, 2015

Oprocentowanie twojego kredytu winno spaść? Tak, ale bez przesady, bo... "dobre praktyki"

Jakkolwiek część frankowiczów nie jest zadowolona z tego, jak banki im pomagają w czasach wysokiego kursu "szwajcara", to trzeba obiektywnie przyznać, że pewną ulgę przeciętny posiadacz frankowego kredytu musiał w ostatnich miesiącach odczuć. Choćby z tytułu mniejszego niż zawsze spreadu walutowego, albo tego, że banki gromadnie zaczęły obniżać oprocentowanie kredytów, uwzględniając fakt, iż stawka LIBOR CHF jest ujemna (dopóki nie zrobiłem w blogu afery bankowcy twierdzili, że nie ma czegoś takiego jak ujemny LIBOR ;-) ). Inna sprawa, że tylko część bankowców ścięła oprocentowanie od razu i bez gadania. Niektóre banki postanowiły przy tym trochę kasy przyoszczędzić. A to wzięły do wyliczeń nowego oprocentowania LIBOR z grudnia (bo tak im pasowało), a to wyliczały nową stawkę referencyjną według jakiejś średniej, która oczywiście była wyższa, niż bieżąca wartość wskaźnika LIBOR, a to opóźniały całą operację obniżenia oprocentowania ze względu na "problemy informatyczne" (w wielu przypadkach klientom wypłacano rekompensaty). Generalnie banki, skoro już musiały uwzględnić ujemny LIBOR, to często uwzględniały go w najmniejszym stopniu, na jaki pozwala im umowa kredytowa. W świat jednak poszła informacja, że "banki uwzględniają ujemny LIBOR". 



To też ciekawe: Poznaj przegranych ujemnego LIBOR-u. Im bank "nic nie musi"



Przeczytaj też: Nadchodzi era ujemnych stóp. Co to oznacza dla naszych kredytów?



Oburz się razem ze mną: Gdy bank terroryzuje zamiast pomóc, czyli frankowicz pod ścianą



Jeden z moich czytelników otrzymał z Getin Banku nowe zestawienie rat i odsetek, obowiązujące od początku lutego i widniało tam oprocentowanie 1,74% (poprzednia wartość była niewiele niższa - 2,09%). Klient zapytał z czego wynika tak mikra obniżka, skoro przecież LIBOR spadł o prawie 1%. A bank mu odpowiedział, że bank wziął pod uwagę wartość LIBOR-u z grudnia zeszłego roku, bo tak wynika z regulaminu kredytu. A kolejne przeliczenie raty może nastąpić dopiero po ewentualnym spadku LIBOR-u o kolejne 0,25%. Czy opieranie się na mechanizmach, które pozostawiają miejsce na tak duże dysproporcje pomiędzy rynkową stawką referencyjną, a stawką stosowaną przez bank, nie narusza elementarnej sprawiedliwości?





"Z umowy wynika, że oprocentowanie kredytu mam przeliczane w cyklu półrocznym. Ostatnio nowy harmonogram został wygenerowany w lutym, oprocentowanie wynosi w nim ok. 1% po obniżce od poprzedniej korekty o 0,07%. Obecny LIBOR uprawniałby mnie do oprocentowania rzędu 0,27%. Wygląda na to, że mają pół roku na spokojne myślenie co dalej z tym fantem zrobić. W skali działalności banku zapewne będąmieli parę dobrych groszy zysku więcej. Tak jakby krwiopijcom było mało, że przez parę lat zdzierali 8,5% spreadu, zanim człowiek się uwolnił i sam mógł franki przynosić"





- pisze jeden z klientów banku BNP Paribas. Jak widać ujemny LIBOR to jedno, ale w umowach są furtki sprawiające, że klienci odczują ulgę dopiero po kilku miesiącach. Najciekawszą sytuację mają jednak ci, którzy cieszą się na tyle niską marżą swojego kredytu frankowego, iż ich oprocentowanie powinno być ujemne. Czyli powinni płacić zmniejszone raty kapitałowe bez żadnej części odsetkowej. Banki, tak jak do niedawna twierdziły, że nie ma czegoś takiego jak ujemny LIBOR, to teraz dość solidarnie przekonują, że nie ma czegoś takiego, jak ujemne oprocentowanie, bo kredyt to "umowa odpłatna", czyli nie może być tak, że to bank dopłaca klientowi. Taką interpretację przyjmują - o czym donosiliście mi w ostatnich tygodniach - banki Credit Agricole, BPH, Deutsche Bank, Getin Bank, BNP Paribas, PKO BP, a także Bank Millennium. W sprawie dwóch banków - BPH i BNP Paribas - za sprawę wziął się już Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, wszczynając postępowania wyjaśniające, z którego może wyniknąć czy banki łamią zbiorowe prawa konsumentów, czy też niekoniecznie





"Zamieszczając w umowach postanowienia, według których oprocentowanie kredytu CHF stanowi sumę wartości stałej marży oraz wartości stawki bazowej LIBOR CHF, banki zobowiązały się do ustalania oprocentowania w opisany sposób bez względu na to, jakie wartości przyjmą obydwa te czynniki. Tymczasem banki nie przestrzegają przyjętej zasady w sytuacji, gdy w danym okresie rozliczeniowym stawka LIBOR CHF jest ujemna i jednocześnie jej wartość bezwzględna przewyższa wartość zastrzeżonej marży. Banki przyjmują wówczas, że wartość oprocentowania kredytu CHF wynosi zero, mimo że umowa o tym nie stanowi"





- pisze UOKiK w uzasadnieniu. Jestem przekonany, że w sprawie "odpłatności" kredytów bankowcy będą walczyli do ostatniej kropli krwi. Jeden z banków odpisał mojemu czytelnikowi, że “ oprocentowanie nie może być ujemne i jest to zgodne z brzmieniem artykułu 69 prawa bankowego, który zakłada odpłatność umowy kredytu. Zejście poniżej zera i pomniejszanie kapitału o ujemne oprocentowanie po „skonsumowaniu” marży jest sprzeczne z istotą umowy kredytu - odsetki z natury rzeczy nie mogą być ujemne ”. Przeczytałem ten art. 69. i szczerze pisząc wydaje mi się, że sformułowanie o zwrocie kredytu "wraz z odsetkami" nie musi świadczyć o tym, iż umowa jest odpłatna, bo kto powiedział, że odsetki muszą być odpłatne? ;-)





"Art. 69. 1. Przez umowę kredytu bank zobowiązuje się oddać do dyspozycji kredytobiorcy na czas oznaczony w umowie kwotę środków pieniężnych z przeznaczeniem na ustalony cel, a kredytobiorca zobowiązuje się do korzystania z niej na warunkach określonych w umowie, zwrotu kwoty wykorzystanego kredytu wraz z odsetkami w oznaczonych terminach spłaty oraz zapłaty prowizji od udzielonego kredytu".





Oczywiście: 90% osób, których kredyty zeszły właśnie "pod kreskę" to pracownicy banków korzystający z kredytowej oferty preferencyjnej u swojego pracodawcy bądź też osoby, które wzięły bardzo, bardzo duży kredyt i dlatego "zasłużyły" na specjalnie niską marżę. Oznaczałoby to, że uwzględniając ujemne odsetki banki pomagałyby najzamożniejszym klientom. Ale chyba nie do końca o to chodzi. Rzecz rozbija się o istotę rozumienia umowy kredytu. Czy bank, biorąc na siebie ryzyko i zyski wynikające z obracania pieniędzmi, powinien wziąć na siebie również straty wynikające z tego, że umówi się na kredyt, który z powodu okoliczności zewnętrznych de facto zostanie w części "umorzony"? To chyba normalne ryzyko wynikające z prowadzenia działalności gospodarczej. Banki mają o sobie inne mniemanie: są instytucjami zaufania publicznego i kierują się misją. I w ramach tej misji nie mogą nie zarabiać. Niektóre banki uważają wręcz, że nie mogą zarabiać... zbyt mało. Jeden z moich czytelników poprosił o obniżenie marży kredytu hipotecznego we frankach. Bank chciał być miły, więc nie odpowiedział mu "nie, bo nie", lecz napisał elaborat. Wynika z niego, że obniżka zarobku banku na marży jest niemożliwa ze względu na "dobre praktyki i przepisy prawa". A więc dobrą praktyką jest zarabiać dużo, zaś złą - zarabiać mało ;-)





"Bank, jako instytucja zaufania publicznego, zobowiązany jest przy podejmowaniu decyzji w przedmiocie zmian warunków umów kredytowych, kierować się przede wszystkim względami dobrej praktyki bankowej definiowanej przez normy obowiązującego prawa. Należy w tym kontekście uwzględniać restrykcyjne wymogi odnoszące się do zasad prowadzenia działalności przez banki określone w ustawie Prawo bankowe oraz w wytycznych Komisji Nadzoru Finansowego, a w szczególności obowiązek dbałości o jakość posiadanego portfela kredytowego"





Wiemy już więc, że zdaniem bankowców odsetki nie mogą być ujemne, zaś marża - zbyt niska. Zabraniają tego dobre praktyki i przepisy prawa. Ale co, do jasnej cholery, ze spreadem? Tu też były zobowiązania bankowców, że klientom trzeba ulżyć. Banki, które mają dużo kredytów frankowych grzecznie obniżyły widełki kursowe dla franka - słyszałem, iż co niektóre odbijają to sobie zwiększając spread np. dla euro - ale są banki, które albo już nie prowadzą już w Polsce żadnej sprzedaży kredytów hipotecznych, albo nie udzielały nigdy kredytów frankowych, a jedynie "kupiły" je z dobrodziejstwem inwentarza, przejmując jakiś inny bank.Takie instytucje finansowe mają generalnie w nosie to czy klient będzie bardziej, czy mniej zadowolony, mało jest też w nich determinacji, by do kredytów dopłacać. Takie banki spreadu obniżać nie chcą, więc choć w telewizji ważni panowie w garniturach ogłosili, że "spread został obniżony", to niestety jest to niecała prawda.





"Postanowiłam do Pana napisać, bo przelała się we mnie czara goryczy. Jestem frankowiczem, jednym z tych, którzy nie panikują, są świadomi jaką decyzję kiedyś podjęli i nie rwą sobie włosów z głowy (abstrahując od faktu jaki to "dyskomfort" kiedy się policzy ile teraz wynosi wartość kredytu do spłaty przeliczając na złotówki), niemniej jednak postawa banku, w którym spłacam kredyt, mnie całkowicie zbulwersowała. Otóż ja i moje koleżanki brałyśmy kredyt we frankach szwajcarskich w 2006 r. w Banku BPH. Wkrótce nasza część została przejęta przez Pekao i od tamtej pory uważałyśmy się za kredytobiorców tego banku. Miałam nadzieję, że spread w tym banku zostanie obniżony, bo frank jest zawsze o kilkanaście groszy droższy od kursu średniego w NBP"





- pisze pani Eliza, którą dodatkowo wkurza fakt, że o Banku Pekao nie wspomina się rysując tabelki z informacjami jak poszczególne banki pomagają frankowiczom. Banku Pekao w tych tabelkach nie ma, bo przecież nigdy nie udzielał kredytów we frankach. Pekao w ten sposób de facto "wypiera się" frankowych kredytowiczów i po cichu chce na nich zarabiać tyle, ile do tej pory. W tym sensie sytuacja kredytobiorców przejętych przez Pekao jest dużo gorsza niż gdyby zostali w BPH. A zostać nie mogli, bo zostali potraktowani jak worek kartofli. Zapytałem o to bank, ale w odpowiedzi dostałem coś, co musiał wypluć z siebie jakiś robot :-):





"Bank Pekao zawsze stosował i stosuje stawkę LIBOR zgodnie z zapisami zawartymi w umowach kredytowych, również jeśli LIBOR przyjmuje wartości ujemne. Zmiana oprocentowania na kolejne okresy odsetkowe dokonywana jest w terminach określonych w poszczególnych umowach kredytowych klientów. Z kolei spread na franku szwajcarskim nigdy nie odbiegał od spreadów w innych walutach w tabeli kursowej Pekao. Jego wysokość oscyluje w granicach średniej rynkowej i zależy przede wszystkim od wahań kursu waluty w danym dniu"





Wygląda na to, że są banki i banczyska. Jednym bardziej zależy, innym mniej. Ale wszystkim zaczęłoby zależeć, gdyby groziło im, iż spread w ogóle zostanie utrącony. Szanse na to są takie sobie, zwłaszcza po ostatnich orzeczeniach sądów, ale... ta wojna potrwa. 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 04, 2015 23:55

June 3, 2015

Nie będzie już hodowania groszowych długów? Mają Plusa i obiecują, że się poprawią ;-)

Większość spraw, które poruszam w blogu - przynajmniej tych natury czysto interwencyjnej - daje się dzięki publikacji jakoś rozwiązać. Ba, tak naprawdę jakieś dziesięć razy więcej jest rozwiązywanych jeszcze na etapie "przedpublikacyjnym". Na strony blogu trafiają nieliczne, najbardziej smakowite kąski. Co prawda niektórzy z Was miewają do mnie pretensje, że skupiam się na jakichś duperelach, a wciąż jeszcze nie udało mi się unieważnić wszystkich umów frankowych, nie załatwiłem sprawy zwrotu opłat likwidacyjnych (udało mi się jedynie skłonić ubezpieczycieli do wycofania z rynku najbardziej bandyckich polis), nie przeprowadziłem też ustawy, która zabrania Sądowi Najwyższemu ogłaszania głupich wyroków i nieszanowania rejestru klauzul abuzywnych. Cóż, jak widać jestem istotą niedoskonałą, a jedynym usprawiedliwieniem mej nieudolności może być fakt, że żadnej z tych rzeczy nie udało się rozwiązać również Prezydentowi, Parlamentowi, Urzędowi Ochrony Konsumentów oraz Ministrowi Finansów. Choć zdaję sobie sprawę jak marne to usprawiedliwienie :-).



Dziś niestety znów sprawa błaha i - wydawałoby się - nieskomplikowana. Jakiś czas temu było w blogu o Plus Banku, który w ramach dążenia do perfekcji potrafi liczyć odsetki nawet od zera. Rzecz dotyczyła babci jednej z czytelniczek blogu, pani Justyny, która miała kredyt w banku należącym do operatora telekomunikacyjnego Plus.. Babcia została wezwana do zapłaty kwoty ponad 92 zł, z czego 90 zł wynosiły koszty związane z windykacją, zaś 2,18 zł - odsetki od należności głównej. Bank poinformował również klientkę, iż należność główna wynosi zero oraz że będzie naliczał dalsze odsetki według stopy procentowej 4,5%. Troszkę sobie dworowałem pisząc o "odsetkach naliczanych od zera", bo najpewniej powstały one jeszcze przed wyzerowaniem należności głównej. Ale bank tego klientce nie wyjaśnił, więc z jej punktu widzenia rzecz wyglądała tak, że kwota główna to zero, zaś odsetki - 2,18 zł. Wyraziłem też nadzieję, że upublicznienie tej sprawy pomoże komuś w Plus Banku zorientować się jak absurdalne jest ściąganie 2,18 zł odsetek po kilkunastu latach i naliczanie do tego kosztów windykacji w wysokości 90  zł. Ten cel został osiągnięty, bo niedawno dostałem od Plus Banku list, w którym co prawda trochę mi się dostało, ale też przy okazji przyczyniłem się do usunięcia źródeł problemu.





"Bezpośrednio po tym artykule sprawę rozpatrzyliśmy w trybie pilnym. Wierzytelność została umorzona. Klient nie posiada więc już wobec banku żadnych roszczeń. Pragnę zaznaczyć jednak, że wierzytelność, o której była mowa w artykule, została umorzona nie ze względu na fakt, że była bezpodstawnie naliczona, a ze względu na fakt, że klient najprawdopodobniej nie posiadał właściwej wiedzy o możliwości zawnioskowania polubownego o umorzenie odsetek i kosztów"





Bankowcy informują mnie też, że nie zanotowali reklamacji klienta, ani też reakcji na wysyłane do niego monity. Cóż, nie wiem czy można to uznać za okoliczność łagodzącą, jak również niespecjalnie rozumiem podstawę do umorzenia długu, opisaną w piśmie: brak wiedzy klienta co do tego, że mógł złożyć reklamację? Hmmm... Najważniejsze, że z punktu widzenia babci mojej czytelniczki sprawa jest pozytywnie zamknięta. A jeszcze ważniejsze - że bank zobowiązał się podkręcić procesy w taki sposób, żeby inni jego klienci nie byli narażani na podobne problemy jak te, które opisałem w blogu:





"Pana artykuł pomógł zidentyfikować obszary, które możemy usprawnić w Plus Banku w taki sposób aby ograniczyć i docelowo wyeliminować tego typu sytuacje w przyszłości. Samo wydarzenie wymusza na nas potrzebę zwrócenia uwagi zwłaszcza na wierzytelności, których kwota należności, zaległych odsetek jest niższa od kosztów monitu, tak by nie doprowadzać do takich sytuacji jak ta w przypadku opisywanym w artykule"





Cieszę się, że klienci Plus Banku będą mieli w życiu nieco łatwiej. Przy okazji powiem Wam na uszko, że mam na tapecie podobną sprawę w innym banku i tam też okazało się, że jest jakiś błąd systemowy, który bank właśnie naprawia. Będę Was informował na bieżąco. Wracając do Plus Banku, niestety przy okazji "zamiatania" sprawy babci pani Justyny dostało mi się nieco od bankowców.





"Opłaty z kolei wynikały z obowiązującej na tamten czas taryfy Plus Banku, a nie ze sposobu naliczania karnych odsetek od 0 zł. W naszej ocenie doszło tu do niepotrzebnego nadużycia nieuzasadnionych stwierdzeń, które stawiają Plus Bank w negatywnym świetle, co można zauważyć w komentarzach i postach pod samym artykułem. Naturalnie rozumiemy ideę prowadzenia bloga (regularnie czytamy), który w wielu przypadkach skutecznie pomaga wyeliminować nieprawidłowości i nadużycia wobec klientów sektora bankowego. Jednak uważamy, że dobry warsztat dziennikarski (a tego nie podważamy), wymaga zweryfikowania informacji przesyłanych przez czytelników"





- piszą do mnie przedstawiciele banku, odnosząc się głównie do kąśliwego tytułu wpisu. Przyznaję, trochę sobie dworowałem z tej całej sytuacji, złośliwa małpa ze mnie. Ale oczywiście deklaruję wolę współpracy z bankiem w przyszłości, zwłaszcza na niwie tropienia błędów w systemie i eliminowania praktyk, które mogłyby rzutować na reputację banku z plusem

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 03, 2015 05:56

June 2, 2015

Ktoś nie oddał ci pieniędzy? Straszenie tanieje. W promocji za złotówkę. Albo za darmo

Jaką cenę ma informacja o tym, że od wielu lat jesteś rzetelnym płatnikiem, albo taka, że masz na koncie wiele nie zapłaconych rachunków? Do tej pory tę wiedzę "wyceniały" głównie banki, firmy pożyczkowe lub telekomunikacyjne, które są gotowe słono płacić za każdą informację na temat swojego potencjalnego wierzyciela. Od pewnego czasu firmy i instytucje, które handlują tymi informacjami, starają się przekonać też nas, szarych konsumentów, że warto korzystać z ich usług. A jak? Choćby umożliwiają sprawdzanie przez internet czy ktoś nie zasysał informacji na nasz temat (np. bank, który udzielił nam kredytu hipotecznego, bo to mogłoby oznaczać, że niepokoi się o to czy dostanie z powrotem swoje pieniądze), czy ktoś nie chciał wyłudzić kredytu na nasze nazwisko, albo czy jakiś bank nie poinformował bazy danych, iż jesteśmy nierzetelnym płatnikiem (przez pomyłkę lub mając trochę racji, bo zapomnieliśmy o jakiejś racie). Można też śledzić swojego pracodawcę albo kogoś, z kim robimy interesy, żeby wiedzieć od razu, że zaczyna mieć kłopoty finansowe i móc w porę zareagować. Są też pomysły, by zwykły konsument mógł wyciągnąć sobie z takiej bazy danych laurkę na swój temat i np. pomachać nią w banku, u pośrednika nieruchomości, czy w firmie telekomunikacyjnej, by otrzymać lepsze warunki. Ten pomysł na razie jeszcze nie działa, bo mało która firma decyduje się wystawić lepsze ceny dla klientów z "laurką". Ba, taką "laurkę" można wydrukować sobie tylko na poczcie, o ile pracownik w okienku będzie umiał to uczynić ;-).



W świecie instytucji zbierających dane na nasze temat i handlujących nimi jest też pomysł, bo szary konsument wykorzystywał ich zasoby do ściągania swoich wierzytelności. Nie jest to głupie, bo powszechnie wiadomo, że w przypadku zatorów płatniczych konsument jest z góry na straconej pozycji - jeśli pracodawca mu nie zapłacił, to pozostaje droga sądowa, bo po dobroci niewiele da się uzyskać. Chyba, że... taki konsument przyjdzie do swojego dłużnika i powie "Misiu-Jasiu, wyskakuj z gotówki, bo inaczej trafisz na czarną listę nierzetelnych płatników. A wtedy nikt nie będzie chciał z tobą pracować". Takie wykorzystywanie baz danych od lat jest standardem w relacjach firma-firma. Zarówno baza BIG Infomonitor, jaki i Krajowy Rejestr Długów, czyli dwie największe prywatne bazy danych, głównie na tym zarabiają, że od jednych firm przyjmują, a drugim sprzedają informacje o tym, że ktoś nie zapłacił na czas pieniędzy. Teraz rejestry dłużników kombinują co by tu zrobić, żeby swoich dłużników chciał wpisywać na czarną listę także zwykły konsument, oczywiście płacąc za to pieniądze. Dopisanie jednego dłużnika do czarnej listy kosztuje w BIG Infomonitor, bagatela, 69 zł. W KRD jest taniej, bo rejestrując się w bezpłatnej (na razie) usłudze FairPay można za darmo dopisać do czarnej listy 10 dłużników miesięcznie, a przy okazji monitorować siebie (czy ktoś nie pytał lub nie chce wpisać) i swojego pracodawcę.



Tyle, że to dopisywanie swoich dłużników przez osoby prywatne jest usługą bardzo mało popularną. Mało kto o niej wie, a jeszcze mniej osób dostrzega jakiekolwiek korzyści z takiego "donosu". A tymczasem nie są one wcale takie iluzoryczne, bo część osób i instytucji, gdy dowie się o groźbie wylądowania na czarnej liście, natychmiast spłaca dług (według danych Infomonitora jest to 35%, choć trzeba pamiętać, że nie są do zewnętrzne dane, tylko deklaracja firmy). Kolejna część robi to zaraz po tym, jak rzeczywiście na liście dłużników wyląduje (25%). Reszta stara się zmienić płeć, tożsamość, wyjeżdża za granicę, bądź funduje sobie operację plastyczną twarzy ;-). Krótko pisząc: jest nieco więcej, niż 50% szans, że twój dłużnik przejmie się tym, że może trafić bądź trafił na czarną listę nierzetelnych płatników. A firmy prowadzące takie listy chcą skłonić nas do tego, byśmy z tych 50% szans skorzystali, płacąc im kasę. Najnowsza akcja - zorganizowana przez Infomonitor - to promocja na wpisywanie na listę dłużników tych, którzy nie zapłacili alimentów. Kto jest po rozwodzie i ma orzeczone prawo do alimentów wie, że ściągalność tych pieniędzy nie przekracza kilkunastu procent.



Z drugiej strony niewielu dłużników alimentacyjnych jest molestowanych przez wierzycieli za pomocą wpisów na czarne listy. W przypadku Infomonitora w zeszłym roku zdarzyło się tylko kilkadziesiąt takich wpisów. Dlatego Infomonitor uruchomił promocję, w której obniża cenę wpisania dłużnika alimentacyjnego na swoją czarną listę do 1 zł. Aby skorzystać z promocji trzeba zarejestrować się w portalu BIG Infomonitor, tworząc tam konto klienta (podobne do tego, jakie ma konkurencyjne KRD pod marką FairPay). Konto jest bezpłatne, płaci się tylko za poszczególne usługi. Np. pobranie raportu na swój temat kosztuje 6,5 zł (znajdują się tam wieści o tym kto i kiedy brał informacje z bazy na nasz temat i czy widniejemy na liście jako nierzetelny płatnik), zaś pobranie raportu o firmie - 30 zł. Z kolei stałe monitorowanie jakiejś firmy, np. swojego pracodawcy, pod kątem tego czy płaci swoje zobowiązania, kosztuje 10,5 zł miesięcznie (jeśli przestanie płacić, dostaniemy powiadomienie), zaś dopisanie swojego dłużnika (poza promocją) - 69 zł. Generalnie nie jest tanio, zwłaszcza w porównaniu z konkurencyjnym FairPay, który większość tych opcji oferuje w cenie bezpłatnego konta (przynajmniej na razie).



Zanim wpiszemy nierzetelnego alimenciarza na czarną listę za symboliczną złotówkę i uzyskamy owe 50% szans na to, że się złamie i zacznie płacić, musimy się nieco spocić. Przede wszystkim musimy mieć w kieszeni tzw. tytuł wykonawczy, czyli potwierdzenie z sądu, że dług rzeczywiście istnieje. A dopiero potem możemy zabrać się za straszenie ;-). Sama rejestracja w serwisie BIG nie jest kłopotliwa, ale już aktywowanie konta wymaga wydrukowania, podpisania, zeskanowania i wysłania przez internet umowy z Infomonitorem (pocztą zwykłą, w papierze, dokumenty też trzeba wysłać, ale to już chyba nie wstrzymuje procedury) oraz dołączenia skanu dokumentu tożsamości. Potem trzeba poczekać na e-mailową informację o aktywowaniu konta. Kolejny krok to wydrukowanie i wypełnienie formularza wezwania do zapłaty, które wyślemy do dłużnika. Ten kwitek - zawierający kilka groźnie brzmiących sformułowań oraz logo Infomonitora, które ma być w tym przypadku głównym straszydłem - trzeba wysłać listem poleconym i poczekać 14 dni kalendarzowych (prawo wymaga, by dłużnik dostał taką ostatnią szansę, zanim zostanie wpisany na czarną listę). Jeśli dłużnik nie przekaże pieniędzy - można zlecić Infomonitorowi wpisanie go na czarną listę i zapłacić tak samo, jak za internetowe zakupy, przelewem ekspresowym PayU. Proste? Nie bardzo. Szybkie? Niekoniecznie. Ale przynajmniej może skuteczne ;-). No i wszystko da się zrobić w zasadzie nie ruszając się z fotela (nie licząc spaceru na pocztę, żeby wysłać "rezerwową", papierową umowę oraz drugiego, żeby wysłać wezwanie do zapłaty). Aha, wysłanie przez Infomonitor do dłużnika powiadomienia o tym, że został wpisany na czarną listę (żeby go po raz kolejny postraszyć), kosztuje dodatkowe 6 zł.



To dobrze, że bazy danych, które zbierają informacje na nasz temat, nie są już zarezerwowane wyłącznie dla tych, którzy nas śledzą i sami też możemy z nich korzystać. Inna sprawa, że aby wykorzystać wszystkie dostępne opcje trzeba aktywować konta w aż trzech instytucjach - wspomniane przed chwilą BIGkonto (jest za darmo, ale za poszczególne usługi już płacimy), konto FairPay (też jest za darmo i tu również za większość usług się nie płaci) oraz Konto BIK , które przez 60 dni można w pełnej funkcjonalności wypróbowywać prawie za darmo (a konkretnie za 1,23 zł), zaś później trzeba wykupić abonament za 79 zł rocznie. Jest też opcja Konto Podstawowe, która nic nie kosztuje, ale wtedy trzeba płacić za każdą usługę z osobna - za pełen raport na swój temat 36 zł (tzw. Profil Kredytowy Plus), kolejne 19 zł rocznie za SMS-owe alerty, że ktoś szukał o nas informacji w bazie BIK, 23 zł za "laurkę", czyli ocenę wiarygodności finansowej wyrażoną w gwiazdkach (tzw. BIK-Pass). O ile BIGKonto i FairPay zawiera informacje ze źródeł pozabankowych, to BIK jest bazą międzybankową i są w niej tylko informacje o naszych kredytach. Jeśli więc chcemy mieć informacje, które na nasz temat krążą między firmami telekomunikacyjnymi, operatorami kablówek, firmami pożyczkowymi i bankami, przyda się aktywowanie wszystkich trzech źródeł. Głowa może od tego rozboleć, niedługo każdy z nas będzie musiał wynająć menedżera do spraw informacji finansowej, żeby to wszystko ogarnąć. Cóż, witamy w XXI wieku, w erze informacji i Wielkiego Brata ;-)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 02, 2015 23:42

June 1, 2015

Bank proponuje: zablokuj sobie maksymalną ratę kredytu hipotecznego. Albo weź... stały procent

Pamiętacie sprzedawane kiedyś klientom przez Getin Bank ubezpieczenie od wysokiego LIBOR-u? Getinowcy dorzucali je ochoczo kredytobiorcom frankowym w celu "zwiększenia bezpieczeństwa" ich kredytów. Płaciło się jednorazową prowizję - niestety, niemałą - i w zamian otrzymywało się gwarancję, że rata kredytu nie wzrośnie powyżej pewnego poziomu wskaźnika LIBOR. Jak wiadomo, ubezpieczenia dotyczą zwykle sytuacji, które dzieją się rzadko, a nie często, dlatego na tym ubezpieczeniu zarobił tylko bank, bo LIBOR ani przez moment nie chciał być wysoki ;-)). Przeciwnie, dziś jest na poziomie mocno ujemnym. Być może w banku się spodziewali takiego wariantu wydarzeń i po prostu wymyślili jeszcze jeden sposób na dodatkowy zarobek prowizyjny (w końcu ile razy można wciskać klientowi badziewiaste aneksy typu MiniProcent, czy MiniRatka :-)). A być może mieli dobre intencje, zaś z tego, że rzeczywistość zrealizowała inny scenariusz trzeba się tylko cieszyć, bo gdyby LIBOR był wysoki, to przy obecnym kursie franka mielibyśmy na ulicach nie kilku- lecz kilkusettysięczne demonstracje frankowiczów. A klient obdarzony ubezpieczeniem od wysokiego LIBOR-u osiągnął korzyść, tyle że moralną, bo przecież cieszył się świętym spokojem.



Jeśli o coś mógłbym mieć do banków pretensje, to tylko o to, że żadnemu nie wpadło do głowy sprzedawanie ubezpieczeń od wysokiego kursu franka, zamiast ubezpieczeń od wysokiego LIBOR-u. Widać ktoś uznał, że to byłoby zbyt ryzykowne. Dla banku ;-)). Choć trzeba przyznać, że jeden z banków, a pisząc "po nazwisku" niejaki Deutsche Bank, swego czasu promował wśród klientów coś w rodzaju polisy od wysokiego kursu franka - fundusze inwestycyjne denominowane w szwajcarskiej walucie. Inwestowały one w akcje spółek na różnych giełdach, ale ważnym komponentem takiej inwestycji miało być zabezpieczenie klientów przed ryzykiem kursowym. Gdy kurs franka rośnie, w górę idzie nie tylko rata kredytu, ale i wartość inwestycji w "szwajcarski" fundusz. Niestety, Polacy mają żyłkę hazardzistów i nie uznali za stosowne przyjąć pomysłu Deutsche Banku. Jak to mówią: no risk, no fun ;-).



Dlaczego przypominam te rzewne historie o ubezpieczeniach od ryzyka wzrostu raty kredytowej? Ano dlatego, że podobną ofertę, tyle że dla kredytów złotowych, wprowadza właśnie bank BZ WBK. Każdy klient, który już ma odpowiednio duży kredyt w złotych (oferta dotyczy kredytów o wartości nominalnej ponad 300.000 zł) i nie korzysta z któregoś z programów rządowych ("Rodzina na Swoim", "Mieszkanie dla Młodych", kredyt z dopłatą NFOŚ), może sobie "zablokować" na okres od roku do pięciu lat maksymalną ratę kredytu. A dokładniej: maksymalny poziom stawki WIBOR, do której bank dolicza swoją marżę. Jeśli więc WIBOR przekroczy ustalony w umowie poziom, rata nie pójdzie w górę, gdyż różnicę między "sufitem" zapisanym w umowie, a realnym poziomem tego wskaźnika weźmie na siebie bank. To zabezpieczenie dla klientów, którzy chcieliby mieć przynajmniej przez kilka lat przewidywalną wartość raty kredytowej. Patrząc z dzisiejszej perspektywy nie wydaje się możliwe, żeby WIBOR miał nagle wystrzelić w górę, ale pięć lat to długo i trudno powiedzieć co zdarzy się w tym czasie w polskiej i globalnej gospodarce. Jeśli np. ktoś wierzy w moc polskiej gospodarki, przewiduje wzrost optymizmu konsumentów, run na inwestycje, szał eksportu oraz boom gospodarczy w Europie Zachodniej - ta oferta mogłaby być dla niego. Bo to jeden ze scenariuszy, który mógłby spowodować wysoki wzrost WIBOR-u za kilka lat, a więc i wzrost płaconych przez kredytobiorców rat.



Analizując ofertę BZ WBK można się zastanawiać czy wykupienie takiej "polisy" ma sens. W zamian za zablokowanie na pewnym maksymalnym poziomie odpowiedzialności klienta za wzrost oprocentowania kredytu bank liczy sobie bowiem prowizję . Tym większą, im dłuższy czas obejmuje ten specyficzny "zakład" . Ta prowizja jest liczona jako procent od całego salda kredytu pozostałego do spłaty. Maksymalną wysokość raty można sobie zablokować np. na jeden rok. W wariancie, gdy zabezpieczenie miałoby włączać się przy stawce WIBOR większej, niż 2% (dziś jest 1,65%), trzeba bankowi zapłacić 0,7% prowizji od salda kredytu (czyli przy kredycie wartym 300.000 zł - będzie to 2100 zł). Tylko jaka jest szansa, że WIBOR w ciągu najbliższego roku wzrośnie o  taką wartość, by choćby zrównoważyć prowizję? Niewielkie. Ten "zakład" może mieć natomiast sens przy dłuższym okresie. Ale wówczas prowizja banku rośnie. Chcąc zablokować sobie na trzy lata wzrost oprocentowania kredytu na poziomie "WIBOR = 2% plus marża" zapłacimy bankowi 2,2% prowizji od salda kredytu. A jeśli chcemy ustawić sobie taki sam "sufit" na najbliższych pięć lat - cena wyniesie aż 5% prowizji od całego salda kredytu. Dużo.



Załóżmy, że zaciągam w BZ WBK nowy kredyt hipoteczny o wartości 300.000 zł na 30 lat i że marża wynosi 2% (myślę, że w realu wytargowałbym niższą, ale załóżmy dla uproszczenia te 2%). Moja miesięczna rata przy obecnym wskaźniku WIBOR (1,65%) wynosi 1370 zł. Gdyby WIBOR wzrósł do 2%, płaciłbym już 1430 zł, zaś gdyby osiągnął poziom 2,65% (czyli od obecnego poziomu wzrósłby o 1%, co odpowiadałoby czterem standardowym, "ćwiartkowym" podwyżkom stóp procentowych Rady Polityki Pieniężnej) rata wyniosłaby już 1550 zł. W takim scenariuszu wykupienie proponowanego przez BZ WBK "ubezpieczenia" uchroniłoby mnie przed wzrostem raty o jakieś 120 zł miesięcznie. Gdyby ów wzrost nastąpił w trzecim roku trwania tej "polisy", to łączny zysk z tytułu zablokowania raty wyniósłby w skali pięciu lat jakieś 4300 zł. Tyle, że prowizja za tę usługę to aż 5% wartości salda kredytu, czyli 15.000 zł. Układ proponowany przez BZ WBK może być opłacalny dla klienta tylko w sytuacji naprawdę dużego wzrostu WIBOR-u. Weźmy sytuację, w której w trzecim roku trwania umowy stawka WIBOR podskakuje z obecnego poziomu 1,65% do 3,65% (czyli potrzebnych byłoby osiem "ćwiartkowych" podwyżek stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej) i tak mu już zostaje. Wówczas oszczędność w wyniku blokady na poziomie "WIBOR = 2% plus marża"  wyniosłaby 300 zł miesięcznie, zaś w skali trzech lat - prawie 11.000 zł. Wciąż mniej, niż prowizja banku.



Ten pomysł BZ WBK mnie nie przekonuje. To trochę jak poker, w którym przeciwnik gra znaczonymi kartami. Oczywiście: pomysły z zabezpieczaniem klientów przed ryzykiem wzrostu raty kredytu są cenne. Jest niemal pewne, że klienci biorący dziś tanie kredyty hipoteczne nie zdają sobie sprawy, że w perspektywie kilkunastu lat możemy/musimy zobaczyć stopy procentowe na rażąco wyższym poziomie, zaś raty mogą wzrosnąć np. dwukrotnie. Nie ma na to żadnego lekarstwa poza edukowaniem klientów, nakłanianiem ich do systematycznego oszczędzania (by mieli poduszkę finansową na czas, kiedy raty będą znacznie wyższe, a ten czas na pewno nadejdzie) oraz proponowaniem usług ograniczających ryzyko bolesnych zmian wysokości raty dla klienta. Tyle, że to usługi powinny być skrojone tak, żeby nie były w oczach klienta prostym sposobem na wyciąganie od niego dodatkowych pieniędzy z prowizji. Przepływ wartości powinien być w obu kierunkach - w kierunku klienta winna płynąć realna ochrona przed rzeczywistym zagrożeniem i święty spokój.



Nieco bardziej podoba mi się drugi pomysł BZ WBK zmierzający do stabilizowania klientom wysokości rat kredytowych. Otóż wielkopolsko-dolnośląski bank wraca do pomysłu kredytu o stałej stopie procentowej. Takie kredyty były już w jego ofercie kilka lat temu, ale nie cieszyły się powodzeniem. Klient, mając do wyboru kredyt tańszy o droższy przeważnie wybierze tańszy. A jeśli postawimy obok siebie kredyt z oprocentowaniem opartym o stawkę WIBOR i taki o stałym oprocentowaniu, to ten drugi zawsze będzie droższy. Po prostu bank musi wliczyć w cenę koszt wynikający z tego, że bierze na klatę ryzyko podwyżek stóp procentowych, które w przypadku kredytu opartego na WIBOR-ku pozostaje przy kliencie. Z kolei klient bierze na siebie ryzyko, że stopy procentowe spadną, a on nie będzie mógł z tego dobrodziejstwa korzystać , bo będzie miał zablokowane stałe oprocentowanie kredytu. Dopóki stopy procentowe w Polsce były wysokie, ryzyko po stronie klienta, wynikające z kredytu stałoprocentowego, było zbyt wysokie, by taki interes miał dla niego sens. Ale teraz stopy procentowe są rekordowo niskie, więc teoretyczne kredyty stałoprocentowe powinny się kredytobiorcom bardziej opłacać. O ile oczywiście bank nie zaszaleje z oprocentowaniem.



BZ WBK, w ramach swojej najnowszej oferty, proponuje kredyt stałoprocentowy na pięć lat (później przejdzie on na standardową formułę WIBOR plus marża) z oprocentowaniem 4,35% . Klient wie, że przez pięć lat rata nie wzrośnie, ani nie spadnie. Dopiero po pięciu latach będzie musiał przejść na stawkę WIBOR plus 2,15%). Co ciekawe, propozycja jest aktualna zarówno dla nowych klientów, jak i dla tych, którzy już mają w BZ WBK kredyt hipoteczny oparty o stawkę WIBOR i marżę banku. Czy to się może opłacić? Cóż, przy obecnym poziomie WIBOR stałe oprocentowanie 4,35% równoznaczne jest z sytuacją, w której mielibyśmy kredyt zmiennoprocentowy z marżą 2,7%. To dużo, biorąc pod uwagę, że dziś średnia marża kredytu hipotecznego wynosi ok. 2%. Ta nadwyżka w wysokości 0,7% to strata klienta, która jednak może się okazać jego zyskiem w sytuacji, gdyby za kilka lat stopy procentowe poszły znacząco w górę.



Jeśli w ciągu pięciu najbliższych lat wzrost stóp wyniesie więcej, niż 0,7% (cały czas mam na myśli punkty procentowe), klient zacznie korzystać z niższego oprocentowania niż to, które by miał, gdyby wziął kredyt zmiennoprocentowy, uzależniony od stawki WIBOR. Jeśli jednak przez najbliższych pięć lat stopy procentowe w Polsce ani drgną, oprocentowanie 4,35% nie będzie żadną atrakcją. Ale - przypominam - w tej grze istotna jest też druga zmienna - marża, na którą już dziś trzeba się zgodzić jako na obowiązującą po "stałoprocentowej pięciolatce". Wynosi ona 2,15% i do najniższych nie należy. Jeśli dziś wynegocjowałbym w BZ WBK znacząco niższą marżę kredytu o zmiennym procencie, wzrost stóp procentowych musiałby być większy, niż 0,7% (punktu procentowego), by opłacał mi się kredyt o stałej stopie. W sumie więc BZ WBK, słusznie kombinując, że warto promować wśród klientów bezpieczne dla nich kredyty stałoprocentowe. Jednak bank nie ułatwia klientom decyzji, tak ustawiając parametry, iż cena świętego spokoju jest dla klienta wysoka. Jak oceniacie oba pomysły BZ WBK? 



Maciej_Samcikokladka KREDYT HIPOTECZNY KROK PO KROKU.  Jak zabrać się do zaciągania kredytu hipotecznego? Jakie parametry wziąć pod uwagę? Korzystać z pośredników czy przeszukiwać oferty banków samodzielnie? Jakich pułapek w umowach się wystrzegać? Wziąć kredyt z cross-sellingiem czy bez? Na dłużej czy na krócej? O stałej stopie, czy o zmiennej? Dlaczego razem z kredytem warto zacząć budować poduszkę finansową? To wszystko znajdziesz w książce   "100 opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, wydawać i zarabiać z głową". To przewodnik po najważniejszych problemach finansowych, z którymi możesz się w życiu spotkać i dylematach, które przyjdzie ci rozwiązywać. A co w tej książce poza rozkminką kredytów hipotecznych? Jak oszczędzać, żeby nie bolało, jak z tego oszczędzania "ukręcić" pierwszy milion, jak wybrać dla siebie najlepszy bank i jak nie dać się okraść z pieniędzy przez internet, jak wybrać najlepszy kredyt i jak dobrze kupić polisę samochodowego OC..Jak żyć mądrzej, wydawać z głową i jak sprawić, żeby pieniądze nie przeciekały ci przez palce. Książkę kupisz na stronie www.kulturalnysklep.pl oraz w Empiku. 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 01, 2015 23:48

May 31, 2015

Kredyt hipoteczny tak elastyczny, że działa jak... bardzo tania chwilówka. Dobry pomysł?

Dlaczego pożyczki konsumpcyjne są w większości banków tak potwornie drogie? Patrzę na rosnące z roku na rok marże kredytów gotówkowych (obiektywne dane na ten temat podaje od czasu do czasu NBP), patrzę na spadające dane o bezrobociu i rosnące słupki dotyczące realnych wynagrodzeń i... nic nie rozumiem. To znaczy rozumiem tyle, że banki odbijają sobie na kredytach gotówkowych wszystkie nieszczęścia, jakie je spotykają - spadek opłat intechange, wyższa składka na BFG, konieczność dotowania ROR-ów i ofert typu money-back, darmowych bankomatów w całej Polsce i na świecie... Za to wszystko płacą ci, którzy przychodzą do banku po kredyt konsumpcyjny. Są w większości traktowani jak owce, która trzeba bezwzględnie ogolić, a potem wyrzucić. Rzecz jasna owce same się dają prowadzić na golenie, więc też przykładają swoją cegiełkę do tej kredytowej patologii, ale mimo wszystko nie mogę pojąć jak to jest, że bank woli ryzykować reputacją, niż wystawić uczciwą, klarowną, najlepszą w danych warunkach ofertę.



Czytaj też: Alior Bank w rękach PZU. To początek trzęsienia ziemi w branży bankowej?



Do tej smutnej refleksji skłonił mnie list czytelnika do czwartkowego dodatku do blogu :-), który ukazuje się na łamach "Gazety Wyborczej". Pan Andrzej od lat mieszka i pracuje w Norwegii, ale czasem przylatuje do Polski i spotyka się ze znajomymi, więc ma orientację jak w Polsce wygląda działalność banków. I nie może się nadziwić, że żaden bank - przynajmniej w odniesieniu do niektórych klientów - nie wpadł na genialny w swej prostocie pomysł: elastyczna linia pożyczkowa oparta na kredycie hipotecznym i zabezpieczona hipoteką na nieruchomości.





"Chciałbym opisać produkt bankowy, z którego korzystam już od wielu lat mieszkając i pracując w Norwegii. Uważam, że należy takie rozwiązanie finansowe promować również w Polsce. To kredyt hipoteczny na mieszkanie w norweskim banku DnB, który jednak już od wielu lat przestał być "czystą hipoteką", a stał się formą pożyczki, którą można przyrównać do taniej linii kredytowej z zabezpieczeniem w postaci hipoteki na mieszkaniu. Po norwesku nazywa się to Rammelan i w praktyce wygląda tak, że: jeśli wartość mieszkania, na które zaciągnąłem kredyt, wynosi 2 mln koron, zaś wartość kredytu, który mam jeszcze do spłacenia to 400.000 koron, bank pozwala mi w każdej chwili dobrać pieniądze do wysokości 60% wartości mieszkania minus ta część kredytu, która pozostała jeszcze do spłaty. A więc obecnie bank mógłby mi udostępnić 800.000 koron (bo 60% nieruchomości to 1,2 mln koron)"





- pisze pan Andrzej. Atrakcyjność tej oferty polega na tym, że to klient decyduje w jakiej części w danym momencie zadłuża swoją nieruchomość, zaś oprocentowanie długu jest zawsze takie samo, równe oprocentowaniu kredytu hipotecznego. W Polsce też można poprosić bank o zwiększenie kredytu hipotecznego, ale po pierwsze często wymaga to całego cyrku w postaci badania zdolności kredytowej, dostarczania papierków itp., zaś po drugie czasem przy okazji bank usiłuje "przepchnąć" np. wyższą marżę dlla całości pozostałego do spłaty kredytu. Przyznam, że kiedyś dostawałem ze swojego banku hipotecznego oferty zwiększenia kredytu i przeznaczenia ekstra-kwoty na dodatkowe wydatki, ale to jednak nie to samo rozwiązanie, o którym pisze pan Andrzej. Tamto jest samoobsługowe i absolutnie elastyczne - nie trzeba o nic banku pytać, o nic prosić, składać żadnych dokumentów. Bank nie pobiera prowizji za przeliczenie harmonogramu spłaty, ani nie czyni fochów przy wcześniejszej spłacie części kredytu.





"Gdy potrzebuję "chwilówki", to mogę - korzystając z internetowego serwisu banku i bez konieczności składania jakichś dodatkowych dokumentów - zwiększyć zadłużenie przelewając środki z konta kredytu na konto bieżące. Przelew dochodzi w kilka sekund i jest bezpłatny. Zadłużenie hipoteczne wzrasta o tę pobraną sumę, a bank zmienia mi wysokość raty, którą muszę co miesiąc przelewać w ramach splaty kredytu. Oczywiście to działa w obie strony - mogę dokonywać dodatkowych wplat na konto kredytu aby zmniejszyć wartość zadłużenia, co bank także odnotowuje i zmniejsza mi wartość miesięcznych spłat. Wszystkie te operacje nie mają wpływu ani na umówiony z bankiem okres spłaty kredytu, ani na jego oprocentowanie"





- pisze pan Andrzej. Ale banki w Polsce wolą przesyłać klientom oferty wielokrotnie droższych kredytów gotówkowych. Kilku przyjaciół mojego czytelnika, gdy dowiedziało się o takiej możliwości, jaką opisał pan Andrzej, zasięgalo informacji w kilku polskich bankach, ale patrzono na nich jak na rarogów i odsyłano z kwitkiem. Wiadomo: to nie jest rozwiązanie dla każdego. Po pierwsze kredyty hipoteczne ma w Polsce raptem półtora miliona rodzin, czyli wybitna mniejszość. Po drugie większość z nich ma LTV kredytu na bardzo wysokim poziomie, bo albo już na starcie zadłużyli się "pod korek", albo wolną zdolność kredytową "zjadł" wysoki kurs franka. To rozwiąanie w jakimś sensie dla bogatych, którzy mieli pieniądze na wkład własny, dziś mają LTV kredytu poniżej 50% i mają w swoim domowym budżecie miejsce na dodatkowe obciążenie wyższą ratą hipoteczną. Ale cóż by szkodziło wprowadzić taki produkt, choćby tylko dla niewielkiej części klientów? Pozostali zobaczyliby, że posiadanie kredytu hipotecznego z dużym wkładem własnym i w dobrym banku pozwala bardzo tanio finansować dodatkowe wydatki.



Czytaj też: Cztery pomysły na Dzień Dziecka, czyli co zrobić jeśli już kupiłeś prezent ;-)



Oczywiście: zakup lodówki na raty i wpisanie tego w kredyt hipoteczny powoduje, że odsetki od tej lodówki będziemy płacili długo, a więc będzie ich niemało. Ale i tak będzie to lepszy deal, niż kredyt gotówkowy o realnym oprocentowaniu 30% w skali roku. Ten model norweski, zaprezentowany przez pana Andrzeja, jest też dobrym pomysłem dla seniorów, którym po przejściu na emeryturę może brakować pieniędzy na życie. Mogą na bardzo cywilizowanych, jasnych i uczciwych warunkach zadlużać swoje mieszkania, a ewentualni spadkobiercy mają potem do wyboru - albo przejąć mieszkanie z długiem i spłacać go dalej w ratach albo jsprzedać lokal i rozwiązać umowę z bankiem, spłacając dług. Żadne "renty dożywotnie" i "prognozowanie okresu życia" nie mają tu nic do rzeczy. Odpowiednik takiej pożyczki hipotecznej de facto rozwiązałby problem odwróconej hipoteki, która tak wszystkich gryzie, bo banki nie mają ochoty się nią zajmować, a fundusze hipoteczne mają ochotę, ale nie mają pieniędzy, ani przesadnego zaufania społecznego. Bankom w Norwegii jakoś się to wszystko opłaca. Wiadomo, bogatszy naród, ale czy tak bardzo bogatszy, niż my (uwzględniając różnice w opodatkowaniu tych dochodów)?



Obraz polskiego sektora bankowego jest daleki od czegoś, co można byłoby nazwać postawą "frontem do klienta". Choć oczywiście nie oznacza to, że nie mamy banków, które starają się traktować swojego stałego klienta jak kredytowego partnera, a nie jak dojną krowę. Takim bankiem - o czym staram się co jakiś czas przypominać - bywa Toyota Bank. Jakiś czas temu recenzowałem jego autentycznie tanią pożyczkę gotówkową. Bank ten wprowadził też dla swoich klientów paliwowy money-back (choć ostatnio zaostrzył jego warunki, domagając się od klientów wysokiego osadu w zamian za karesy), możliwość finansowania ratalnego usług serwisowych w salonach Toyoty, ciekawe ubezpieczenie assistance dołączone do ROR-u itp. Teraz znów wraca na rynek z pożyczką, która jest rzeczywiście tania, ale - uwaga - dostępna wyłącznie dla tych klientów, którzy już pokazali, że są lojalni.



toyotawiosenna



Bank kusi w reklamach kwotą 3,99 zł odsetek miesięcznie od każdego pożyczonego tysiąca, co przekłada się na oprocentowanie rzędu 8-9% w skali roku. Nie ma żadnych dodatkowych prowizji, płat przygotowawczych, ani ubezpieczeń. Bierzesz 10.000 zł na trzy lata i oddajesz w sumie 11.436 zł, czyli 317 zł miesięcznie. Koszt odsetek to niespełna 500 zł rocznie, więc rzeczywiście nie jest drogo. Ten kredyt jest jednak dostępny tylko dla posiadaczy konta osobistego w Toyota Banku, którzy w przeszłości - od września 2014 r. do lutego 2015 r. - zasilali je kwotą co 300-500 zł (w zależności od wariantu) i nie mają zaległości w spłacie zobowiązań wobec banku dłuższych, niż 31 dni. To dobrze, że bank nie nakłada na klientów żadnych obowiązków, żeby potem móc tłuc ich kijem po głowie, ale nagradza tych, którzy są lojalni. 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 31, 2015 23:36

May 30, 2015

Alior Bank trafi w ręce PZU. Czy to początek trzęsienia ziemi w polskich bankach?

Kolejny polski bank zmieni właściciela. Pakiet 25% akcji Alior Banku trafi najpewniej w ręce krajowego giganta ubezpieczeniowego PZU. W sobotę ubezpieczyciel podpisał wstępną umowę z luksemburską spółką, za pośrednictwem której włoski holding przemysłowy Carlo Tassara kontroluje ćwiartkę własności Aliora . Wartość transakcji wyniesie 1,6 mld zł , co oznacza, że za każdą akcję PZU zapłaci mniej więcej 88 zł. Wywalczył więc tylko niewielkie dyskonto w stosunku do obecnej ceny giełdowej akcji Aliora (93 zł) , którą przecież trudno uznać za niską. Przypomnę, że kiedy wiosną 2014 r. pakiet 6% akcji Aliora kupowały od Tassary polskie fundusze inwestycyjne, płaciły zaledwie po 79 zł za papier (czyli ponad 10% taniej, niż wynosi cena zaakceptowana przez PZU). Ale trzeba pamiętać, że był to pakiet mniejszościowy, zaś teraz Carlo Tassara inkasuje premię za oddanie kontroli nad bankiem. Nota bene pamiętam jak przez mgłę, że w 2012 r. papiery Aliora można było kupować w ofercie publicznej po 57 zł za akcję, zaś prezes Wojciech Sobieraj musiał nawet drastycznie obniżać cenę maksymalną, bo tak mało było chętnych na kawałek udziałów w banku. Oto potęga giełdy: trzy lata później Alior wart jest już 90 zł za akcję, co oznacza 50% zysku dla tych, którzy wówczas uwierzyli w ekipę Sobieraja.



CO OZNACZA DLA KLIENTÓW PRZEJĘCIE ALIORA? Na razie jesteśmy na etapie umowy przedwstępnej, choć nie przewiduję, by przejęciu banku przez PZU sprzeciwił się UOKiK lub Komisja Nadzoru Finansowego. Jego przewodniczący Andrzej Jakubiak ciepło wyrażał się o koncepcji zwiększania udziału polskiego kapitału w branży bankowej. Co przejęcie Aliora przez PZU może oznaczać dla klientów banku? Niewiele, bo jest niemal pewne, że nie zmieni się ani team zarządzający bankiem, ani jego strategia, zaś rola nowego inwestora strategicznego będzie się sprowadzała do pilnowania, by biznes przynosił coraz większe kokosy. No, może będziemy mieli w Aliorze więcej ubezpieczeniowych ofert ze stajni PZU oraz należącego do niego Link 4. Prawie 3 mln klientów Aliora to dobry cel dla dosprzedawania im najróżniejszych polis ubezpieczeniowych ;-). Zmiany klientów Aliora mogą czekać dopiero wtedy, gdyby PZU przejął też jakieś inne banki i zechciał je łączyć z Aliorem. Ale to na razie melodia przyszłości.



CZY PZU NIE PRZEPŁACA? Cóż, według ceny uzgodnionej z Włochami cały bank jest wyceniany na 6,5 mld zł. Kiedy w 2014 r. BNP Paribas kupował BGŻ, bank o porównywalnych aktywach, płacił za 100% papierów 4,2 mld zł, a więc gruuubo taniej. Oczywiście, Alior jest zdecydowanie lepiej poukładanym bankiem, ma 1,8 tys. punktów sprzedaży (BGŻ raptem 440), obsługuje 3 mln klientów (BGŻ niespełna 1,5 mln) i legitymuje się zdecydowanie wyższą rentownością . Ale nie ma dwóch zdań, że cena za Aliora nie jest niska. Średni wskaźnik C/WK dla polskich banków giełdowych to 1,6 (a więc za złotówkę majątku inwestorzy płacą 1,6 zł). Tymczasem za złotówkę majątku Aliora PZU gotowe jest zapłacić 1,9 zł, mimo że mówimy o banku, który jest bardzo rentowny, ale nie mieści się nawet w pierwszej dziesiątce największych na rynku (2,2% w aktywach sektora bankowego w Polsce) . A za złotówkę zysku (wskaźnik C/Z) polski ubezpieczyciel jest gotów płacić aż 19 zł, co jest akceptowalną ceną wyłącznie w przypadku biznesów bardzo szybko rosnących. Czy Alior, w coraz mniej sprzyjających warunkach rynkowych, będzie w stanie "róść" szybko?



PZU to firma ubezpieczeniowa, więc przepłacać może tylko przy tych inwestycjach, w których ma gwarantowany efekt synergii z własną działalnością. Niedawno PZU kupił za 1,5 mld zł grupę firm ubezpieczeniowych z Link 4 na czele (dzięki temu zdobył dominującą pozycję na Litwie i Łotwie). W inne branże - nawet te, w których chce się rozwijać - inwestuje ostrożniej i liczy każdy grosz. PZU odpuścił np. zakup największej w Polsce sieci przychodni Lux Med, choć dzięki temu bardzo by sobie ułatwił ekspansję na rynku usług medycznych . PZU nie chciał zapłacić nawet miliarda złotych, choć potem międzynarodowy koncern Bupa, działający w ochronie zdrowia, zgodził się zapłacić za Lux Med nawet 1,6 mld zł. W przypadku Alior Banku takich skrupułów prezes Andrzej Klesyk nie miał i gotów był zapłacić słono. Pewnie z jednej strony dlatego, że czuł na plecach oddech innych chętnych - na Aliora ostrzył sobie zęby Societe Generale (właściciel Eurobanku) i podobno też Leszek Czarnecki (właściciel grupy Getin) - a z drugiej strony czując presję polityków, którzy chcieliby, żeby polskie banki wróciły w polskie ręce.



DO CZEGO PZU POTRZEBNY JEST BANK? Szefowie PZU w ubiegłych latach dość sceptycznie odnosili się do koncepcji inwestowania w banki w celu zbudowania grupy bankowo-ubezpieczeniowej. Nie bez racji, bo choć na pierwszy rzut oka łączenie działalności bankowej i ubezpieczeniowej wydaje się logiczne, to jednak na świecie nie ma przykładów, by to się komuś udało. Znacznie lepiej sprawdzają się sojusze strategiczne, jak Avivy z PZU, czy mBanku z Axą, opierające się na wpuszczeniu partnera do swojej sieci sprzedaży na wyłączność lub na preferencyjnych warunkach. Ale prezes PZU Andrzej Klesyk nie wykluczał nigdy zakupu banku w celu czysto inwestycyjnym: kupić, dofinansować, sprzedać . Dokładnie tak działają fundusze inwestycyjne i w sumie nie ma przeciwwskazań, by "leżące na pieniądzach" PZU też kupiło bank nie po to, by się z nim łączyć, lecz po to, by na nim zarobić. Alior nie jest złym pomysłem - to 13-14 największy bank w Polsce, ze sprawnym zarządem, wysoką rentownością (ok. 100 mln zł zysków kwartalnie) i przyzwoitym udziałem w aktywach sektora bankowego (2,2%). Z drugiej strony niewykluczone, że etap szybkiego rozwoju polskich banków się właśnie kończy - banki ściskają regulacje (wyższa składka na BFG, wyższy wkład własny do kredytów hipotecznych, niższe opłaty interchange, w przyszłości pewnie podatek bankowy), a firmy analityczne obawiają się, że w ciągu 4-5 lat rentowność banków w Polsce spadnie o połowę. W tej sytuacji bank warto byłoby kupić, ale tylko tanio. A w Aliorze taniości jest niewiele ;-).



POCZĄTEK TRZĘSIENIA ZIEMI W BRANŻY BANKOWEJ?  Kupić bank w przededniu coraz trudniejszych czasów dla tej branży i po wysokiej cenie to dobry pomysł przede wszystkim dla kogoś, kto w Polsce już ma bank i mógłby dzięki temu skokowo zwiększyć skalę działalności. Albo dla kogoś, kto zaczyna budować grupę bankową i dzięki połączeniu kilku banków w jedną instytucję będzie w stanie wykręcić efekt synergii. Wygląda na to, że PZU realizuje właśnie ten pomysł, przy okazji realizując polityczny postulat repolonizacji banków. Dziś 40% sektora bankowego jest w rękach polskich inwestorów (m.in. PKO BP, który przejął aktywa Nordea Banku , cała grupa Getin, Bank Pocztowy (część grupy Poczty Polskiej), Bank Ochrony Środowiska, SKOK-i...), zaś 60% kontroluje kapitał zagraniczny. Większość polityków i część ekonomistów uważa, że nie będzie krzywdy jeśli te proporcje się odwrócą i 60% bankowych aktywów będzie w polskich rękach. A okazje się pojawią, bo niektórzy zagraniczni inwestorzy strategiczni planują sprzedaż swoich polskich banków.





"Dzisiejsza akwizycja jest pierwszym krokiem do konsolidacji polskiego sektora bankowego z udziałem Grupy PZU. W dalszym ciągu jesteśmy zainteresowani inwestycjami w tym obszarze. Nabycie znaczącego udziału w Alior Banku pozwoli nam stworzyć platformę do konsolidacji rodzimego sektora bankowego. W efekcie umożliwi nam uzyskanie premii wynikającej z faktu bycia liderem tych procesów. Będzie to istotnym elementem wzrostu wartości Grupy PZU w kolejnych latach"





– ten cytat z komunikatu PZU nie pozostawia wątpliwości, że ubezpieczyciel zamierza kupić jeszcze co najmniej jeden bank i w oparciu o team Wojciecha Sobieraja połączyć go z Aliorem, tworząc instytucję finansową która zmieściłaby się w pierwszej szóstce na rynku. Do kupienia są dziś Bank BPH (32 mld zł aktywów) oraz Raiffeisen Polbank (55 mld zł aktywów). Razem z Aliorem (35 mld zł aktywów) być może udałoby się z tej trójki urzeźbić bank mający 110-120 mld zł aktywów , a więc porównywalny wielkością do mBanku, czy BZ WBK (choć do liderów, jak Bank Pekao z 160 mld zł aktywów, czy PKO BP z 250 mld zł aktywów jeszcze by trochę brakowało). To mogłoby zwiastować nową jakość na rynku, bo z sześciu największych banków, rozdających karty na rynku, już trzy byłyby kontrolowane przez krajowy kapitał: PKO BP (rząd), Wielki Alior (grupa PZU), Getin Bank (Leszek Czarnecki). Ich rywalami byłyby niemiecki mBank, hiszoański BZ WBK i włoskie Pekao. To byłby ciekawy układ, zwłaszcza jeśli chodzi o finansowanie gospodarki w trudnych czasach. Zła wiadomość byłaby taka, iż ta "wielka szóstka" zabetonowałaby branżę bankową na długie lata, co na pewno zmniejszyłoby konkurencję i odbiłoby się niekorzystnie na cenach usług bankowych dla klientów indywidualnych. Dziś żaden z największych banków nie należy do najtańszych. Im bardziej rządzić będą wielcy, tym drożej będziemy płacili za przelewy i bankomaty. Pozostaje też pytanie o to, czy kontrolowane przez państwo banki nie staną się "zabawkami" w rękach polityków.



AKCJA REPOLONIZACJA, CZYLI RISKY BIZNES. Widzę dwa problemy. Pierwszy to pieniądze. PZU wydał już 1,5 mld zł na zalup Link 4 i drugie tyle na Aliora, więc jego "poduszka finansowa" skurczyła się do jakichś 3 mld zł. Za te pieniądze może być trudno kupić polskiego Raiffeisena, wycenianego na 10 mld zł oraz Bank BPH, wyceniany na 5-6 mld zł. Oczywiście PZU może bez większego problemu wyemitować obligacje na kilka miliardów złotych, ale... Gdybym był akcjonariuszem PZU i nie byłbym Skarbem Państwa, to bym się zastanawiał czy przypadkiem nie wolałbym wziąć kasy, z którą firma najwyraźniej nie ma co zrobić, do kieszeni - np. w formie ekstra-dywidendy. Drugi problem to kwestia łączenia dwóch-trzech zupełnie różnych banków w jedną organizację. Zwykle jest to bardzo skomplikowane, nie zawsze przynosi sukces. Przykłady? Raiffeisen za przejęcie zupełnie nie pasującego do niego Polbanku zapłacił znacznym obniżeniem rentowności. Bank Pekao przejmując część BPH zakrztusił się na kilka lat, przy okazji kończąc też sny o potędze drugiej części BPH, mającej do tej pory samodzielność. Oczywiście, są i przykłady pozytywne: Santander na razie dobrze radzi sobie z konsolidowaniem swojej działalności w Polsce (BZ WBK plus Kredyt Bank plus Santander Consumer).



Nie można więc odbierać teamowi Wojciecha Sobieraja szans na sukces, zwłaszcza, że - o ile pamiętam - był on członkiem słynnego dream teamu Józefa Wancera, który przed laty z przeciętnego banczku wyprowadził BPH na trzecie miejsce w Polsce . Jednak ktoś, kto wymyślił repolonizację z udziałem Aliora, BPH i Raiffeisena, być może nie zdaje sobie sprawy ze złożoności i stopnia ryzyka takiego projektu. To naprawdę da się spieprzyć, a ewentualna porażka może oznaczać wpuszczenie przez PZU w kanał kilku miliardów złotych. Słowem: prezes PZU, zarządzając dziś maszynką do zarabiania pieniędzy (PZU przynosi niecały miliard złotych zysku netto kwartalnie) w uniesieniu patriotycznym bierze na siebie dość risky biznes . Abstrahuję od innego problemu: kto miałby za kilka lat kupić taki "zrepolonizowany" wielki bank od PZU, czyli klasycznego inwestora finansowego? Jedynym sensownym pomysłem wydaje się giełda i krajowi drobni ciułacze, ale o tym trzeba byłoby myśleć już teraz, aktywizując posiadaczy oszczędności i budując zachęty do inwestowania przez drobny kapitał na giełdzie - bezpośrednio bądź za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych.



Jak inwestować i pomnażać



CHCESZ ZACZĄĆ OSZCZĘDZAĆ I INWESTOWAĆ? ZRÓB TO ZE MNĄ!  Jeśli chcielibyście posiąść lub rozszerzyć wiedzę o tym, jak zabrać się do oszczędzania pieniędzy, jak zacząć budować prosty portfel inwestycji, jak zadbać o finansową przyszłość swoją i swoich dzieci, jak mieć pieniądze na spełnianie marzeń - przeczytajcie poradnik  "Jak inwestować i pomnażać oszczędności". To jedna z najpopularniejszych i najlepiej sprzedających się książek o finansach osobistych (doczekała się już drugiego wydania, Maciej_Samcikokladkapierwszy nakład się wyczerpał). Książkę, zarówno w postaci tradycyjnej, jak i w formie e-booka, kupicie na stronie serii "Samo Sedno" , a także w sieci księgarni Empik. Z kolei książka   "100 opowieści o pieniądzach, czyli jak żyć, wydawać i zarabiać z głową" to przewodnik po najważniejszych problemach finansowych, z którymi możecie się w życiu spotkać i dylematach, które przyjdzie Wam rozwiązywać. Jak oszczędzać, żeby nie bolało, jak z tego oszczędzania "ukręcić" pierwszy milion, jak wybrać dla siebie najlepszy bank i jak nie dać się okraść z pieniędzy przez internet, jak wybrać najlepszy kredyt i jak dobrze kupić polisę samochodowego OC..Jak żyć mądrzej, wydawać z głową i jak sprawić, żeby pieniądze nie przeciekały Wam przez palce. Książkę kupicie na stronie www.kulturalnysklep.pl oraz w Empiku. 



SUBIEKTYWNOŚĆ NA DYSKUSJI BANKOWCÓW I STUDENTÓW. Kilka dni temu miałem przyjemność spotkać się ze znakomitymi polskimi bankowcami - Zbigniewem Burligą, Sławomirem Lachowskim, Przemysławem Gdańskim, Piotrem Olendskim - oraz studentami Szkoły Głównej Handlowej na dyskusji poświęconej konsolidacji polskiego sektora bankowego. Szukaliśmy wspólnie odpowiedzi na pytanie czy jest ona nieunikniona i co może dla nas w najbliższym czasie oznaczać. To było bardzo inspirujące spotkanie, bardzo dziękuję członkom Studenckiego Koła Naukowego "Negocjator" za zaproszenie!



11225744_665842186882694_2619100657400554885_n



SUBIEKTYWNIE NA FORUM WIERZYTELNOŚCI. Oddech subiektywności czuli ostatnio na plecach przedstawiciele sektora windykacyjnego i bankowego podczas Bankowego Forum Wierzytelności. Przekonywałem tam branżę finansową, by otarła łzy, bo przecież wcale nie jest tak, jak branża myśli, że dziś większe prawa w banku ma dłużnik, niż wierzyciel.  



vibankforwierz



SUBIEKTYWNOŚĆ DYSKUTUJE Z FIRMAMI POŻYCZKOWYMI. W ostatnich dniach miałem okazję uczestniczyć w Kongresie Firm Pożyczkowych zorganizowanym w Warszawie przez Konferencję Przedsiębiorstw Finansowych, skupiającą m.in. pożyczkodawców i firmy handlujące wierzytelnościami. To nie były łatwe rozmowy, bo dotyczyły tego czy taka działalność, jaką prowadzą firmy pożyczkowe, może być etyczna. Byłem zmuszony rzucić uczestnikom subiektywną prawdę między oczy. Bolało ;-)



KPF3



SPOTKANIE LIDERÓW BANKOWOŚCI I... SUBIEKTYWNOŚCI. Jaka jest przyszłość branży bankowej i jaką rolę odegra w niej sprzedaż produktów ubezpieczeniowych dołączanych do kont, kart i kredytów? O tym dyskutowałem z bankowcami i szefami firm ubezpieczeniowych podczas Spotkania Liderów Bankowości. Wniosek, jaki wyniosłem z tej dyskusji, ogranicza się do konkluzji, że czas na powrót do prostoty, oferowania klientom nieskomplikowanych, niezachachmęconych produktów o charakterze ochronnym, nie łączących ochrony i inwestycji.



gallidbank5



SUBIEKTYWNOŚĆ JEST MULTIMEDIALNA! Blog "Subiektywnie o finansach" ma grubo ponad 200.000 czytelników na www.samcik.blox.pl oraz dziesiątki tysięcy w serwisach społecznościowych. Dołącz do 28.000 fanów blogu na Facebooku, podyskutuj ze mną i z 5.000 followersów na Twitterze, znajdź mnie na Google+, zobacz co wrzuciłem na Instagram). Subiektywność znajdziesz też w YouTube. Tam możesz zobaczyć i polubić wideofelietony i komentarze o twoich pieniądzach oraz zasubskrybować mój kanał. W tym kinie siedzi już ponad 1.000 osób, dołącz do nich! Najnowsza moja superprodukcja ;-) jest o kosztach posiadania własnego "M". Być może kupowanie mieszkania... w ogóle się nie opłaca?





Zobacz też inne filmy z cyklu  "Samcik prześwietla". Ostatnio mówiłem m.in. o tym jak wycisnąć najwięcej z lokaty i jak do niej nie dopłacać, a także o najpopularniejszych haczykach w umowach pożyczek gotówkowych. Zapraszam do oglądania i subskrybowania mojego kanału na YouTube!





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 30, 2015 08:54

May 29, 2015

To kolejny gwóźdź do trumny frankowiczów. Dlaczego sąd obalił największy pozew zbiorowy?

Sąd wbił kolejny gwóźdź do trumny frankowiczów. Po niedawnym odrzuceniu przez Sąd Okręgowy pozwu grupowego kilkudziesięciu klientów Getin Banku oraz zwróceniu do ponownego rozpatrzenia przez Sąd Najwyższy sprawy słynnych "Nabitych w mBank" padł największy pozew zbiorowy - przeciwko Bankowi Millennium. Tym razem z kwitkiem zostało odesłanych 3500 klientów, którzy do zbiorowej batalii przeciwko bankowi szykowali się przez dwa lata . Sąd odrzucił ich roszczenia uznając, że nie ma sensu prowadzić w ramach postępowania zbiorowego tzw. kontroli incydentalnej (czyli analizy konkretnych umów), żeby dowiedzieć się czy bank wpisał klientom nielegalne klauzule. Chodziło w tym wypadku o klauzule dotyczące tego po jakim kursie bank ma prawo przeliczać klientom franki na złote, ustalając wysokość comiesięcznych rat. Klienci twierdzą, że ten zapis był nieprecyzyjny (bank napisał, że będzie przeliczał waluty po kursie z bieżącej tabeli, ale nie napisał jakimi zasadami będzie się kierował konstruując tę tabelę). Gdyby klientom udało się doprowadzić do anulowania klauzuli przeliczeniowej, konsekwencje mogłyby być nieobliczalne, z automatycznym przewalutowaniem umów na złotowe włącznie. Zresztą nie jest to jedyny pozew zbiorowy w sprawie spreadów.



Sprawa wydawała się dość prosta. O ile bowiem pozew zbiorowy przeciwko Getin Bankowi padł ze względu na niechlujny dobór grupy klientów (znaleźli się w niej np. ludzie, którzy zaciągnęli kredyt na działalność gospodarczą), o tyle w przypadku Banku Millennium klienci mają w umowach identyczne zapisy i to takie, które już zostały uznane za niewiążące przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów . Już kilka lat temu sąd uznał, że klauzula przeliczeniowa jest nieprecyzyjna i nie wiąże stron . Bank jednak się tym wcale nie przejął - doszedł do wniosku, że wyrok SOKiK dotyczy tzw. kontroli abstrakcyjnej (badana jest klauzula, abstrahując od tego do jakiej umowy została wsadzona), zaś bank może uznać swoją winę tylko wtedy, jeśli sąd zakwestionuje konkretny zapis w konkretnej umowie. Bezradni klienci, choć część prawników jest zdania, że aby "wygumkować" nielegalny zapis z umów wystarczy kontrola abstrakcyjna, zebrali się więc w grupę i poszli do sądu, by ten "przyklepał" wyrok SOKiK-u w ramach kontroli incydentalnej, czyli dotyczącej już konkretnych umów. Umów - dodajmy - niemal identycznych, bo pisanych przez bankowych prawników i podsuwanych klientom pod nos do podpisu.



Nie do wiary? Bank prawomocnie przegrał proces z klientami. Ale zamiast oddać im kasę...



Sąd uznał jednak, że jeśli ma przybić "incydentalną" pieczątkę pod "abstrakcyjnym" wyrokiem SOKiK, to musiałby po kolei przesłuchiwać każdego klienta, potem przedstawiciela banku na okoliczność danej umowy i rzecz trwałaby bez końca. Nie mamy jeszcze uzasadnienia na piśmie, ale można się domyślać, że sąd nie chce wziąć do ręki wszystkich umów naraz i po prostu przyjrzeć się klauzuli, która jest w nich wszystkich identyczna. Dlaczego tego nie chce zrobić? Gdyż obawia się, że np. w niektórych z tych umów klienci negocjowali jakieś poprawki i potem prawnicy banku powiedzą, że w kontekście niektórych klientów odebrano im prawo do obrony i przedstawienia swojego stanowiska. Coś w tym jest, aczkolwiek takie podejście oznacza, że całą instytucję pozwów grupowych możemy wyrzucić do kosza. Przecież pozwy grupowe wymyślono właśnie po to, żeby większa grupa ludzi, będąca w identycznej sytuacji, mogła za jednym razem załatwić swoją sprawę w sądzie i żeby każda z tych osób nie musiała osobno wytaczać procesu, wynajmować prawnika itp.



Właśnie po to w ustawie o pozwach zbiorowych jest wypasiony katalog wymogów formalnych, które trzeba spełnić, żeby sąd miał gwarancję, że wszyscy uczestnicy grupy są w identycznej sytuacji. Tu mamy jeszcze prostszą sytuację, bo klauzula, o którą idzie spór, już została uznana za niewiążącą przez SOKiK. Jeśli w takim stanie prawnym sąd bał się wziąć umowy "hurtem" pod lupę i uznał, iż pozew grupowy nie ma sensu, to pytanie w jakiej sytuacji miałby mieć sens. Orzeczenie sądu w sprawie klientów Banku Millennium jest jeszcze nieprawomocne i nie ma doń pisemnego uzasadnienia, więc klienci wciąż mogą mieć nadzieję, że sędziowie zanadto się zapędzili w zapewnianiu bankowi możliwości obrony swych praw w odniesieniu do każdej, pojedynczej umowy. Na korzyść klientów Banku Millennium przemawia fakt, iż Sąd Najwyższy, rozpatrując sprawę "Nabitych w mBank", oświadczył, że nie ma przeszkód, by tego typu sprawa mogła być rozpatrywana w postępowaniu grupowym. Zapewne pełnomocnicy klientów Banku Millennium powołają się na te argumenty pisząc odwołanie. A że je napiszą jest pewne. I chyba nie są bez szans.



Czytaj też: Frankowicz pod ścianą, czyli gdy bank szantażuje zamiast pomóc 



Oczywiście, nawet gdyby udało się przekonać sąd, że sprawa nadaje się do rozpatrywania w pozwie grupowym - a więc że nie musimy wyrzucać do kosza na śmieci instytucji pozwu zbiorowego - to będzie dopiero początek drogi do uzyskania od Banku Millennium jakichkolwiek pieniędzy. Kłód sądy położyły przed klientami jeszcze kilka. Przede wszystkim wspomniany Sąd Najwyższy, przy okazji sprawy "Nabitych", zażądał, by powołać biegłego i sprawdzić czy nieuczciwa klauzula spowodowała straty po stronie klientów, w jakiej wysokości oraz wyliczyć "uczciwy zysk banku". A dopiero potem, odbijając się od tego wyliczenia, stwierdzić ile kasy bank powinien oddać klientom. Nie bardzo rozumiem co te wszystkie wyliczenia mają do rzeczy, ale z tego toku myślenia wynika, iż nie wystarczy wykazać wpisania przez bank nielegalnego zapisu do umowy, trzeba też wykazać stopień jej "nieuczciwości". Po pokonaniu tej kłody klienci Banku Millennium będą musieli jeszcze zmierzyć się z hipotezą postawioną w innym orzeczeniu Sądu Najwyższego, z której wynika, iż od pewnego momentu klienci stracili prawo do domagania się odszkodowań z tytułu nieprecyzyjnego spreadu, bo weszło w życie prawo pozwalające im spłacać raty bezpośrednio we frankach. Nawet jeśli klientom Banku Millennium uda się obalić dziwną decyzję sądu, z której de facto wynika, iż pozwy zbiorowe w ogóle nie mają racji bytu, to do ostatecznego zwycięstwa będzie jeszcze wciąż baaaardzo daleko.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 29, 2015 06:20

Baby są jakieś inne? Ten kredyt ponoć też. Czy warto płacić 16 zł raty? Prześwietlam ;-)

Czy pożyczka gotówkowa może być produktem przyjaznym klientowi? W większości banków już słysząc to pytanie popukaliby się w czoło, bo doskonale zdają sobie sprawę, że pożyczka gotówkowa nie ma mieć nic wspólnego z przyjaznością. Ten produkt w ofercie banku służy do tego, żeby wykręcić na nim jak najwyższą marżę. Na tyle wysoką, by pokryć straty spowodowane m.in. darmowymi ROR-ami, oferowaniem money-backów, bezpłatnymi bankomatami, proponowaniem stawek za depozyty wyższych, niż wynosi WIBOR. Banki do wielu rzeczy dopłacają, a na to wszystko muszą wyjąć pieniądze z klientów szybkich pożyczek gotówkowych. Taka jest niestety smutna prawda o polskiej bankowości. Gdyby chociaż banki nie ściemniały w reklamach, że "kredyt zero procent", albo że tylko 5% odsetek i do tego gwarancja najniższej raty. A na boku 30% opłaty przygotowawczej, albo składka ubezpieczeniowa stanowiąca większość kosztów kredytu. Klientom - jeśli już mają płacić słono za gorący pieniądz - należy się od bankowców odrobina uczciwości. A więc: pokazanie ile kredyt kosztuje naprawdę



Widzieliście zapewne w telewizji reklamy banku ING z aktorem Adamem Woronowiczem (twarz znana m.in. z filmu "Baby są jakieś inne"), który na spółkę z Markiem Kondratem przekonuje, że czasem warto się zapożyczyć, bo pieniądze oddasz, a to, co dzięki nim kupisz lub nabędziesz - zostanie. W jednym ze spotów tym "czymś" jest znajomość języka francuskiego, dzięki której bohater reklamy lepiej sobie radzi w swoim małym biznesie. W innym komputer, a w jeszcze innym - rower dzięki któremu łatwiej budować tężyznę fizyczną ;-). To oczywiście mocno wyidealizowany obraz szybkiej pożyczki, bo częściej jednak bierzemy z banku gorący pieniądz, żeby sfinansować wycieczkę zagraniczną, albo zakup nowego telewizora. To nie są wydatki, które mogą być rodzajem "inwestycji w siebie" i kiedyś się zwrócić. Taki kredyt jest "zły", z punktu widzenia konsumenta, choć oczywiście PKB dzięki wyuzdanej konsumpcji rośnie najszybciej ;-). 



ing_woronowicz



Reklama reklamą, ale na samą pożyczkę w ING warto zwrócić uwagę, choćby ze względu na nietypową komunikację z klientem. ING reklamuje, że rata pożyczki może wynieść tylko 16 zł od każdego pożyczonego tysiąca. Do tej pory banki licytowały się raczej o to ile wyniesie miesięczny lub dzienny koszt samych odsetek, a to informacja, która nic nie mówi o cenie kredytu. ING podaje minimalną wartość raty, która też nie mówi o cenie kredytu wszystkiego, ale jest nieco uczciwszym postawieniem sprawy. Można przynajmniej przykleić ją do domowego budżetu i sprawdzić czy sam budżet też się wtedy sklei ;-).



W ofercie ING nie ma większej ściemy jeśli chodzi o oprocentowanie - pożyczka kosztuje 10% plus prowizja uzależniona od zasysanej przez klienta kwoty . W przypadku, gdy klient składa wniosek przez internet płaci jakieś 4% prowizji, a im więcej pożycza, tym jest ona niższa. Można wziąć też ubezpieczenie, ale nie jest ono obowiązkowe i rzutuje tylko na wysokość prowizji, nie ma wpływu na oprocentowanie kredytu. Wartość prowizji jest określona kwotowo już na etapie symulacji. Jeśli więc pożyczam 1000 zł na rok, to płacę 88 zł raty miesięcznej, a łączny koszt odsetek wynosi 54 zł. Do tego dochodzi prowizja w wysokości 40 zł, co oczywiście powoduje, że jest do dość droga pożyczka - jej koszt w skali roku wynosi 94 zł przy pożyczonym 1000 zł (czyli tak, jakbym wziął kredyt z oprocentowaniem 20% bez prowizji). Choć oczywiście w porównaniu z ceną przeciętnej chwilówki jest wielokrotnie taniej. W ofercie ING wszystko jest wyłożone na stół, bez żadnego kombinowania. Co najwyżej informacja o prowizji w internetowym formularzu do wyliczania kosztów pożyczki mogłaby być napisana większą czcionką - bo to ona tak naprawdę podbija koszt kredytu. Klipy reklamujące tę ofertę są uroczo bałamutne ;-), zresztą zobaczcie sami:







Pożyczka reklamowana przez ING ma pewną nietypową cechę - można spłacać raty w różnych kwotach. Bank narzuca tylko tę minimalną, a jeśli klient chce obniżyć koszty pożyczki i spłacić ją wcześniej, może nadpłacać bez żadnych ograniczeń. Bank po każdej nadpłacie automatycznie przeliczy dług, odsetki pozostałe do zapłaty i ewentualnie skróci okres kredytowania (nadpłata "obcina" raty od końca). W ING zachęcają wręcz, by każdą pożyczkę z automatu rozłożyć sobie na najdłuższy możliwy okres, czyli 96 miesięcy, dzięki czemu każdy tysiąc będzie oznaczał jedynie 16 zł raty. W zasadzie to głupia rada, bo im dłuższy okres kredytowania, tym wyższe są łączne odsetki (nawet jeśli pojedyncza rata nie boli). Ale w przypadku tego kredytu, gdy w każdej chwili można spłacić większą część pożyczki i bank nie będzie z tego powodu czynił fochów, nie jest to taki najgorszy pomysł. Oczywiście, bankowcy doskonale wiedzą, że to oni wygrają w tej grze, bo większość klientów będzie spłacać i tak minimalną ratę. Dzięki swej łaskawości bank ostatecznie więc zarobi więcej. 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 29, 2015 00:06

May 28, 2015

Nadchodzą sprytne programy lojalnościowe. Wystarczy płacić kartą, a ona pomyśli za ciebie

Bankowcy od kilku lat starają się wejść w możliwie jak najbliższą symbiozę z sieciami handlowymi. Chodzi o to, by zaoferować swoim klientom zniżki na atrakcyjne zakupy, przy okazji zarabiając na dostarczanych klientom pożyczkach na te zakupy oraz na prowizjach od obrotu przynoszonego właścicielom sieci. Handlowcy w zasadzie nie palą się do współpracy, bo uważają, że sami potrafią skutecznie zanęcić klientów do zakupów. I nie muszą się w tym celu dzielić z nikim marżą (z reguły i tak niezbyt wysoką). Jedynym typem współpracy z bankami, która jest atrakcyjna dla handlowców - i za którą byliby w stanie zapłacić sute prowizje - jest dostęp do bardzo dokładnie sprofilowanych grup klientów. Takich, których - ze względu na ich miejsce zamieszkania, zainteresowania, albo korzystanie z określonych usług - dana sieć chciałaby przekabacić na swoją stronę. Np. stacja paliw chętnie weszłaby w deal z kimś, kto potrafiłby zaoferować tańsze tankowanie osobom mieszkającym blisko tej stacji, tankującym często, za duże kwoty, ale... u konkurencji. Pierwszemu lepszemu klientowi taka stacja paliw niechętnie będzie oferowała duże rabaty, ale na sporo wydających na paliwo klientów konkurencji chętnie by zakłusowała.



Kto może mieć dostęp do danych o tym gdzie takich klientów szukać? Oczywiście: bank, który ich obsługuje. Oczywiście pod warunkiem, że ci klienci płacą za paliwo kartą, a nie gotówką. Dlatego właśnie banki wciąż chętnie dotują konta osobiste klientom używającym w sklepach kart płatniczych. W takiego klienta - w odróżnieniu od "gotówkowca", który tylko wyjmuje pieniądze z bankomatu - warto inwestować, by móc potem skorzystać z informacji o jego profilu zakupowym. Bank nie może takimi informacjami handlować, bo są objęte tajemnicą bankową, ale może sam oferować rabaty w sklepach określonym grupom klientów. Tak właśnie działają mOkazje, czyli program rabatowy mBanku. Część klientów uwielbia podrzucane im spersonalizowane rabaty, część ich nienawidzi, ale mBank na pewno jest w czołówce banków korzystających z rodzącej się symbiozy między bankowością i handlem. A powodów do rozwijania tej symbiozy będzie więcej, bo klienci coraz częściej korzystają z karty zainstalowanej w smartfonie - wtedy oferty rabatów bank, korzystając z geolokalizacji, może podrzucać wtedy, kiedy akurat klient jest w okolicy określonego punktu handlowego, albo właśnie jest przy kasie, bo dostał przelew pensji. Stąd banki mają takiego hopla na punkcie promowania bankowości mobilnej i płacenia telefonem.



Promocja_Visa_plakatAle prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, kiedy możliwość oferowania wspólnie z siecią handlową sprofilowanych rabatów dotyczy nie klientów jednego banku, lecz... wszystkich posiadaczy kart płatniczych, którzy wyrażą na to zgodę. Taki właśnie program rabatowy, a właściwie platformę ofert kontekstowych, tuż po wakacjach planuje uruchomić organizacja płatnicza Visa. Rzecz będzie wyglądała tak, że każdy posiadacz karty z logo tej organizacji, niezależnie od tego który bank wydał jego kartę, będzie mógł zarejestrować kartę na specjalnej stronie internetowej, a potem zacznie korzystać ze spersonalizowanych rabatów, dostępnych w punktach handlowych, które będą partnerami systemu. Zniżki będą naliczane automatycznie, nie będzie żadnych kuponów, ani kart. Po prostu płacisz w sklepie kartą tak, jak zwykle, a kasjer nalicza rabat przyznany ci przez program po analizie twojego profilu zakupowego. Visa nie podaje w jaki sposób będzie informowała klientów o dostępnych dla nich rabatach, prawdopodobnie elementem rejestracji będzie podanie numeru telefonu, więc w grę wchodzą powiadomienia push i SMS-y.



Na razie Visa, za pomocą różnych akcji, przyzwyczaja posiadaczy kart płatniczych, że wachlowanie plastikiem może oznaczać rabaty i bonusy , więc warto wachlować. A z drugiej strony przyzwyczaja największe sieci handlowe do tego, żeby dały kasę na nagrody przyznawane za to, że klienci wachlują tam, gdzie im się każe. Visa pokazuje też, że za pomocą tego mechanizmu może spróbować przekierować do "zaprzyjaźnionych" sieci klientów konkurencji :-). Od niedawna trwa chyba najbardziej spektakularna z takich akcji - nagrody i rabaty może dostać każdy, kto zrobi zakupy w Biedronce lub kupi paliwo na stacji Orlen, oczywiście płacąc za to kartą z wiadomym znaczkiem. Wcześniej podobne akcje Visa prowadziła z Carrefourem i z BP . Nagrody są przyznawane każdemu, kto pojawi się ze swoją kartą Visa na Orlenie lub w Biedronce, niezależnie od wartości zakupów. Nie da się ukryć, że to znacznie podnosi atrakcyjność całego przedsięwzięcia. Nagrody też są zacne. Co ciekawe, "wygrana" nie oznacza tańszych zakupów na stacji paliw lub w "kropkowanych" marketach (bo wtedy żaden klient konkurencji - a to oni są tu głównym celem - by nie uznał tego za atrakcję), lecz rabaty w zupełnie innych miejscach.



Klient w dodatku sam może sobie wybrać z którego bonusu chce skorzystać. Wybór nie jest zły. Np. 20% zniżki na odzież i buty w sklepach Intersport, 25% rabatu w C&A (w obu przypadkach zniżka nie dotyczy rzeczy przecenionych), bilet do kin Cinema City za 15 zł, albo 10 gr. zniżki na paliwo Verva (oraz druga kawa za złotówkę w kawiarniach należących do Orlenu), czy też trzy pizze w cenie jednej w sieci Telepizza . Są też zniżki na zakupy w Praktikerze i na Allegro, ale tu wymagana jest minimalna wartość zakupu. W sumie więc, skoro to nic nie kosztuje, dlaczego by nie zatankować na Orlenie, zamiast na BP i nie zapłacić kartą Visa zamiast gotówką, skoro można dzięki temu dostać prezent wart kilkanaście złotych? Tu zyskują wszyscy: Orlen i Biedronka przyciągają klientów konkurencji, a oferenci nagród - zwiększają sobie obroty (rabaty są tak zrobione, że mieszczą się w skali promocji, które te sieci same by mogły zorganizować). Lubię brać udział w przedsięwzięciach, w których mogę tylko wygrać, więc wybrałem się do Biedronki (choć zwykle robię zakupy w Lidlu, Kauflandzie albo w Piotrze i Pawle), a potem na stację Orlen (chociaż pod domem mam BP i Statoil).



I wiecie co Wam powiem? Akcja Visy jest ciekawym przedsięwzięciem i rzeczywiście daje solidne bonusy, ale jest oparta na nieco średniowiecznych mechanizmach. Podobnie cierpiałem tylko wtedy, gdy musiałem zajmować się programem punktowym Payback, który też zatrzymał się w rozwoju na etapie kuponów, wydruków i innych pomysłów testowanych już jakiś czas temu przez niejakiego Guttenberga. Żeby zasłużyć na rabaty w prezencie od Visy trzeba bowiem pobrać z kasy paragon, a wpisany na nim kod zarejestrować na stronie www.nagrody.Visa.pl lub drogą SMS-ową. W odpowiedzi dostaje się drugi kod, który podaje się przy odbiorze wybranej nagrody. Wszystko to wygląda dość upokarzająco :-) jak na XXI wiek i naprawdę nie wiem jak wielkim miłośnikiem rabatów trzeba być, żeby się poddawać tej procedurze kodowo-kuponowej. Zwłaszcza, że wiemy już, iż program lojalnościowy może być takim samym księgowym zapisem, jak pieniądz przechowywany na bankowych rachunkach. Patrząc na to jak wygląda od strony technologiczno-operacyjnej obecna akcja promocyjna Visy aż trudno uwierzyć, że wkrótce ma to wyglądać zupełnie inaczej.



Visa nie jest pierwszą organizacją płatniczą, która chce mieć swój program lojalnościowy, bo od kilku lat działa już program punktowy MasterCard Reward. On jednak dostępny jest tylko dla niektórych posiadaczy kart MasterCard, tych najbardziej prestiżowych. No i nie jest oparty na rabatach, tylko na punktach wymienianych na nagrody, a przede wszystkim - nie jest spersonalizowany. Po prostu robisz zakupy za tyle-a-tyle, w zamian otrzymując tyle-a-tyle punktów. Skądinąd wiem, że handlowcy szczerze nie cierpią MasterCard Reward, bo organizacja płatnicza w ramach "składek" na nagrody pobierała od nich do niedawna znacznie podwyższone opłaty interchange. Program Visy może być rzeczywiście nową jakością, bo wyeliminowanie kart i kuponów będzie wygodne dla klientów, zaś dostęp do wielomilionowej rzeszy posiadaczy kart czyni program z definicji atrakcyjnym dla sieci handlowych. Zagrożony może się poczuć przede wszystkim Payback oparty na punktach i na osobnej karcie, którą trzeba okazywać przy każdym zakupie u partnerów programu.



Opisywałem niedawno w blogu bardzo podobny do pomysłu Visy projekt ZenCard. To platforma, do której może się podpiąć każdy sklep i oferować rabaty stałym klientom. Przystąpienie do programu odbywa się przy płaceniu - po prostu wkładając kartę do terminala klient widzi na ekranie pytanie czy chce być członkiem programu (a dokładniej - czy dana karta "chce", bo to karta, a nie klient, jest tu identyfikowana). Od tego momentu za każdym razem, kiedy karta zagości w terminalu tego lub innego partnera programu ZenCard, jej posiadacza będą spotykały miłe niespodzianki: rabaty, nagrody, promocje. ZenCard celuje głównie w małe firmy, które chcą przyciągnąć klientów i zwiększyć ich lojalność. Rabaty mają być personalizowane i tak sprytnie pomyślane, że jak klient znajdzie się w okolicy, w której jest kilku partnerów programu, będzie otrzymywał SMS-owe zaproszenia do skorzystania z tańszych zakupów, przygotowane według takiego algorytmu, żeby każdy kolejny zakup zwiększał nagrodę.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 28, 2015 04:19

Nadchodzi era ujemnych stóp procentowych? Sprawdźcie co banki wpisują Wam do umów!

Bankowcy - nie bez oporów, ale jednak - postanowili uwzględniać w ratach kredytów frankowych ujemne stawki LIBOR. Niestety, wciąż nie uważają, by ta "ujemność" mogła mieć nieograniczoną skalę, bo jeśli marża nie pokryje ujemnego spreadu, to nie zamierzają naliczać ujemnych odsetek (czyli płacić klientowi za to, że wziął kredyt). Jeśli ktoś ma więc kredyt z marżą 1%, zaś LIBOR wyniesie np. minus 2%, to nie będzie cieszył się kredytem z ujemną stopą procentową, lecz co najwyżej takim ze stopą zerową. To oczywiście bankowa interpretacja tego zagadnienia, bo klienci oraz Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów mają nieco inne spojrzenie na tę sprawę - jeśli bank nie zaznaczył w umowie inaczej, to powinien uwzględniać ujemny LIBOR bez żadnych ograniczeń. UOKiK toczy już dwa postępowania wyjaśniające w sprawie banków (BNP Paribas oraz BPH), które nie chcą zejść z oprocentowaniem poniżej zera. Zobaczymy jak to się skończy.



Kłopot w tym, że w Polsce nie tylko frankowicze mają kredyty walutowe. Są też kredyty w euro i w dolarach, zdarzają się też w jenach. Europejski Bank Centralny drukuje pieniądze bez opamiętania, co już dziś sprowadziło EURIBOR 3M do poziomu lekko ujemnego (minus 0,01%). Zaś szef działu dłużnych instrumentów finansowych w JP Morgan wypalił ostatnio, że jego zdaniem EBC wkrótce sprowadzi stopy procentowe do poziomu... minus 3%. Dziś wydaje się to mało prawdopodobna prognoza, ale jeśli w banku centralnym Europy oprocentowanie gotówki będzie wynosiło minus 3%, to EURIBOR, do którego indeksowane jest oprocentowanie kilkudziesięciu tysięcy kredytów udzielonych Polakom w walucie euro, też stanie się mocno ujemny. Niektórzy moi czytelnicy, a przy okazji posiadacze takich kredytów, nie tylko uważnie patrzą na zachowanie EURIBOR-u, ale też zastanawiają się czy zostaną potraktowani tak samo, jak frankowicze. A więc: czy banki będą uwzględniać ujemny EURIBOR przy ustalaniu oprocentowania ich kredytów.





"Co prawda problem kredytów w euro nie jest tak istotny społecznie, jak kredytów we frankach, niemniej nie zauważyłem, by którakolwiek z instytucji regulujących rynek bankowy w Polsce (ZBP, KNF, UOKIK) wypowiedziały się w zakresie stosowania ujemnej stawki EURIBOR przez banki w analogiczny sposób jak zrobiły to w odniesieniu do ujemnego LIBOR-u"





- napisał do mnie pan Daniel. I wyraził obawę, że w konsekwencji może się zdarzyć, że banki zajmą stanowisko korzystne dla siebie, czyli będą przyjmowały minimalną stawkę jako "zero", nawet jeśli tak naprawdę będzie ona ujemna. Jest to tym bardziej prawdopodobne, iż przy umowach frankowych stosowanie ujemnego LIBOR-u wynika głównie z dobrej woli banku i presji mediów oraz regulatorów, bo czytając umowy kredytowe w większości z nich można znaleźć zastrzeżenia, że stopa referencyjna nie może być ujemna. Część z Was namawia mnie, żebym w przerwach między użalaniem się nad frankowiczami poruszył też problem ujemnego EURIBOR-u i jego stosowania w obliczaniu rat kredytów. Jest to jak najbardziej uzasadnione roszczenie, bo sądząc po tym, czego dowiaduję się na temat podejścia do "europejskich" kredytów, zanosi się na kolejną awanturę.





"Mam kredyt indeksowany w euro w Raiffeissenie, przejęty z Polbanku. Jakież było moje zdziwienie, gdy kierownik oddziału tegoż banku powiedział mi, że bank nie będzie stosował ujemnego EURIBOR-u w przypadku mojego kredytu, pomimo prawdopodobnie analogicznych zapisów umów jakie są w kredytach frankowiczów. To jak to jest do cholery? Gdzie zasada równego traktowania klientów? Gdy dzwonię na infolinię, to żaden z konsultantów nie jest w stanie potwierdzić informacji, którą dostałem od dyrektora, ale i żaden jej nie zaprzecza"





- pisze zaniepokojony pan Daniel. Na razie problem jest nieco teoretyczny, bo "ujemność" EURIBOR-u nadaje się do oglądania pod lupą, ale ta sytuacja w każdej chwili może się zmienić. I co wtedy? Bankowcy, z którymi rozmawiałem, zasłaniają się tym, że w kazdym przypadku decydują postanowienia umowy. Jeśli jest w niej zapis, iż minimalna stawka stopy referencyjnej wynosi zero, to bank raczej nie zgodzi się na stosowanie ujemnego EURIBOR-u. Jeśli zaś takiego zastrzeżenia nie ma, to klient może liczyć na to, że od marży będzie odejmowany ujemny "kawałek" EURIBOR-u. Niestety, w przypadku kredytów eurowych nie ma co liczyć na to, że nastąpi "wzmożenie regulacyjne", bo raczej nie będziemy mieli do czynienia z tak ogromnym umocnieniem europejskiej waluty, jakie nastąpiło w przypadku franka. Banki postanowiły frankowiczom pomóc, bo ich raty w innym przypadku poszłyby w górę o 20-25%. W przypadku euro takiej okoliczności nie będzie. A w przypadku... kredytów złotowych? Choć dziś trudno w to uwierzyć, nie można przecież wykluczyć, że za jakiś czas któryś z posiadaczy kredytu w złotych zobaczy, iż WIBOR jest niższy od marży jego kredytu.





"Na początku sierpnia zeszłego roku wziąłem kredyt hipoteczny w wysokości ponad 100.000 zł na dziewięć lat. Wówczas WIBOR 3M był na poziomie ok. 2,6%. Marża kredytu to 1,34%, co na starcie dwało niezłe oprocentowanie 3,91%. Potem oprocentowanie jeszcze spadło, razem z WIBOR-em. Ale w umowie mam zapis, w sumie niewiele różniący się od tych, który mają frankowicze, że sumaryczne oprocentowanie, bez względu na wysokość WIBOR 3M, nie może być mniejsze, niż 3%. Tak się zastanawiam, czy jeżeli WIBOR 3M spadnie w moim przypadku poniżej 1,66%, a zatem oprocentowanie razem z marżą - poniżej 3%, to czy KNF też zasugeruje bankowi, żeby stosował oprocentowanie niższe od minimalnego? W końcu ludzie, którzy podpisywali umowy frankowe też zgadzali się na marżę dodawaną do LIBOR-u wynoszącego nie mniej, niż 0%, a nie do wartości ujemnych"





- pisze pan Jacek. Powiem szczerze, że sytuację widzę w ciemnych kolorach. W tym konkretnym przypadku bank zagwarantował sobie określone podejście do wyliczania oprocentowania kredytu. Można próbować je zakwestionować jako krzywdzące dla klienta, ale to będzie trudniejsze, niż wykazanie - jak robią to właściciele kredytów frankowych - że bank po prostu nie zastrzegł, iż najmniejszym LIBOR-em uwzględnianym w wyliczaniu oprocentowania jest LIBOR zerowy.  Nauczka dla wszystkich przyszłych kredytobiorców jest następująca - sprawdzajcie czy banki nie zabezpieczają się przed spadkiem WIBOR-u w przyszłości. I nalegajcie na takie zapisy w umowach, które nakazują bankowi wyliczanie oprocentowania według rzeczywistego poziomu WIBOR-u, a nie z jakimiś limitami. A jeśli chodzi o "stare" kredyty w euro i franku? Na pewno można żądać uwzględniania ujemnych wskaźników LIBOR i EURIBOR tam, gdzie w umowach nie znajdują się zastrzeżenia, że "stopa referencyjna ustalana na potrzeby obliczania oprocentowania kredytu nie może być niższa niż (...)". A także tam, gdzie bank wprowadził takie ograniczenie boczną furtką, czyli zmieniając np. regulamin kredytu. Tego rodzaju zapisy muszą być w umowie, zaakceptowanej przez obie strony, a nie w regulaminie, który bank może sobie jednostronnie zmienić.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 28, 2015 00:01

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.