Maciej Samcik's Blog, page 101

June 24, 2015

Klient w tarapatach, ale chce negocjować z bankiem. Ten głuchy jak pień. Wsiadłem na koń

Czasem człowiekowi powinie się noga i wpada w finansowe tarapaty. Nie starcza pieniędzy na raty kredytów, banki zaczynają się niepokoić, a w końcu na horyzoncie zaczyna majaczyć komornik. Co robić? Oczywiście, najlepiej zawczasu - jeszcze zanim sytuacja stanie się podbramkowa - samemu udać się do wierzycieli z propozycją restrukturyzacji zadłużenia. A pisząc po ludzku: z nowym planem spłat, dostosowanym do nowej sytuacji, gdy dochody są mniejsze. Tak właśnie zrobił pan Piotr, który pomaga w wyjściu z długów swojej mamie. W 2009 r. mama mojego czytelnika zaciągnęła w banku Santander Consumer kredyt na zakup mieszkania w Krakowie. Kredyt był niemały, ponad 290.000 zł. Ponieważ okres kredytowania został ustalony na zaledwie 7 lat, mama mojego czytelnika została obłożona dość wysoką ratą, 3300 zł. Niestety, w czwartym roku spłacania kredytu sytuacja finansowa kredytobiorczyni diametralnie się pogorszyła i zaczęły się problemy ze spłatą rat. Dziś sytuacja jest taka, że od roku kredyt w ogóle nie jest spłacany. Mama mojego czytelnika jest winna bankowi jeszcze, bagatela, 92.000 zł.



Pan Piotr już jakiś czas temu wszczął akcję ratunkową. Chciał uzgodnić z bankiem plan restrukturyzacji. Sęk w tym, że druga strona nie kwapiła się do rozmów. W sprawie zmian w umowie kredytowej rozmawiać można było tylko przez telefon, zaś pracownicy banku odsyłali do wynajętych przez bank firm windykacyjnych. Podczas każdej z kilku rozmów telefonicznych z pracownikami współpracujących z bankiem firm pan Piotr proponował zmniejszenie rat kredytu z 3300 zł do 2000 zł, a co za tym idzie wydłużenie okresy spłaty. Podczas zebrania rodzinnego uradzono bowiem, że jest to najwyższa kwota możliwa do spłaty regularnie i terminowo. W banku niestety mój czytelnik nie znalazł zrozumienia. Dowiedział się, że ma spłacić od razu pewną część długu (co najmniej 10-15%) i dopiero wtedy reszta kredytu zostanie rozłożona na raty zgodnie z prośbą pana Piotra. Bankowcy zapowiedzieli, że to jedyna oferta i lepszej na pewno już nie będzie.





"Wysyłaliśmy już szereg pism z opisem naszej sytuacji i prośbą o rezygnację przez bank z warunku w postaci jednorazowej spłaty części długu. Niestety, nie mamy możliwości pożyczenia takiej kwoty. Gdybyśmy mieli takie pieniądze, stać by nas było, żeby spłacać terminowo raty..Bardzo proszę o poradę gdzie szukać pomocy. Zdaje sobie sprawę, że spraw takich jak nasza są setki, ale nie za bardzo wiemy w jaki sposób spróbować się jeszcze bronić"





- napisał pan Piotr. A ja napisałem do banku prośbę o odpowiedź na pytanie co da się jeszcze zrobić w tej sytuacji. Klientka straciła jedno ze źródeł dochodów, więc nie będzie w stanie spełnić warunków banku, a z drugiej strony nie uchyla się od chęci zapłacenia długu, prosi jedynie o zmniejszenie rat i wydłużenie okresu kredytowania. W banku obiecali mi, że przyjrzą się sprawie i już po kilkunastu dniach otrzymałem kolejny list od pana Piotra.





"Kiedy do Pana pisałem nie spodziewałem się odpowiedzi gdyż wiem, że nie narzeka Pan na nadmiar wolnego czasu. Tym bardziej trudno mi opisać radość, iż zainteresowały Pana moje kłopoty. Trzy dni temu bank przysłał pismo iż zgadza się na obniżkę rat do 2000 zł miesięcznie. To zaskakujące, gdyż tydzień wcześniej dostaliśmy kolejną decyzję odmowną na naszą prośbę. Sprawy wydają się lekko klarować"





- pisze pan Piotr. Cieszę się, że udało się przeskoczyć przez tę przeszkodę i że bank zrozumiał wreszcie, iż jeśli ktoś prosi o restrukturyzację kredytu, to raczej nie czyni tego z takiego powodu, iż cierpi na nadmiar wolnej gotówki. O podobną dozę zrozumienia proszę inne banki - wasi klienci (jeśli nie wszyscy to w zdecydowanej większości) nie są przekręciarzami, tylko normalnymi ludźmi, którzy chcą oddawać pieniądze, które pożyczyli, ale jeśli mają kłopoty finansowe, to nie możecie ich zostawiać bez możliwości zmniejszenia rat lub obwarowywać tę opcję koniecznością częściowej spłaty zadłużenia. Tylko wtedy odzyskacie swoje pieniądze.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 24, 2015 02:16

June 23, 2015

Do pozabankowej pożyczki pakiet deluxe: zero opłat za windykację, zawieszenie spłat i... lekarz

Firmy pożyczkowe nieustannie kombinują jak zrobić, żeby być przyjacielem swoich klientów. Żeby to nie był zwykły handel pieniędzmi po lichwiarskich cenach, lecz coś więcej - najlepiej coś mistycznego :-). Pisałem ostatnio o pomyśle Wongi, która łączy wycenę pożyczki ze stopniem wyedukowania klientów. Naciągane to odrobinę, ale od strony marketingowej na pewno trafione w punkt. Oczywiście pożyczkodawcy nie grają w jednej drużynie. Taki np. Provident nie kryje się ze swoim postrzeganiem sprzedawców klasycznych chwilówek jako szkodników, których trzeba się pozbyć (ma być w tym celu nawet specjalna ustawa :-)). Prócz prowadzenia działań partyzanckich Provident próbuje też tak skonfigurować swoją ofertę, żeby klienci byli mniej podatni na pokusy firm oferujących mikropożyczki przez internet. I żeby poczuli się tak zaopiekowani, że aż szczęśliwi, mogąc spłacać drogą pożyczkę. Nowy pomysł providentowców - startuje od dziś - zasadza się z jednej strony na zwiększeniu liczby dostępnych opcji pożyczki, a z drugiej strony na usługach dodatkowych, które tej pożyczce towarzyszą i mają dawać klientom poczucie, że ci kupują coś więcej, niż tylko gorący pieniądz, który mogliby kupić wszędzie indziej.



Czytaj też: Kto będzie Hapi, czyli właściciel Providenta wchodzi z pożyczkami do sieci



Kto przyjdzie teraz do Providenta po nową pożyczkę dostanie do wyboru nie dwie opcje, jak dotychczas ("pakiet Przelew" i "pakiet Gotówka"), lecz aż trzy: "Pakiet Standard", "Pakiet Standard Plus" oraz "Pakiet Elastyczny". Najprostszy i najtańszy (choć słowo "taniość" jest tu bardzo kontrowersyjne) będzie "Pakiet Standard", w którym pożyczka jest wypłacana przelewem i tą samą drogą klient co tydzień spłaca raty. Oprocentowanie wynosić będzie 10% w skali roku od kwoty pożyczki, opłata przygotowawcza 40 zł, zaś prowizja 18% dla krótszych pożyczek oraz 28% dla dłuższych. Nie podoba mi się to dzielenie kosztów na trzy części, bo to zamydla łączny wynik, ale providentowe kalkulatory na stronie internetowej będą podawały ile w sumie kosztuje taka pożyczka. Biorąc 1000 zł mniej więcej na rok zapłaciłbym 100 zł odsetek, 40 zł prowizji i 280 zł prowizji, czyli musiałbym łącznie oddać (w tygodniowych ratach) o 420 zł więcej, niż pożyczyłem. W firmie chwilówkowej po 12-krotnym zrolowaniu pożyczki byłoby ze cztery razy drożej, ale przeciętnym banku - znacznie mniej. Taki np. Eurobank ostatnio reklamuje "Wypożyczkę", w której opłata za "wypożyczenie" pieniędzy wynosi 10% pożyczanej kwoty i jest to jedyny koszt ponoszony przez klienta. Jakby nie patrzeć jest to cztery razy taniej, niż w Providencie. Ale przez providentowy scoring pewnie łatwiej się prześlizgnąć, niż przez eurobankowy.



Czytaj też: Pożyczkowy gigant zaczyna sprzedawać... chwilówki. Będzie jatka?



Druga opcja to "Pakiet Standard Plus", który od podstawowego różni się tym, że klient dostaje pieniądze na konto, ale raty spłaca z pomocą wysłannika Providenta, a więc w gotówce (w ramach serwisu domowego). Ta obsługa w domu kosztuje 6 zł od każdej raty , co oznacza, że w skali roku przyjemność bycia obsługiwanym przez kogoś w rodzaju kuriera odbierającego gotówkę oznacza dodatkowy wydatek w wysokości ponad 300 zł. Jest wreszcie "Pakiet Elastyczny", który oznacza, że pieniądze przywozi w gotówce człowiek z Providenta, a potem również on odbiera od klienta raty . Dowiezienie gotówki do domu klienta kosztuje dodatkoeo 50 zł, zaś odbiór - po 5 zł za każdą ratę. W skali roku oznacza to wydatek dla klienta na poziomie 300 zł (mniej więcej tyle samo, ile w "Pakiecie Standard Plus". Wprowadzenie zryczałtowanej opłaty za obsługę w domu to reakcja Providenta na poczynania UOKiK-u, który ukarał firmę za stosowanie procentowych opłat za obsługę w domu, które to opłaty nijak nie mają się do rzeczywistych kosztów prowadzenia takiej domowej obsługi. Teraz klient płaci kulturalnie 5-6 zł za każdy odbiór gotówki od niego z domu i 50 zł za dostarczenie pożyczki do domu. Taniej może nie jest (zwłaszcza przy mniejszych pożyczkach), ale za to klarowniej.



Dla tych, którzy kupią najdroższą opcję, czyli gotówkę z dostawą do domu i jej odbieranie przez wysłannika firmy, Provident ma dodatkowo płatny pakiet bonusów . W ten pakiet wchodzi możliwość zawieszenia spłaty czterech rat (bez konieczności podawania powodu) i kolejne cztery tygodnie "zawieszki" w razie jakiegoś nieszczęścia osobistego lub w rodzinie, pobytu w szpitalu i tego typu komplikacji. Jest też gwarancja, że Provident nigdy nie naliczy do pożyczki żadnych dodatkowych opłat . Gdyby klient nie spłacił w terminie pożyczki, wartość długu jest zablokowana, nie będzie się nic więcej naliczało, żadnych karnych odsetek, opłat za rolowanie (na których zarabiają obficie firmy chwilówkowe), ani opłaty windykacyjne. Czwarty bonus to gwarancja, że dług nie przejdzie na spadkobierców , gdyby pożyczkobiorcy się nagle zmarło. To fajny pakiet (zwłaszcza to zablokowanie wartości zobowiązania, bo klienci firm pożyczkowych najczęściej są goleni właśnie przy przedłużaniu, prolongowaniu i windykowaniu), ale niestety słono płatny. Kosztuje 23% wartości pożyczki dla krótszych terminów spłaty i 33% wartości pożyczki dla pożyczek dłuższych, niż 45-tygodniowe. To dużo. Komfort w postaci zawieszenia płatności przy 1000-złotowej pożyczce sięgnie dodatkowo 330 zł.



Razem ze wszystkimi poprzednimi kosztami oznacza to, że za 1000 zł po roku muszę oddać prawie dwa razy tyle, ile pożyczyłem. Choć oczywiście święty spokój ceny nie ma ;-). No i też trzeba powiedzieć, że przed reformą cena providentowej pożyczki na rok była mniej więcej taka sama, można więc powiedzieć, że - przynajmniej przy wyższych pożyczkach, przekraczających 1500-2000 zł - "goły" pieniądz potaniał, a w tej cenie, która obowiązywała dotychczas można mieć pożyczkę z bonusami. Zastrzegam, że nie widziałem jeszcze regulaminów, które dotyczą tych bonusów, więc nie dam sobie ręki uciąć, że nie ma tam żadnych haczyków. Ale zakładam, że przy tak słonej cenie firma już raczej nie włożyła tu żadnych istotnych wyłączeń (poza standardowymi: np, że z zawieszenia spłat z powodu własnego widzimisię można skorzystać dopiero po spłaceniu czterech rat). Aha, do tych wszystkich opcji dochodzi jeszcze jedna - możliwość dokupienia za 2 zł tygodniowo usługi medycznego assistance (wizyty lekarzy w razie nagłego zachorowania, dowóz leków itp.). To takie "hurtowe" ubezpieczenie od Axy, naprawdę tanie (96 zł rocznie, niezależnie od kwoty pożyczki), ale zawierające sporo ograniczeń, więc prześwietlę je osobno.



Czy pomysł Providenta na sprzedawanie oferty na zasadzie klocków "wzbogacających" pożyczkę, z których klient sam sobie "uszyje" ofertę pod klucz, pomoże firmie w walce o klientów? Zapewne trochę tak, bo pakiet bonusów - choć drogi - jednak zapewnia dodatkowy komfort, którego nie obieca żadna firma chwilówkowa (w ograniczonym zakresie gwarancje podobnego gatunku oferuje tylko Wonga, która wśród firm chwilówkowych uchodzi za najbardziej fair wobec klientów). Ten pomysł nie jest zły - do prostej i możliwej do uzyskania wszędzie usługi jaką jest pożyczanie pieniędzy nie zaszkodzi dodać coś ekstra, co będzie poczuciem bezpieczeństwa, albo czymś ubogacającym człowieka duchowo :-), jak np. świadomość dostępu d prywatnego lekarza w razie nieszczęśliwego wypadku. Ale w providentowej ofercie cena za te udogodnienia jest wysoka. Przypomina mi to usługi typu "przedłużona gwarancja", sprzedawane w salonach telekomów. Tam też dodatkowa składka potrafi sięgnąć dużego procentu wartości podstawowej zakupu. 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 23, 2015 23:54

Link4 da ci gratis nawigację i... sprawdzi jak zachowujesz się za kółkiem. Polubisz tę zabawę?

Niedawno pisałem w blogu o tym, że firmy ubezpieczeniowe mają ochotę uzależniać składkę ubezpieczenia komunikacyjnego od tego ile, gdzie i jak jeździmy . Narzędzia do tego już są, bo odkąd wynaleziono smartfony non stop podłączone do internetu nie ma większych przeszkód, by wykorzystywać geolokalizację do "śledzenia" kierowców. Co więcej, według szacunków brytyjskiego stowarzyszenia ubezpieczycieli w 2017 r. już co szósta polisa wystawiana w Europie będzie wyceniana w zależności od tego, czy na autostradzie byliśmy grzeczni, a w obszarze zabudowanym nie jechaliśmy szybciej, niż 50-tką ;-). Zresztą ubezpieczyciele mają chrapkę na znacznie większy kąsek - chcieliby uzależniać ceny polis także od tego czy w przeszłości zdarzały nam się opóźnienia ze spłacaniem kredytów oraz czy nie skarżył się na nas operator telekomunikacyjny. Piękna wizja, prawda? Ci, którzy nie łamią przepisów, zachowują się zgodnie z zasadami, nie bekają przy stole oraz zawsze mówią "proszę" i "przepraszam" nie powinni się obawiać - dla nich inwigilacja powinna być cenowo opłacalna, bo może wreszcie przestaliby płacić za gałganów i lekkoduchów, którzy generują największe ryzyko ubezpieczeniowe. A jednak troszkę mnie ten trend niepokoi.



Gra o urlop: Kto podsunie ci najlepszy hotel na wakacje? A może sam go... wylicytujesz?



Pierwsze zajawki tego, że polskie firmy ubezpieczeniowe też chciałyby wiedzieć więcej np. o naszym stylu jazdy, już testowałem na własnej skórze. Jakiś czas temu firma ubezpieczeniowa Aviva wprowadziła aplikację, która przez pewien czas śledziła moje poczynania za kierownicą, a potem wystawiła ocenę . Była to zabawa jednorazowa i nawet byłem rozczarowany, że tak krótko trwało głaskanie mnie za to, że jestem takim dobrym kierowcą. Teraz żarty się skończyły, bo konkurent Avivy, należąca do PZU firma Link4 wprowadza na rynek tę samą opcję, tyle że w wariancie permanentnym. Rzecz wygląda tak, że klient wraz z polisą ubezpieczeniową może wziąć za darmo nawigację samochodową NaviExpert z zainstalowaną nań funkcją "Bezpieczna jazda z Link4". Odpala się to-to i aplikacja zaczyna śledzić nasz styl jazdy. Za dobre zachowania jesteśmy nie tylko głaskani po główce, ale dostajemy punkty, za które w różnych konkursach będzie można dostać nagrody. Konkursy zapewne nie będą polegały na tym kto wystraszy więcej staruszek gwałtownie hamując na przejściu dla pieszych, lecz raczej na tym kto prowadzi auto tak, żeby zasłużyć na specjalne odznaczenie od Komendanta Głównego Policji.



link4naviexpert



Generalnie mając takie cudo w samochodzie (żeby móc zbierać punkty i zamieniać na nagrody trzeba będzie włączać nawigację za każdym razem wsiadając do auta, choć swoją drogą ciekaw jestem jak oni to będą weryfikować) można się poczuć jakbyśmy mieli obok siebie pana komendanta. Aplikacja będzie mierzyć: ile kilometrów przejechaliśmy w danym okresie, ile z nich zgodnie z przepisami, jak często przekraczaliśmy dozwoloną prędkość, w tym w terenie zabudowanym i poza miastem, o ile najczęściej ją przekraczaliśmy, ile przejechanych kilometrów to była „płynna jazda", jak często gwałtownie przyspieszaliśmy i hamowaliśmy, Niezły pakiecik, prawda? Nic tylko dobrowolnie oddać się w ręce najbliższego partolu :-). Dla tych klientów, którzy sami nie dojdą do tego wniosku aplikacja przygotuje rady "podprowadzające", czyli dotyczące ryzyka, jakie dany sty jazdy powoduje na drodze, ile metrów będziemy potrzebowali, żeby przy danej prędkości zahamować w sytuacji kryzysowej, jak jeździć ekonomicznie i co zrobić, żeby nie stracić kontroli nad samochodem, czyli żeby samochód nie pojechał sobie sam.



Czytaj też: Ubezpiecz u nich auto, a odwiozą cię do domu z nocnej imprezy



Czytaj też: Rewolucja w OC, czyli wyznanie kierowcy lekko stukniętego



Dobra wiadomość jest taka, że korzystanie z aplikacji NaviExpert jest dobrowolne. Firma po prostu opłaca za każdego klienta roczny abonament (w standardzie kosztowałby klienta 99 zł), a już tylko od dobrej woli kierowcy zależy czy zechce z niego skorzystać i powalczyć o punkty i nagrody. A te mogą być cenne, bo firma wspomina, że najlepsi kierowcy będą wygrywali smartfony Sony, vouchery na paliwo, gadżety samochodowe, czy kursy w szkole bezpiecznej jazdy (to akurat bez sensu, bo oni akurat doszkalać się nie potrzebują, bardziej z głową postępuje Aviva, fundując taki kurs tym, którzy spowodowali stłuczkę). Jeśli aplikacja NaviEpert dojdzie do wniosku, że dany delikwent jeszcze dłuuuugo poczeka na jakiekolwiek nagrody, to się nad nim zlituje i udzieli kilku światłych rad co zrobić, żeby dostać wreszcie jakieś punkty. Mam nadzieję, że nie będą to rady w stylu "zmniejsz średnią prędkość w terenie zabudowanym", albo "jeśli chcesz zdobyć jakieś punkty, częściej używaj pedału hamowanie (to ten środkowy)".



W Link4 zapewniają, że wcale, ale to wcale nie będą gromadzili, ani wykorzystywali danych o stylu jazdy kierowców ani do kalkulacji wysokości składek, ani przy likwidacji szkód. Trzeba przyznać, że czują pismo nosem, bo w dziale FAQ chyba połowa z pytań zahacza o możliwe obawy klientów dotyczące inwigilacji. Pytanie pierwsze: "Czy będę śledzony" (odpowiedź: nie). Trzecie: "Czy Link4 przekaże dane policji" (odpowiedź: "cóż za obrzydliwa insynuacja" ;-)). A potem: "Do jakich celów będą wykorzystywane dane", albo "co stanie się z danymi, gdy w kolejnym roku ubezpieczę się w innym towarzystwie", Link4 zapewnia, że chodzi mu tylko o promowanie bezpiecznej jazdy. Choć jedna z odpowiedzi - "na tym etapie nie planujemy wykorzystywać danych na temat Twojego stylu jazdy do kalkulowania składek" - zdradza pewne zamiłowanie firmy do cieszenia się danymi o stylu jazdy klientów nie tylko w celu rozdawania im nagród. A konkretnie zdradza je fraza "na tym etapie" ;-). Nie żebym się czepiał, bo być może to wcale nie jest takie głupie, że dobry kierowca kiedyś dostanie lepsze warunki ubezpieczenia, niż słaby. Gorzej jeśli ten dobry dostanie takie same, a słaby znacznie wyższe. Wtedy na telematyce zarobi niekoniecznie dobry klient, a bardziej ubezpieczyciel.





Niezależnie od tego czy będziecie chcieli bawić się z Link4 w zdobywanie sprawności dobrego kierowcy i powalczyć o naprawdę niezłe nagrody, należy się Wam na koniec kilka informacji technicznych. Z aplikacji będą mogli też korzystać ci klienci Link4, którzy już mają aktywne polisy (nie są więc "nowymi" klientami), ale w ich przypadku darmowy dostęp do NaviExpert będzie krótszy i wyniesie trzy miesiące. Zła wiadomość jest taka, że aplikacja NaviExpert z opcją "Bezpieczna jazda z Link4" jest dostępna tylko dla smartfonów z systemem Android, wersje na iPhone'a i telefony z systemem Windows Phone będą dopiero za kilka miesięcy. Druga zła wiadomość jest taka, że sprezentowana przez Link4 nawigacja bez żadnych dopłat będzie działała tylko na polskich drogach. Za wersję z mapami dróg w całej Europie trzeba już dopłacić.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 23, 2015 07:00

June 22, 2015

Nadali nowe znaczenie frazie "drobnym druczkiem". List, który trzeba oglądać pod lupą

Nie da się ukryć, że niskie stopy procentowe i spadający limit oprocentowania, wynikający z ustawy antylichwiarkiej, zmienia życie ludzi odpowiedzialnych w bankach za budowanie oferty kredytów konsumpcyjnych. Czasem zmienia je w złym kierunku - przykładem jest ściema, że kredyt gotówkowy kosztuje "tylko 5% {i że jest "najtańszy na rynku", bo ma "gwarancję najniższej raty" - a czasem w nie najgorszym. Powstają bowiem oferty pożyczek gotówkowych, w których cena jest po prostu opłatą za "wypożyczenie" pieniędzy. Bierzesz 5000 zł i oddajesz 5000 zł, a płacisz tylko z góry stałą kwotę, dokładnie tak, jakbyś wypożyczał samochód, czy apartament wakacyjny. Oczywiście: płatna z góry "opłata za wypożyczenie" stanowiąca np. 10% pożyczanej kwoty wcale nie oznacza, że oprocentowanie tego kredytu wynosi 10%. Opłatę za udzielenie pożyczki płacimy bowiem z góry, zaś odsetki byłyby liczone od coraz mniejszego kapitału. Ale to nieważne - grunt, że kwoty są przejrzyste, a klient wie ile zapłaci.



Wydawało mi się, że w czasach, kiedy każda reklama jest pod lupą subiektywności, najbardziej niecne praktyki, które można określić sloganem "pisane drobnym druczkiem", odejdą w siną dal. Ale nie, one wciąż mocno się trzymają. Jedna z moich czytelniczek, stała klientka sieci hipermarketów Auchan, otrzymała ostatnio pocztą superofertę taniej pożyczki od firmy Oney. To marka oferująca usługi finansowe klientom Auchan i Leroy Merlin, głównie pożyczki ratalne i gotówkowe, także "opakowane" w karty kredytowe. Opisywałem już kiedyś jeden z produktów Oney w niezbyt ciepłych słowach, ale chyba nikogo nie dziwi, że pożyczki dostępne bezpośrednio w sklepach są drogie. Wygoda w dostępie do pieniądza niestety kosztuje. Ale dziś nie skrytykuję Oney za to, że oferuje drogi pieniądz, namawiając klientów do wyuzdanej konsumpcji i wpędzając najsłabsze mentalnie i finansowo jednostki w pętlę długów. Nie skrytykuję też Oney za to, że pożyczka jest sprzedawana jako tania - tylko 3,99% - podczas gdy z góry wiadomo, że jej prawdziwy koszt jest większy. Skrytykuję firmę za to:



oney1



 oney2



Spójrzcie na dysproporcję między ilością miejsca poświęconego na przekonywanie klienta, że kredyt jest tani, bo oprocentowany tylko na 3,99%, a tą, którą firma poświęca na disclaimer z informacjami tłumaczącymi, że tak naprawdę pożyczka kosztuje znacznie więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Takie listy są wysyłane m.in. do osób starszych, emerytów i rencistów, ale przecież nawet przeciętny konsument, nie mając w domu lupy, będzie miał kłopoty z przeczytaniem tego, co oni tam na dole piszą . A piszą rzeczy naprawdę istotne. Na przykład to, że RRSO przy kredycie w wysokości 11600 zł wziętym na trzy lata wynosi drobne 29,69%. Albo że przy takim kredycie, oprocentowanym na 3,99%, prowizja wynosi 1450 zł (czyli ponad 10% wartości kredytu!), zaś opłata za ochronę ubezpieczeniową w pakiecie rozszerzonym (fakultatywnym, choć być może jakiś nieetyczny sprzedawca będzie wmawiał klientom, że bez tego ubezpieczenia "nie da rady") to kolejne 2842,29 zł. Jest jasne, że tym, którzy skonstruowali taką ofertę niespecjalnie zależy, by klienci poznali jej szczegóły. Ale elementarna przyzwoitość nakazywałaby im przynajmniej nie utrudniać. Naprawdę, lasy w Polsce przetrwają jeśli firmy finansowe zaczną komunikować się z nami większą czcionką. Używanie tak mikrej czcionki w ulotkach reklamowych, listach do klientów, czy innym przekazie "pisanym" powinno być surowo karane. Na rynku w moim rodzinnym Poznaniu stoi pręgierz. Chętnie osobiście wymierzę karę, gdyby ktoś się poczuwał do odpowiedzialności :-). Jest tylko jedna rzecz gorsza od bardzo drobnego druczku. To dużo stron bardzo drobnego druczku :-).





Żeby nie było, że tylko narzekam: niektóre reklamy bankowych pożyczek gotówkowych są naprawdę słodkie. Ostatnio do moich ulubionych należy spot Banku BPH pod hasłem "Przytul odsetki", w którym bohater - najprawdopodobniej kredytobiorca, który pożyczył trochę kasy na zakup samochodu - zostaje osaczony przez urocze, małe stworki, przypominające nieco słynnego kota ze Shreka (zwłaszcza tymi niewinnymi oczętami :-)). Osaczanie jest bardzo miłe i zaczyna się w garażu, gdzie pierwsza odsetka znienacka zaczyna przyglądać się naprawianiu lub tuningowaniu auta, a następnie domagać się gwałtownie przytulenia. Potem odsetki pojawiają się w różnych innych miejscach posiadłości bohatera klipu, a na koniec już przytulenia domagają się wszystkie, w liczbie aż dwunastu. Odsetki są bardzo czułe i mają poczucie humoru, można się z nimi zaprzyjaźnić na całego. Co trzeba zrobić, żeby przytulić odsetki? Niewiele, wystarczy wziąć w Banku BPH kredyt gotówkowy i go spłacać przez rok bez żadnych opóźnień. A potem już można się zabrać za przytulanie odsetek.





Bardzo miło się ogląda takie mniamuśne reklamy, chociaż oczywiście wiadomo, że kant lub przynajmniej kancik być gdzieś musi. Choćby dlatego, że pożyczki gotówkowe to coś, na czym banki zarabiają teraz najwięcej i nie ma żadnego powodu, dla którego Bank BPH miałby nie chcieć robić tego samego. Oferta jest następująca: jeśli nie masz lub nie miałeś do niedawna żadnego kredytu gotówkowego w BPH i pożyczysz od 1000 zł do 20.000 zł na 12-24 miesiące, a następnie bez opóźnień spłacisz wszystkie raty, to bank gwarantuje zwrot odsetek za 12 miesięcy. Przy krótkiej pożyczce będzie to oznaczało zwrot wszystkich zapłaconych odsetek, zaś przy dłuższym - zdecydowanej ich większości. Bo przecież przy kredytach z ratami równymi w pierwszych ratach odsetek jest zawartych znacznie więcej, niż w ostatnich ratach. Z tego punktu widzenia - patrząc wyłącznie przez pryzmat rozliczeń dotyczących oprocentowania - promocja Banku BPH jest uczciwsza, niż to, co kiedyś oferował np. Bank BGŻ, czyli zwrot odsetek za drugi rok spłaty kredytu po terminowej spłacie rat w pierwszym roku. Tam tych odsetek do zwrotu było mało, a w ofercie BPH - zdecydowana większość lub wręcz wszystkie.



Wszystkie koszty pożyczki oczywiście muszą być ukryte gdzieś indziej, niż w odsetkach. Nie trzeba być specjalnie bystrym obserwatorem tej reklamy, żeby dowiedzieć się gdzie. W dolnej części spotu wędrują pisemne komunikaty-zastrzeżenia związane z ofertą. Można z nich wyczytać, że zwrot nie dotyczy prowizji kredytowej, ani ubezpieczenia. Swoją drogą to miłe, że BPH pokazuje to wszystko w taki sposób, żeby dało się przeczytać, nie stroniąc w dodatku od poczucia humoru, bo ostatni napis brzmi "przy kręceniu tego filmu żadna odsetka nie ucierpiała". Niezłe ;-). A ile ta urocza pożyczka z przytulaniem w pakiecie kosztuje? Oczywiście niemało. W przykładzie reprezentatywnym bank podaje, że jeśli ktoś zechce pożyczyć np. 3200 zł i rozbije to na 18 rat, to zapłaci 202 zł raty miesięcznej. Łączny koszt kredytu będzie się składał z 245 zł odsetek, z czego bank gotów jest zwrócić klientowi 208 zł, a także z 430 zł prowizji, która oczywiście zwrotowi nie podlega. Jak łatwo obliczyć ta prowizja, pobierana z góry, stanowi kilkanaście procent wartości kredytu i jest dużo mniej słodka oraz mniamuśna, niż odsetki ;-).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 22, 2015 23:37

June 21, 2015

Klienci wściekli na mBank. Tak podkręcił warunki darmowości kart, by stały się pułapką?

Przyzwyczailiśmy się już do tego, że większość zer w bankowych tabelach opłat i prowizji to zera warunkowe. Jeśli konto jest darmowe, to często pod warunkiem systematycznych wpływów, albo tylko wtedy, gdy weźmiemy jednocześnie kartę debetową. Plastik z kolei jest bezpłatny tylko jeśli jest używany. W niektórych bankach wymogi darmowości są surowe, oj surowe... Każdy bank, który na początku daje klientom wszystko za darmo, w końcu nie wytrzymuje i zaczyna wprowadzać warunkowe prowizje. Niektórzy wytrzymują dość krótko... Podobne realia w większości banków zaczynają dotyczyć kart kredytowych. Można nie płacić rocznej opłaty za kartę (a to przeważnie kilkadziesiąt złotych rocznie, dla prestiżowych kart nawet kilkaset złotych), o ile plastik nie leży odłogiem. Wymogi banków najczęściej koncentrują się na koniecznej do "wykręcenia" liczbie transakcji lub ich sumarycznej wartości. Są też banki, które dają klientom do wyboru - albo zapłacisz kartą raz a dobrze, albo wykonasz więcej niewielkich transakcji. Niektóre banki wymagają "wykręcenia" limitów w każdym miesiącu z osobna, inne sprawdzają saldo raz w roku, naliczając roczną opłatę lub nie.



Czytaj też: Gratka na wakacje? Inteligentna karta. Sama wie jaką walutę ma pobrać z konta



Sęk w tym, że dla wielu z nas karta kredytowa nie jest instrumentem płatniczym pierwszego wyboru, lecz raczej rezerwowym plastikiem w portfelu, zarezerwowanym dla większych zakupów. Na codzień wyjmujemy z portfela debetówkę, a jak przyjdzie jakiś większy wydatek (zakup wycieczki zagranicznej, ubezpieczenie samochodu, zakup mebli), wtedy sięgamy po kredytówkę jako względnie tanią odmianę pożyczki gotówkowej. Zgodnie z prawem oprocentowanie wykorzystwanego limitu w karcie kredytowej (i nie spłaconego w tzw. okresie bezodsetkowym) nie może przekraczać 10% w skali roku. W niektórych bankach wciąż za niewielką opłatą można rozłożyć kartowe zakupy na raty i tym samym sporządzić sobie finansowanie znacznie tańsze od zwykłego kredytu gotówkowego. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie te cholerne limity. Niektóre banki naprawdę dają pod tym względem czadu, zachowując się tak, jakby chciały urządzać na posiadaczy kart kredytowych regularne polowanie.



kartambankOstatnio dostałem dużo e-maili od klientów mBanku wściekłych na wchodzący od 1 lipca wymóg bardzo intensywnego używania kart kredytowych. Wysyp protestów wynikał zapewne z tego, że na początku czerwca mBank przeprowadził kampanię informacyjną przypominającą klientom o zbliżających się zmianach (po raz pierwszy zapowiedział je w kwietniu). Jak widać, dopiero teraz wielu posiadaczy mBankowych "kredytówek" zdało sobie sprawę z grozy sytuacji. Limity kwotowe co prawda się nie zmieniły (w zależności od karty wynoszą od 12.000 zł rocznie do 24.000 zł rocznie), ale jeśli ktoś ich nie zdoła przekroczyć, to do tej pory mógł "uratować się" przed opłatą roczną za kartę (w wysokości co najmniej 70 zł), wykonując 120 transakcji rocznie o dowolnej wartości. Teraz ten ostatni limit zostanie podwyższony do aż 240 transakcji, co oznacza, że jeśli ktoś nie "przepuszcza" przez kartę kredytową obrotów rzędu 1000-2000 zł miesięcznie (to sporo), będzie musiał przeciętnie raz dziennie, licząc dni robocze (20 razy w miesiącu) zapłacić kartą w sklepie. W przypadku popularnej karty kredytowej World MasterCard wzrośnie też kara za niewykonanie limitów - z 200 zł do aż 350 zł!



Klienci chyba słusznie mają za złe przymuszanie ich do używania konkretnego plastiku. Co innego jeśli bank daje klientowi do wyboru różne instrumenty płatnicze i po prostu zarabia na tym, że klient tych instrumentów używa, a co innego jeśli bank zaczyna na siłę zmieniać nawyki konsumentów. Jeśli ktoś zawsze traktował kartę kredytową jako żelazną rezerwę, wykorzystując do krótkoterminowej pożyczki na większe wydatki, a teraz każe mu się płacić tą kartą za bułki i mleko w spożywczym, to taki klient może się na bank obrazić. Bank nawet rozumiem, od obrotów na kartach kredytowych dostaje wyższą prowizję interchange od sklepów, niż od zakupów kartą debetową. Ale mimo wszystko wygląda to słabo. Owszem, nie ma przymusu korzystania z karty kredytowej i klient zawsze przecież może ją zwrócić, ale takie myślenia bankowców może się zemścić. Klient, który chciałby korzystać z kompleksowej gamy instrumentów finansowych w danym banku, a system prowizji mu to utrudnia, może pójść do konkurencji.





"Czy w związku z podwyższeniem ilości wymaganych transakcji kartą kredytową, by być zwolnionym z opłaty rocznej za kartę, zostanie wprowadzony licznik transakcji wykonanych kartą, widoczny w interfejsie internetowym? Chodzi o to, aby można było zorientować się w liczbie wykonywanych transakcji, aby ewentualnie nadgonić, jeżeli będzie ich za mało. Czy niewprowadzenie licznika jest celowym zabiegiem banku, mającym na celu złapanie większej liczby klientów na zbyt małej liczbie transakcji?"





- zapytuje, nie bez racji, klient mBanku pan Wojciech. A konkurencja nie śpi. Niedawno, gdy bank Citi Handlowy wprowadzał na rynek kartę kredytową Citi Simplicity, doszedłem do wniosku, że nawet nie ma o czym pisać, bo w tej karcie nie ma nic nadzwyczajnego. Ot, najzwyklejszy w świecie plastik kredytowy, nie posiadający żadnych specjalnych funkcji, poza tą, że nie ma żadnej opłaty rocznej za udostępnienie limitu kredytowego. Nuuudy. Ale wychodzi na to, że czasem taka nuda może wystarczyć, by skusić klientów, z których inne banki wyciskają siódme poty. W Citi Handlowym chyba poczuli pismo nosem i wydają wagony pieniędzy na promocję karty w internecie - niedługo nawet jak otworzę lodówkę to wyskoczy z niej reklama Citi Simplicity.



Oczywiście, to też nie jest jakiś szczególnie idealny bank, a i sama karta ma kilka wad. Korzystanie z serwisu telefonicznego - 6 zł miesięcznie (można zrezygnować), wypłata kasy z bankomatu - 6% prowizji (wiadomo, kredytówka nie służy do transakcji bankomatowych, ale...), zakup w sklepie poza Unią Europejską w walucie innej, niż euro - 1% prowizji, rozłożenie kredytu na raty - aż 10%. Do tego opłaty za zaświadczenia, potwierdzenia i dowody dokonania transakcji. To wszystko może zaboleć, ale sama karta jest za darmo, nie ma też opłat za monity i SMS-owe przypomnienia o terminie spłaty kwoty minimalnej (5% wykorzystanego limitu). Jeśli ktoś jest klientem samoobsługowym, to powinno mu to wystarczyć. A bankowcy, którzy bez umiaru podwyższają wymogi darmowości swoich usług powinni się zastanowić gdzie jest granica, poza którą klient poczuje się w banku zwyczajnie molestowany. Powtarzam: bank jest od dostarczania usług i produktów finansowych, a nie od tego, by przymuszał klienta do korzystania z tych, na których bankowi zależy bardziej. Im szybciej ludzie kształtujący politykę prowizyjną w bankach to zrozumieją, tym lepiej.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 21, 2015 23:48

June 18, 2015

Bankowcy szykują prawniczy kontratak w sprawie BTE. A windykatorzy szykują... pieniądze

Zakwestionowanie Bankowego Tytułu Egzekucyjnego to jeden z głośniejszych ostatnio wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Stowarzyszenia konsumentów i kredytobiorców (zwłaszcza tych frankowych, dla których BTE był ogromnym zagrożeniem) się cieszą, ja zaś - o czym już czytaliście w blogu - wcale nie jestem pewny, czy dla ogółu kredytobiorców jest to taka dobra decyzja. Dla wspomnianych wyżej frankowiczów na pewno tak - wreszcie bank nie będzie mógł wpisać na BTE długu przeliczonego z franków na złote po astronomicznym kursie i wysłać do klienta komornika, który zajmie jego dom, cały majątek i dochody na 300 lat wprzód. Pozostali dłużnicy będą mieli o tyle lepiej, że teraz każda próba wysłania do klienta komornika będzie musiała przejść przez sąd w "zwykłym" trybie, nie zaś uproszczonym. Czyli odbędzie się rozprawa, na której stawi się przedstawiciel banku, przyjdzie dłużnik i dopiero po wysłuchaniu stron sąd pozwoli bankowi wysłać do klienta komornika, bądź też nie. Koszty tego "udogodnienia" dla osób nie spłacających kredytów w terminie - być może należałoby powiedzieć, że raczej za "powrót do normalności" - poniosą wszyscy przyszli kredytobiorcy. Być może tak być powinno, bo normalność zawsze kosztuje.



Ale od kiedy ta normalność? Pytanie wydaje się nieaktualne, bo sądy - jak już pisałem w blogu - nie zamierzają respektować wytycznej Trybunału, by BTE stracił ważność dopiero po okresie przejściowym, który miałby trwać do sierpnia 2016 r. A to oznacza, że wszystkie wystawiane przez banki BTE powinny być wrzucane do niszczarki. Pytanie tylko czy taka linia orzecznictwa się "ustoi". Bankowcy, za pomocą współpracujących z nimi prawników, będą działali na rzecz jej obalenia. Niedawno dostałem od Związku Banków Polskich polemikę dotyczącą wpisu w blogu oraz tekstu, który opublikowałem w "Gazecie Wyborczej". Relacjonowałem w nich właśnie pierwsze znane mi orzeczenia sądów pochodzące już z okresu po ogłoszeniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego . Z wyroków tych wynika, że BTE jest już trupem. Ale mec. Anna Cudna-Wagner z kancelarii Linklaters, współpracująca ze Związkiem Banków Polskich, przekonuje, że jest wręcz przeciwnie. Cytuję fragmenty jej wywodu, bo zapewne ta argumentacja będzie przytaczana w sądach przez prawników banków, walczących, by BTE podziałał jeszcze do lata przyszłego roku.





"Z Pana artykułu wynika, że można podważyć klauzule wykonalności nadane BTE przed wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z 14 kwietnia 2015 r. oraz że sądy już obecnie nie powinny nadawać klauzul wykonalności BTE. Teza ta jest sprzeczna z jednoznacznym i utrwalonym orzecznictwem Sądu Najwyższego. Jest faktem, iż w orzecznictwie sądów administracyjnych kwestia konsekwencji wyroku Trybunału odraczającego utratę mocy zakwestionowanego przepisu jest rozstrzygana niejednolicie. Niejednolitość ta jest jednak uzasadniona charakterem stosunków prawnych, o których orzekają sądy administracyjne. Są to stosunki pomiędzy organami władzy publicznej a podmiotami prywatnymi. Dlatego w niektórych orzeczeniach NSA przyjmował, że organy władzy nie mogą - nawet w okresie odroczenia - stosować tego przepisu jako podstawy do żądania określonych świadczeń od podmiotów prywatnych (tak było np. w sprawach opłat pobieranych przez powiaty za wydanie karty pojazdu)"





- pisze prawniczka Linklaters. I dowodzi, że do oceny konsekwencji wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie BTE sądy powinny odwoływać się do uchwał Sądu Najwyższego, a nie do orzeczeń sądów administracyjnych. Dlaczego? Bo sądy administracyjne rozstrzygają wyłącznie spory między władzą a "prywaciarzami". Często dają przewagę interesom np. firm prywatnych, poskramiając zapędy urzędników. Skoro w sprawie BTE sądy administracyjne niepowinny mieć nic do powiedzenia, to - zdaniem prawniczki współpracującej ze Związkiem Banków - sądy powinny kierować się tylko linią orzecznictwa Sądu Najwyższego, która jest, jej zdaniem, precyzyjna:





"Sąd Najwyższy wypowiedział się w sprawach dotyczących podmiotów prywatnych. W takich sprawach – rozpoznawanych przez sądy powszechne – zawsze wiążące jest rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego co do daty utraty mocy przez zakwestionowaną regulację. Skoro Trybunał Konstytucyjny jednoznacznie orzekł, że przepisy o BTE obowiązują do 1 sierpnia 2016 r., sądy powszechne nie mogą przyjmować inaczej"





- tak wygląda linia "obrony" bankowców co do BTE wystawionych przed orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego i tych, które będą wystawione do sierpnia przyszłego roku. Co ciekawe - niektóre banki wciąż beztrosko wystawiają nowe BTE, miałem ostatnio na stole list od czytelnika, który przesłał mi kopię cieplutkiego jeszcze oświadczenia o poddaniu się BTE, które podsunął mu do podpisu Bank Pekao . Czytelnik pyta czy bank nie zorientował się, że BTE jest już nielegalny, czy też raczej zamierza "grać z nim w kulki". Bank w podsuniętym klientowi kwicie informuje, że zamierza cieszyć się zgodą klienta na ekspresową egzekucję w trybie BTE jeszcze przez 30 lat. Optymiści :-). A ja - trochę ad vocem w stosunku do prawniczki Linklaters przypomnę, że istnieją również orzeczenia Sądu Najwyższego, z których wynika, że przepis uznany za niezgodny z konstytucją nawet w przypadku odroczenia utraty mocy wiążącej nie powinien być stosowany (tak powiedział Sąd Najwyższy w wyroku z 20 maja 2009 r.). Pisanie więc o "jednoznacznym" i "ugruntowanym" stanowisku Sądu Najwyższego jest do dyskusji, choć chyba rzeczywiście ostatnie wyroki Sądu Najwyższego były po myśli bankowców.



Także mec. Mariusz Korpalski, prawnik zajmujący się sporami konsumentów z bankami, przypomina że Sąd Najwyższy orzekał w podobnych sprawach różnie. W 1998 r. ogłosił, że przepis niezgodny z konstytucją nie może być źródłem praw i obowiązków obywatela. W tekście, który popełniłem w "Gazecie Wyborczej", a który wywołał polemikę prawniczki współpracującej ze Związkiem Banków Polskich, mec. Korpalski powiedział tak: "Uważam, że w obecnym stanie prawnym przeprowadzić egzekucję z nieruchomości będzie bankowi bardzo trudno. W każdej chwili sąd będzie mógł obalić BTE i skierować sprawę do postępowania rozpoznawczego". Koniecznie dawajcie mi znać jak sędziowie zachowują się przy rozpatrywaniu wniosków banków o wbicie klauzuli wykonalności do BTE lub przy odwołaniach dotyczących zlikwidowania klauzuli wykonalności już wbitej. Jestem pod e-mailem maciej (kropiszon) samcik (małpiszon) gazeta.pl.



Lecz - że zacytuję klasyka - niech te plusy nie przesłonią Wam minusów ;-). Minus nowej sytuacji prawnej jest taki, że o ile skorzystają na niej ludzie, którzy swoich długów dziś nie spłacają - niezależnie od powodu, z którego wpadli w tarapaty i od roli bankowego doradcy lub pośrednika finansowego w ich nieszczęściu - o tyle ci rzetelni kredytobiorcy, którzy dopiero przyjdą do banku po kredyt i prawidłowo go spłacą, mogą mieć gorzej. Zamiast BTE bankowcy teoretycznie mogą wpisać im do umów alternatywne, ale droższe sposoby umożliwiające przyspieszoną windykację (np. prosić klientów o spisanie u notariusza zgody na poddanie się egzekucji w trybie art. 777 Kc, albo o podpisanie weksla in blanco). Zobaczymy czy do tego dojdzie, bo w większości banków dopiero trwają analizy dotyczące zmian w procesie kredytowym. Może być też tak, że po wyrzuceniu do śmietnika BTE w procedurach bankowych prawie nic się nie zmieni, zaś bankowcy po prostu przełkną zmniejszenie swoich możliwości windykacji kredytów i co najwyżej będą trochę mniej zarabiały na działalności kredytowej (zwiększą się koszty windykacji i w górę pójdzie wartość kredytów spisanych na straty). Że co? Naiwny jestem? No, może :-)



Z całą pewnością utrącenie BTE spowoduje wzrost ochoty bankowców do sprzedawania kredytów firmom windykacyjnym . O ile dziś sprzedawane są w dużej części bardzo stare długi, zalegające w bankowych księgach całymi latami, o tyle teraz - wiem to od firm windykacyjnych, które ostrzą sobie zęby na ten biznes - bankowcom jeszcze bardziej nie będzie się opłacało prowadzić windykacji we własnym zakresie . Dopóki miały w rękach BTE (czyli były preferowane przez prawo względem innych wierzycieli), miały motywację, by przynajmniej do pewnego momentu prowadzić windykację samodzielnie. Teraz sprzedawanych długów będzie pewnie więcej i banki nie będą już z tym czekały całymi latami, tylko od razu będą pozbywały się "świeżych" pakietów przeterminowanych wierzytelności. Czy to coś zmieni dla klientów-dłużników? Mam nadzieję, że nie, albo może nawet teraz będzie milej - znający się na swojej robocie windykator może nawet będzie bardziej profesjonalny i elastyczny względem swojego "podopiecznego", niż często arogancki bank, który potrafi bez sensu strzelać z armaty do muchy. Że co? Naiwny jestem? No, może ;-)

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 18, 2015 23:04

June 17, 2015

Gratka na wakacje? Inteligentna karta płatnicza. Sama wie jaką walutę ma pobrać z konta

Przed wakacjami instytucje finansowe robią wszystko, by przypodobać się tym z nas, którzy zamierzają podróżować po kraju albo wybierają się za granicę. Co i rusz słyszę o tym, że ten lub inny bank z okazji lata oferuje klientom w prezencie darmowe bankomaty na całym świecie np. do końca sierpnia (a najbardziej szczodre banki - nawet do września). Kiedyś bezpłatny i nieskrępowany dostęp do gotówki to był standard nie tylko latem. Ale dziś takie udogodnienie jest już w bezpłatnej ofercie banków rzadkością, często dostępną wyłącznie dla wyższych pakietów kont (prestiż, VIP). Wypłacać pieniądze za darmo dobra rzecz, ale mierzi mnie takie udawanie banków, że są przyjazne dla urlopowiczów i obieżyświatów w sytuacji, gdy prowizje za przelewy zagraniczne (nie licząc europejskich SEPA, które można wykonać tanio, za kilka złotych) są gigantyczne. Zaś płacąc kartą za granicą trzeba się liczyć z przeliczeniem kwoty zakupu po niekorzystnym kursie i dodatkowo jeszcze z prowizją za to przewalutowanie. Niektórym bankowcom wciąż się wydaje, że ten sam klient, któremu w kraju daje się darmowy ROR, zwrot części wydatków za zakupy i kartę za free, przebywając za granicą nie zauważy, że stał się dojną krową.



pekao_wielowalutowa Na szczęście coraz więcej banków dochodzi do wniosku, że warto pokazać uczciwą ofertę nie tylko w kraju, ale i za granicą. Dziś Bank Pekao wprowadza na rynek wielowalutową kartę debetową. Będzie można "podpiąć" ją zarówno do podstawowego ROR-u złotowego, jak i do jednego z czterech kont walutowych: w euro, dolarach, frankach szwajcarskich i funtach. Na pierwszy rzut oka to nic nowego: tego typu karty od pewnego czasu mają w ofercie i Citi Handlowy i PKO BP . Plastik wprowadzony przez Pekao tym różni się od podobnych, już obecnych na rynku, że przepinał się będzie... sam . Jeśli klient ma w banku nie tylko ROR złotowy, ale i konto w euro i np. wyjedzie do Niemiec, może taką kartą płacić tak, jakby był w Polsce, a ona sama "zobaczy", że jest za granicą i będzie ściągać pieniądze z konta w euro. Zadaniem klienta jest tylko posiadanie odpowiedniego "osadu" na rachunku prowadzonym w odpowiedniej walucie. Nie musi pamiętać, żeby "przepiąć" kartę z jednego swojego subkonta na inne, ani dzwonić w tym celu na bankową infolinię. Wszystko będzie się działo samo. Nie ma żadnych opłat za przewalutowanie, ani spreadów (bo klient płaci bezpośrednio w walucie obcej).



Może nie jest to wielki przełom technologiczny, ale z pewnością krok w dobrym kierunku. Chciałbym, żeby inne banki - zwłaszcza te, które ostatnio bez skrupułów podwyższały klientom opłaty za przewalutowanie transakcji zagranicznych - też poszły tą drogą. Klient banku w podróży nie powinien przy każdym wyjęciu karty z kieszeni myśleć o tym ile prowizji za to zapłaci. Oczywiście, nowa karta Banku Pekao nie jest różą bez kolców. Po pierwsze: aby ją dostać trzeba złożyć o to wniosek, bank nie będzie automatycznie wymieniał klientom wszystkich "starych" kart na wielowalutowe. Klient - jeśli nie zrezygnuje ze starej karty - będzie miał dwie debetówki: zwykłą i wielowalutową. Po drugie nowy plastik kosztuje (przynajmniej czasami). W wariancie podstawowym miesięczny abonament wynosi 6,99 zł miesięcznie, zaś w wariancie prestiżowym - 9,99 zł miesięcznie. Prestiżowa wersja nowego plastiku będzie dostępna tylko dla posiadaczy Eurokonta Premium i Premium Plus. Dobra wiadomość jest taka, że tych opłat dość łatwo uniknąć, wystarczy czterokrotnie zapłacić kartą w sklepie (to mniej dolegliwy warunek, niż obowiązująca w wielu bankach konieczność "wykręcenia" określonych obrotów kartą). Jeśli klient ma kilka kart Pekao, to limit dotyczy wszystkich kart łącznie -  więc wystarczy zapłacić cztery razy którymkolwiek z plastików. Bank jest więc fair wobec klientów.



Po trzecie konta walutowe w Banku Pekao - te, na które "przepina" się karta, gdy opuścimy kraj - też nie zawsze są za darmo. Jeśli klient ma jeden z niższych pakietów ROR-u złotówkowego, to kosztują mniej więcej 4 zł miesięcznie (około jedną jednostkę waluty miesięcznie). W bardziej prestiżowych pakietach kont osobistych subkonta walutowe są dorzucane gratis. A jeśli będziemy chcieli płacić pekaowską kartą wielowalutową w egzotycznym kraju? Plastik zachowa się tak, jakbyśmy płacili kartą złotową - pobierze pieniądze z "polskiego" ROR-u, ale nie będzie żadnych dodatkowych opłat za przewalutowanie (tylko przeliczenie po kursie MasterCarda). Podobnie w sytuacji, gdy płacimy w jednej z najpopularniejszych walut, ale na koncie w tej walucie nie mamy wystarczającego pokrycia. Aha, no i trzeba uważać na "sprytne" terminale płatnicze za granicą, które jak tylko zobaczą złotową kartę, to chcą przewalutowywać transakcję na złote po preferencyjnym kursie. Taki terminal nie wie, że karta sama się "przepnie" na walutę obcą, więc ważne jest, żeby klient mający pekaowską "wielowalutówkę" nie dał się wpuścić w żadne przewalutowania na poziomie terminala płatniczego.



Bank zachęca klientów do wypróbowania nowej karty już w te wakacje - jeśli klient zamówi je go końca września - karta będzie bezwarunkowo bezpłatna do końca roku. Przez najbliższe trzy miesiące klienci będą się cieszyli dodatkowo wszystkimi bankomatami na świecie za darmo. W standardzie - po zakończeniu promocji - gratis będą  bankomaty Banku Pekao oraz 20.000 bankomatów UniCredit na całym świecie . Za wybieranie pieniędzy z maszyn Euronetu pobierana będzie prowizja w wysokości 1,49 zł, a za korzystanie z innych bankomatów. - aż 2% wartości transakcji (co najmniej 5 zł) . Ale uwaga: posiadacze prestiżowej wersji karty wielowalutowej będą mieli na zawsze wszystkie bankomaty gratis pod warunkiem, że ich regularne wpływy na ROR w Banku Pekao wynoszą co najmniej 5000 zł. W Pekao liczą na to, że jeszcze przed wakacjami ich klienci masowo będą chcieli zaopatrzyć się w nową kartę. Bank prowadzi 400.000 rachunków walutowych, zaś 100.000 klientów przynajmniej raz w roku wyjeżdża za granicę. Nowa karta może być atrakcją zwłaszcza dla tych nieco zamożniejszych posiadaczy ROR-u u niegdysiejszego "żubra" - dla nich konta walutowe są gratis, karta też (po wykonaniu 4 transakcji), zaś jeśli na konto wpłynie 5000 zł miesięcznie - to i bankomaty na całym świecie nie kosztują. Bardzo jestem ciekaw jak potraktują tę rękawicę konkurenci Pekao.



Skoro już jesteśmy przy bankach, które mają ciekawą ofertę dla podróżników, to warto też wspomnieć o Banku Smart, który niedawno uruchomił konto i kartę płatniczą w euro. Obie wersje konta w tym banku - eurowa i złotowa - są ściśle zintegrowane. Klient przełącza się między kontami po prostu przesuwając palec po ekranie smartfona (bo Bank Smart, w odróżnieniu od innych banków, najlepiej działa na smartfonie). Przelanie pieniędzy z konta w euro na złotowe następuje w czasie rzeczywistym. W dodatku jest to rekordowo tanie. Bank zastosuje jedynie spread w wysokości 0,5% i nie pobiera żadnych prowizji za sam przelew walutowy. Jedyną komplikacją jest konieczność podania numeru SWIFT banku w przypadku przelewu z Polski za granicę (ale można ów numer zdefiniować w ramach konfiguracji przelewu zaufanego)..Do konta w euro jest dodawana karta Visa lub V-pay (bank może ją bezpłatnie wysłać klientowi na dowolny adres na terenie strefy euro), którą można za darmo wypłacać eurowe banknoty z lokalnych bankomatów. I to też może być świetny pomysł dla tych, którzy wyjeżdżają do Europy Zachodniej - na wypoczynek lub do wakacyjnej pracy. Mam nadzieję, że tego lata również inne banki zaczną wreszcie dbać o swoich podróżujących po świecie klientów, bo inaczej mogą ich stracić. Jeśli znacie jakieś bankowe pomysły, które sprzyjają obieżyświatom - piszcie!

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 17, 2015 22:57

W banku wreszcie jest jak w wypożyczalni aut. Nie oddajesz dwóch, gdy pożyczyłeś jedno :-)

Słyszałem dzisiaj w radio kojący głos Piotra Adamczyka, który opowiadał, że jak się pożycza samochód w wypożyczalni, to oddaje się tylko ten samochód, a nie dwa samochody, więc z pożyczką powinno być tak samo :-). Czyli: powinno się zapłacić z góry opłatę za wypożyczenie pieniędzy i oddać tylko tyle, ile się pożyczyło. Jak wiecie Piotr Adamczyk to gość, któremu nie można nie wierzyć (czy jest jakiś Karol, którego jeszcze nie zagrał? ;-)), więc teraz wszystkie banki pewnie przemalują się na wypożyczalnie samochodów. Lepsze już to, niż oferty nisko oprocentowanych kredytów "z wkładkami" w postaci kosztów ubocznych. Ostatnio wysypały się "kredyty zero procent", w których dochód banku jest schowany w naliczanej z góry iluś-tam-procentowej prowizji. Skazywanie klienta na porównywanie np. kredytu z oprocentowaniem 5% i prowizją 20% z kredytem oprocentowanym na 6% i składką ubezpieczeniową w wysokości np. 0,24% miesięcznie jest złem. Na szczęście kreatywność bankowców przyjmuje także jaśniejsze postaci.



Pierwsza to pożyczki bardziej elastyczne. W ING wykombinowali, żeby każdy klient brał na starcie pożyczkę na 96 miesięcy (z ratą 16 zł od każdego pożyczonego tysiąca) i ewentualnie nadpłacał, skracając okres kredytowania. W Banku Pocztowym wymyślili z kolei pożyczkę, którą bierze się na kilka miesięcy (klient sam decyduje na ile, maksymalnie można na dziewięć), a opłata wynosi zawsze tyle samo - 20% od pożyczanej kwoty. Drogo jak diabli, ale przynajmniej klient ma pole manewru jeśli chodzi o spłatę (szczerze pisząc - najbardziej opłaca mu się spłacić jak najpóźniej). Drugi pomysł to właśnie promowana przez Eurobank pożyczka, której cena określona jest kwotowo, bez mącenia, liczenia procentów i innych manewrów miłosnych. Rzeczywiście, z punktu widzenia przejrzystości nie ma się do czego przyczepić. Rzecz zresztą nazywa się "Wypożyczka" i zamiast oprocentowania, prowizji, ubezpieczeń, opłat przygotowawczych ma tylko jedną opłatę - za wypożyczenie. Nie jest ona niska - np. przy kredycie 3500 zł na rok wynosi 350 zł, zaś przy kwocie 5000 zł - trzeba zapłacić 500 zł za "wypożyczenie" gotówki. 



Zapłacenie z góry 500 zł za pożyczkę 5000 zł wcale nie jest równoznaczne z sytuacją, w której mamy pożyczkę na 10%, bo tu cenę płacimy z góry, podczas gdy odsetki bank liczy od stale zmniejszającego się kapitału. Ergo: może się wydawać, że jest to tańsza pożyczka od "tradycyjnej" z podobnym oprocentowaniem, a w rzeczywistości jest droższa. Ale przynajmniej od razu wiemy ile to kosztuje. I to jest fajne. Gdybym miał się czepiać "Wypożyczki", to zwróciłbym uwagę jeszcze na to, że trzeba wziąć "z półki" już gotowy pakiet roczny, występujący w jedynie trzech wariantach kwotowych (3500 zł, 5000 zł i 10.000 zł). I tylko w najniższym wariancie nie trzeba dokumentować dochodu. Ale za to w każdym można wybrać dzień spłaty raty i zamówić powiadomienia SMS-owe, że ów dzień się zbliża. Trochę podobny charakter ma "chwilówka" reklamowana ostatnio przez PKO BP. Kto ma "Konto za zero" , czyli najpopularniejszy ROR w ofercie banku, i nie korzysta z kredytu odnawialnego, może zdebetować swoje konto do kwoty 1000 zł. Jeśli odda kasę w ciągu miesiąca, zapłaci tylko 5 zł. Podobnie jak w Eurobanku mamy tu ryczałtową opłatę określoną kwotowo.



A tak grałem z Piotrem Adamczykiem w tenisa, prześwietlając jego poprzednie pomysły:





Trzeci pomysł na poprawianie wizerunku w oczach klientów pożyczkowych to oferowanie stałym klientom - a więc tym, na których aktywności banki zarabiają pieniądze - darmowego kredytu. Przy niskich stopach "straty" dla banku są niewielkie, a wdzięczność klienta - przynajmniej tak twierdzą bankowcy - dozgonna. To coś jakby odpowiednik "pierwszej pożyczki gratis" w firmach pożyczkowych. Tyle, że u pozabankowych pożyczkodawców jest to pomysł na przyciągnięcie nowych klientów, a w bankach - raczej nagroda dla stałych, lojalnych klientów. Tak działa np. pożyczka ratalna na wakacje w Raiffeisen Polbanku. Pożycza się tam kwotę "X" i tyle samo oddaje. Nieco podobną akcję prowadzi SKOK Stefczyka, który oferuje 1000 zł bez żadnego oprocentowania. Niestety, tylko na trzy miesiące i pod warunkiem założenia konta osobistego w SKOK-u, przelania na nie pieniędzy i opłacenia składki na drugie konto IKS. Po bliższym przyjrzeniu się tej ofercie trudno ją uznać za zwalającą z nóg, ale potwierdza ona przynajmniej, że nie tylko w bankach, ale i w SKOK-ach główkują jak wykorzystać erę niskich stóp procentowych do przyciągania klientów z jednej strony i poprawiania sobie wizerunku z drugiej.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 17, 2015 00:02

June 16, 2015

W PKO BP idzie nowe: prześwietlą podczerwienią, spojrzą w żyły i struny, dadzą magiczny długopis

PKO BP ogłosił z wielką pompą, że wspólnie z Politechniką Gdańską i firmą Microsystem pracuje nad nowymi metodami biometrycznej identyfikacji klientów. Do końca tego roku ma zostać opracowana ich koncepcja, zaś w przyszłym roku w 60 placówkach banku na Pomorzu odbędą się testy, w których weźmie udział 10.000 klientów. W zasadzie można byłoby zapytać dlaczego największy polski bank postanowił ponownie wynaleźć ogień. Przecież sprawdzone metody biometryczne już w polskich bankach z powodzeniem działają. W Banku Smart i Meritum Banku można się zalogować do konta głosem





W BPH klienci w oddziałach potwierdzają tożsamość przykładając palec do czytnika, tak samo jak w automatycznych oddziałach Getin Up, zaś BZ WBK testuje podpisywanie w ten sposób umów o otwarcie rachunków. Od kilku lat mamy biometryczne bankomaty, z których pieniądze wypłaca się po przyłożeniu palca (nie trzeba w ogóle mieć karty płatniczej), zaś jedna z sieci wyposażyła ostatnio w tę technologię ponad 2000 urządzeń. Czyżby w PKO BP doszli do wniosku, że w patriotycznym uniesieniu należy odrzucić wymysły obcych nacji i opracować naszą, polską biometrię? W tym celu PKO BP i partnerzy wydadzą na badania 10 mln zł, z czego jedną trzecią pokryje Narodowy Instytut Badań i Rozwoju.



Największy polski bank przekonuje, że to, nad czym pracuje, jest pierwszym kompleksowym podejściem do takiej identyfikacji klienta, w której nie jest potrzebny ani PIN, ani login, ani hasło. W ramach przyszłorocznego pilotażu testowane będą bowiem przynajmniej cztery metody biometryczne jednocześnie . Pierwszą jest specjalny długopis biometryczny , za pomocą którego klient składa podpis na ekranie dotykowym. Ocena autentyczności klientowskich gryzmołów nie będzie zależała tylko od charakteru pisma, lecz także od nacisku dłoni na pióro, kątu nachylenia długopisu i szybkości pisania. A więc cech, które dodatkowo utrudniają podrobienie podpisu. Drugą metodą identyfikacji klienta ma być badanie barwy głosu, która z kolei zależy od specyficznych cech budowy strun głosowych (są niepowtarzalne dla każdego człowieka). Specjalne oprogramowanie będzie przerabiało zapis głosu na algorytm i sprawdzało czy zgadza się ze złożonym "wzorem". Trochę mi to przypomina wymysł jednego z azjatyckich banków, który twierdzi, że jest w stanie identyfikować klientów na podstawie... zagranego przez nich fragmentu muzyki na dowolnym instrumencie. Po prostu każdy ma inną motorykę ręki, której skopiować się nie da.



Poza identyfikacją na podstawie podpisu i głosu klienci PKO BP będą poddawani fotogrametrii laserowej, czyli rodzajowi prześwietlenia promieniami podczerwieni, na podstawie czego powstanie zapis profilu twarzy, będący jednocześnie unikalnym podpisem delikwenta. Czwartym sposobem, za pomocą którego PKO BP chce sprawdzać czy Kowalski to rzeczywiście Kowalski, jest badanie układu naczyń krwionośnych, z tym że bez przykładania palca do czytnika, lecz za pomocą skanowania całej dłoni (trzeba będzie ją zbliżyć do czytnika). Podobno ma to być bardziej precyzyjne, niż przy standardowym badaniu układu naczyń w palcu. Nie przekonuje mnie to zupełnie, ale w sumie nie ma przeciwwskazań, żeby w każdym oddziale PKO BP zamontować specjalną tubę, w której klient będzie się "logował" pokazując naczynia krwionośne na całym ciele ;-). Paletę testowanych przez PKO BP rozwiązań dopełni nowoczesny skaner dowodu osobistego (w użyciu znajdą się aż trzy rodzaje promieni). Wspomniano też coś o nowej technologii, która umożliwia identyfikację klienta po podpisie składanym specjalnym rysikiem w... powietrzu. Ale tę metodę PKO-wcy na razie sobie odpuszczają.



Po co aż tyle metod identyfikacji klientów jednocześnie? Podobno dlatego, że nie wszystkie są wystarczająco niezawodne, więc powinny być stosowane łącznie (np. głos można dziś "sfałszować" za pomocą wysokiej klasy syntetyzatorów, więc nie powinien być jedynym identyfikatorem biometrycznym). Po drugie w PKO BP mają nadzieję, że dzięki opracowaniu kilka metod jednocześnie zdołają "obstawić" nimi nie tylko oddziały, ale i swoje bankomaty, infolinię telefoniczną, czytniki kart płatniczych w sklepach, a może i domowe komputery w domach klientów (kiedyś banki dawały klientom tokeny, a w przyszłości być może będą im wypożyczały długopisy biometryczne i mikrofony do "słuchania" głosu przy logowaniu). Eksperci Politechniki Gdańskiej sugerują wreszcie, że po testach niektóre metody mogą odpaść jako niewystarczająco niezawodne albo za drogie (wiadomo już np., że fotogrametria laserowa nie będzie tania). Jednak konsorcjum banku i naukowców uważa, że nawet jeśli niektórych metod nie będzie się opłacało wdrożyć w banku, to być może okażą się sensowne w administracji, czy służbie zdrowia (np. przy elektronicznym dostępie do historii choroby).



Ciekaw jestem co na to wszystko GIODO i czy klienci PKO BP, potraktowani jak na filmach o kosmitach - "podpisz to, powiedz coś, daj sobie zeskanować głowę i przyłóż rękę" - nie uciekną na najbliższe drzewo ;-). No i ile kosztowałby sprzęt potrzebny do zmontowania takiego stanowiska, przy którym klient wszechstronnie by się "autoryzował". A na koniec czy nie okazałoby się to tylko sztuką dla sztuki, bo - jak wiadomo - do oddziałów bankowych chodzimy coraz rzadziej, więc okazji do takiej "cielesnej inwazji" dokonywanej przez bank byłoby niewiele. No, chyba że rzeczywiście udałoby się wprowadzić długopisy biometryczne, albo biometrię głosową do masowego użycia do zatwierdzania transakcji internetowych. Osobne pytanie dotyczy też kwestii bezpieczeństwa: czy bazy danych z przeróżnymi cechami biometrycznymi nie byłyby cennym łupem dla złodziei, którzy - ostatnio to pokazali - potrafią dostać się do serwerów bankowych?



Podobno takiego ryzyka nie ma, bo na serwerach nie będą przechowywane żadne dane biometryczne (nie ma próbek głosu, zdjęć w podczerwieni, skanów obrazu naczyń krwionośnych), a tylko tzw. cechy dystynktywne (wektory cech), w dodatku "zakodowane" pewnym algorytmem jako ciąg cyfr. Klient, autoryzując się w banku, skanuje układ naczyń krwionośnych, ale do serwera nie wędruje skan, tylko cechy zapisane i zakodowane za pomocą algorytmów. Tam są porównywalne ze źródłowymi danymi. Włamanie się do banku i zgarnięcie baz danych wektorów cech *czyli ciągu liczb) bez "legendy" i bez materiału do porównań nic nie da.  Czy właśnie jesteśmy świadkami początku nowej ery, czy też - jak to już wspomniałem na początku - próby wysokobudżetowego wynalezienia ognia? Prowadzenie prac badawczych nad polską biometrią głosową, czy też nad metodą opartą na analizie układu naczyń krwionośnych wydaje mi się dość dużą ekstrawagancją. Są już gotowe rozwiązania, nie trzeba ich wymyślać na nowo. Prześwietlanie głowy? Nigdy nie będzie tanie, zawsze zaś kłopotliwe i budzące opór klientów. Magiczny długopis? No, może. Ale początku nowej ery w identyfikacji klientów bym jeszcze nie ogłaszał ;-).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 16, 2015 11:18

June 15, 2015

Gdy bank zachęca do pedałowania, czyli komu opłaca się dostać w prezencie... rower?

Płacenie klientom za zdradę, czyli za przeniesienie konta od konkurencji, to stała i znana praktyka banków. Sprawdza się raz lepiej, raz gorzej, ale dopóki banki stać na taką "korupcję" - daj im Boże zdrowie. Ciekawiej jest wtedy, gdy zamiast żywej gotówki bank funduje klientowi nagrodę rzeczową. Są banki, które notorycznie dają klientom smartfony albo tablety za uruchomienie konta, wzięcie karty kredytowej, czy założenie lokaty, przeważnie połączonej z jakimś planem systematycznego inwestowania. Ba, zdarzyło się kiedyś towarzystwo funduszy inwestycyjnych, które oferowało klientom w prezencie... audi. Nie, nie resorówkę ;-). Nowe, prosto z salonu. Nie pytajcie co trzeba było zrobić, żeby załapać się na taki prezent :-). Akcja promocyjna, którą dziś opiszę, może nie jest aż tak hojna, ale też ma związek z kołami. Otóż bank BOŚ wystartował z ofertą, w której za założenie konta bankowego - od razu dodajmy, że pod pewnymi warunkami konta darmowego w użytkowaniu - klient może otrzymać... rower. Albo bardzo dużą zniżkę na rower. Albo jakiś inny sprzęt sportowy, bo może gra w tenisa, jeździ na nartach, albo harata w gałę.



Konto_BO_rower_screen



O co chodzi? Już wyjaśniam. Nietypową nagrodą za założenie konta w BOŚ Banku jest bon o wartości 600 zł, do wykorzystania aż do 2017 r. w sklepach sieci Decathlon . Rower jest marketingową "personifikacją" nagrody, ale bon jest ważny na cały asortyment Decathlonu (a to naprawdę duży sklep) i nie trzeba go wykorzystywać na jeden raz, w grę wchodzą też mniejsze zakupy w kilku terminach. Pomysł jest o tyle ciekawy, że spójny ze strategią BOŚ Banku, pozycjonującego się jako instytucji proekologicznej, namawiającej do zdrowego trybu życia. Drugi plus jest taki, że ludzie aktywni, uprawiający sport, którym bank chce zrobić prezent, to zwykle osoby aktywne, wykształcone, o ponadprzeciętnie wysokich dochodach. Takich klientów trudniej przekonać prostą "korupcją" w stylu "weź konto, zapłacimy ci kasę". Ale prezentem natury sportowej - czemu nie? Zresztą BOŚ nie jest pierwszym bankiem, który zauważył potencjał ludzi aktywnych sportowo - kiedyś bankiem dla rowerzystów był BGŻ, jakiś czas temu kartę kredytową dla tenisistów i innych ludzi lubiących sport miał w ofercie BNP Paribas, zaś bank BPH wciąż zwraca część wydatków swoich klientów na przyjemności, m.in. sportowe.



Zachęta do uprawiania sportu przez naród, który dopiero niedawno przestał byś nieruchawy, to rzecz godna pochwały oraz państwowych orderów. Ale kto za to zapłaci? 600 zł to fura kasy. Porządnego roweru się za to nie kupi, ale już dobrą rakietę do tenisa - i owszem. Akcja wygląda tak szczodrze, że aż podejrzanie, biorąc pod uwagę, że organizuje ją bank, a nie Polska Akcja Humanitarna. No i rzeczywiście: są haczyki. Pierwszy to oczywista oczywistość: w promocji może wziąć udział tylko ten, kto nie miał do tej pory konta w BOŚ Banku. Głupie to potwornie, bo niby dlaczego dotychczasowi klienci banku nie powinni być zachęcani do uprawiania sportu, a nowi - tak? Założę się, że dałoby się zrobić tę promocję w taki sposób, żeby i dotychczasowym klientom coś skapnęło, choćby bon o nieco mniejszej wartości. Są już banki, które nie dyskryminują dotychczasowych klientów (inna sprawa, że nie muszą, bo ci klienci do tej pory w dużej mierze i tak zachowywali się jak "martwi") . Drugie obostrzenie jest takie, że trzeba podpisać zobowiązanie do posiadania konta przez aż cztery lata. Rozumiem, że jak bank daje 600 zł to oczekuje lojalności, ale takie długie kontrakty z bankami to ryzyko. Jaką mam gwarancję, że bank nie wprowadzi jakichś dodatkowych opłat za konto? Albo że na rynku nie pojawi się jakiś zjawiskowy rachunek, który chciałbym mieć, a nie mogę, bo jestem "uwięziony"?



Punkt trzeci na liście zastrzeżeń to obowiązkowa zgoda na marketing drogą e-mailową oraz telefoniczną. Niestety, jeżdżąc rowerem kupionym częściowo za bankową kasę musimy odbierać "te" telefony. To tak, jak w reklamie ING dotyczącym oszczędzania: dlaczego Zbyszek nosi ten śmieszny sweterek w renifery? Bo musi. Teściowa mu zafundowała kurs nurkowania :-). Punkt czwarty to warunki bezpłatności konta. Standardowy rachunek "EKOkonto bez kosztów" cechuje się tym, że jego prowadzenie jest bezwarunkowo darmowe, zaś karta jest gratis lub też za 5 zł miesięcznie i zależy to od częstości jej użytkowania przez klienta. Jeśli zapłacę plastikiem za zakupy więcej, niż 300 zł w każdym miesiącu, plastik też jest gratis. W przypadku "EKOkonta bez kosztów" z bonem rowerowym sprawa jest już grubsza, bo bank wymaga aż 1000 zł obrotów na karcie. Kara za niewypełnienie tego bardzo wyśrubowanego warunku (pamiętacie jak niedawno oburzałem się na Deutsche Bank, że zobowiązał klientów do transakcji na 700 zł miesięcznie ?) też jest drakońska - aż 10 zł abonamentowej opłaty za kartę. Ta promocja jest więc nie tylko dla osób, które bardzo aktywnie pedałują, biegają, pływają lub grają w tenisa, ale też jednocześnie dla tych, który bardzo często chodzą na zakupy.



Ten ostatni warunek - dotyczący obrotów na karcie debetowej, która w przypadku uczestników promocji jest obowiązkowym dodatkiem do ROR-u - sprawia, że możemy poczuć się tak, jak gdybyśmy sami sobie ufundowali nasz rower. No bo policzmy: jeśli bank bierze od sklepów 0,3% prowizji od obrotów kartowych, my zaś zobowiązujemy się, że przez cztery lata wykonamy tych obrotów co najmniej 48.000 zł, to bank "odzyska" tym sposobem już jakieś 150 zł. Żeby ten tysiąc obrotów kartą wykręcić, trzeba mieć osad na ROR, czyli przekierować tam pensję. Jeśli wynosi ona średnią krajową i jest wydawana w miarę równomiernie, to bank na osadzie zarobi 20-40 zł rocznie (tyle musiałby zapłacić na rynku za podobny depozyt), czyli kolejne 80-160 zł. I już bank jest w połowie drogi do odzyskania pieniędzy. Albo i dalej, bo musiał dostać od Decathlonu potężny rabat za "hurtowe zakupy" swoich przyszłych klientów. A przecież bank spróbuje też skłonić rowerowych klientów do wzięcia jakichś produktów kredytowych (kredyt, debet, karta, hipoteka, pożyczka na samochód).



Słowem: w banku jak to w banku - za prezent zapłacisz sobie sam. Choć w gruncie rzeczy wolę, gdy bank daje klientom prezenty poprawiające im jakość życia, niż gotówkę do ręki, która rozejdzie się na nie-wiadomo-co. Warto tylko gruntownie zastanowić się, czy dać się namówić na udział w promocji, bo to jest jednak cyrograf na cztery lata podpisany z bankiem, który w dodatku będzie dość surowo karał za niewywiązanie się z ambitnych limitów obrotów kartą. Warunki - nie ma co kryć - są bardzo rygorystyczne, choć pewnie przy niższych wartość bonu nie dawałaby aż tak po oczach ;-). No i szkoda, że pomysł nie jest dostępny dla dotychczasowych klientów, choćby w zamian za niższą wartość bonu, obowiązek płacenia kartą 1000 zł miesięcznie (zamiast 300 zł) i za podniesienie "kary" za brak minimalnych obrotów z 5 zł do 10 zł. Pewnie i tak mało kto by skorzystał, ale bank pokazałby, że szanuje wszystkich klientów - i tych starych i nowych. No, chyba że ktoś w banku obawia się, że zbyt wysoko postawił poprzeczkę w rowerowej promocji i gdyby zaczął kusić nią dotychczasowych klientów, to szybko by ich zachęcił do posiadania roweru, a następnie wypłoszył z banku karnymi prowizjami? ;-). Wiem, podły jestem, jak w ogóle mogłem tak pomyśleć???

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 15, 2015 23:32

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.