Maciej Samcik's Blog, page 98

July 21, 2015

To nowy pomysł banków, by więcej zarobić? Kredyt gotówkowy ze... zmienną marżą

Jak powszechnie wiadomo, kredyty w Polsce miewają zmienne lub stałe oprocentowanie. Zmienne jest oparte na stawce WIBOR i przeważnie dotyczy to długoterminowych umów hipotecznych. Spora część kredytów gotówkowych na krótki termin jest z kolei zakontraktowana na stały procent. Bywa tak lub siak, ale tym, co w nawet najbardziej długoterminowej umowie do tej pory było elementem stałym, jest marża banku. Wysokość raty może się zmieniać, ale to zależy wyłącznie od zmian wskaźnika WIBOR (lub LIBOR jeśli kredyt jest walutowy) - marża jest ustalona raz na zawsze. Ale coś się w tej odwiecznej zasadzie zaczyna zmieniać, bo ostatnio - prowadząc standardowe skanowanie tego, co bankowcy chcieliby przede mną ukryć - znalazłem na internetowej stronie jednego z banków kredyty o... zmiennej marży. W podstawowych informacjach poświęconych kredytowi gotówkowemu w mBanku , pośród różnych innych parametrów znalazłem następujące zdanie: "oprocentowanie zmienne składające się ze zmiennej marży i stawki WIBOR 3M". 



Zmiennej marży? Szczerze pisząc byłem przekonany, że to musi być jakiś błąd. Sądziłem, że do rozpisania kredytu na czynniki pierwsze wzięli jakiegoś studenta pierwszego roku filologii i mu się wszystko pomyliło. Ale tak na wszelki wypadek zapytałem w banku czy mają coś takiego jak kredyt o zmiennej marży. Okazuje się, że to nie jest żadna pomyłka, lecz zamierzona zmiana sposobu naliczania oprocentowania.





"13 maja br. dla nowoudzielonych kredytów gotówkowych (w tym także mPożyczka) wprowadzona została zmienna marża banku. Dotychczas, zmieniała się wyłącznie stawka bazowa WIBOR 3M – teraz zmianie ulegać będzie również marża banku. Jej początkową wysokość określa Umowa Kredytu (tak jak dotychczas), jednak w trakcie spłaty kredytu bank ma możliwość jej zmiany, jeśli zmieni się wysokość odsetek maksymalnych na rynku"





- odpowiedziano mi w banku. Pisząc o wysokości odsetek maksymalnych mają na myśli oczywiście tzw. ustawę antylichwiarską, która ustala odsetki maksymalne na poziomie czterokrotności tzw. stopy lombardowej NBP. A ta - jak zapewne wiecie - zmienia się podczas posiedzeń Rady Polityki Pieniężnej wraz z pozostałymi stopami procentowymi NBP. Dziś próg antylichwy ustawiony jest na poziomie 10%, ale przecież nie zawsze tak będzie. I właśnie przy jej zmianie ruszyć się może nie tylko ta część oprocentowania, która wynika ze stopy WIBOR 3M, ale też ta część, która wynika z marży banku. W jaki sposób będzie się zmieniała marża banku? W najprostszy sposób z możliwych, czyli razem z progiem antylichwy. Jeśli stopy procentowe NBP pójdą w górę o 0,5% (punktu procentowego), a tym samym próg antylichwy podniesie się o 2% (punkty procentowe), to o tyle samo pójdzie w górę marża banku. Mechanizm ma też działać w drugą stronę - gdyby stopy procentowe spadły, to w dół pójdzie też marża banku.



Co to w praktyce oznacza? Większą niestabilność rat kredytowych. Zamiast jednego parametru, który wpływa na oprocentowanie kredytu (zmiana WIBOR-u), będą grały dwa parametry, czyli WIBOR i stopa lombardowa NBP pomnożona przez cztery . Niestety, te dwa parametry chodzą zawsze w tym samym kierunku, jeśli się rozjeżdżają to raczej tylko na tej zasadzie, że jeden przychodzi wcześniej, a drugi później. WIBOR z reguly spada na fali oczekiwań dotyczących zmian stóp procentowych, zaś same stopy spadają dopiero w myśl decyzji Rady Polityki Pieniężnej. Klient, który zdecyduje się na mBankowy kredyt ze zmienną marżą naraża się więc na to, że jego oprocentowanie będzie się zmieniało znacznie gwałtowniej, niż "zwykłego" kredytu. Jeśli dziś wynosi 9,5% i składa się ze stawki WIBOR 3M (1,5%) oraz marży (8%), to relatywnie niewielki wzrost stóp procentowych NBP o 0,5% może spowodować ruch oprocentowania aż do 12% (WIBOR urośnie o 0,5%, zaś marża banku - o 2%). Krótko pisząc - kredyt proponowany przez mBank naraża klienta na większe ryzyko niestabilności raty i nie powinien być zaciągany przez osoby, których budżet jest dość napięty.



mbank_zmienno



Zastanawia też moment, w którym mBank zdecydował się na wprowadzenie nowego mechanizmu, pozwalającego stosować ruchomą marżę kredytową. Rzecz zdarzyła się w połowie maja tego roku i mam wrażenie, że wiąże się z sygnałami ożywienia w polskiej gospodarce. Tak samo, jak banki dziwnym trafem nie oferowały klientom ubezpieczeń od wysokiego kursu franka, tylko od wysokiego LIBOR-u (zapewne przeczuwając, że nie ma nań wielkich szans) tak teraz - jak mi się wydaje - ruch mBanku może mieć na celu zapewnienie sobie wyższej rentowności kredytów po spodziewanej podwyżce stóp NBP, nie zaś "pomoc" kredytobiorcom w oczekiwaniu na coraz niższe stopy. Zdecydowana większość ekonomistów przewiduje bowiem na najbliższe kwartały wzrost inflacji i w końcu - wzrost stóp procentowych. Sprytne te nasze bankowe chłopaki, prawda? ;-).



SUBIEKTYWNOŚĆ JEST NA YOUTUBE! Blog "Subiektywnie o finansach" oprócz swojej "pisanej" wersji ma też wideofelietony, w których przedstawiam nowinki, zdradzam nowe pomysły banków na zarabianie albo radzę Wam jak zarobić więcej. Obejrzyjcie najnowsze klipy, zwłaszcza jeśli - tak jak ja - leżycie właśnie na plaży lub przebywacie obecnie w okolicy jakiegoś jacuzzi ;-)





O tym jak lokować swoje pieniądze w tak niepewnych czasach, jakie dziś mamy, opowiadam też w dwóch klipach wideo, które przygotowałem specjalnie dla tych, którzy chcieliby spróbować czegoś nowego, ale z powodu Grecji trochę się boją. 







Obejrzyjcie też moje wideokomentarze do nowych pomysłów dla frankowiczów i do koncepcji dodatkowego opodatkowania banków



 



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 21, 2015 23:51

July 20, 2015

Wrócił po wielu latach od zamknięcia konta. Okazało się, że bank... jest baaardzo pamiętliwy

Czy po zamknięciu konta bankowego możemy mieć pewność, że nasza relacja z bankiem jest zakończona, konto rzeczywiście przeszło do historii, zaś hasła i loginy wylądowały w niszczarce? Cóż, kto uważnie czyta blog doskonale wie, że takie rzeczy tylko w Erze. W rzeczywistości bywa różnie. Każde zamknięte konto to minus dla pracowników oddziału, do którego było przypisane, więc przy zamykaniu rachunków dzieją się najróżniejsze cuda. Łącznie z wmawianiem klientowi, że nie ma czego zamykać, bo przecież żadnego rachunku w tym banku nie miał. ;-). Zdarzają się też konta "zamknięte częściowo" ;-). Oraz takie, o których przypomina sobie bank cztery lata po tym, gdy powinien sobie przypomnieć. Jeden z moich czytelników długo dochodził do siebie po przygodzie, która spotkała go w dwóch bankach. Skusił się ów miły człowiek na "Lubię to! Konto" w Banku BPH. Rachunek rzeczywiście jest dość atrakcyjny, a charakteryzuje się zwrotem części kwot wydawanych przez klienta kartą na robienie sobie dobrze. Mój czytelnik nie był w BPH całkiem "nówka-sztuka", miał wcześniej z tym bankiem romans. Rozwód był burzliwy i nastąpił 4-5 lat temu. Klient złożył wypowiedzenia dotyczące umów na wszystkie produkty posiadane w banku, w tym ROR i kartę kredytową. Teraz postanowił wrócić niczym syn marnotrawny.





"Podczas podpisywania w oddziale umowy o nowe konto odkryłem, że bank wcale o mnie nie zapomniał. Posiadam ten sam numer klienta, który posiadałem kiedyś. W sumie to dobrze, że bank czekał na mnie tak długo i nie "sprzedał" mojego numeru. Ciekawszą rzecz odkryłem, gdy zalogowałem sie do bankowości elektronicznej. Przy próbie zmiany hasła ze startowego na moje własne chciałem ustawić hasło, które stosuję we wszystkich innych moich bankach (wiem - zła praktyka). Okazuje się, że system pamięta moje poprzednie hasło sprzed 5 lat i nie pozwala ustawić takiego samego (ostatnie 10 haseł nie moze sie powtarzać). Myślę "fajnie". Po zmianie hasła oraz zalogowania się do systemu okazuję się, że widzę wszystkie moje poprzednio zdefiniowane przelewy zaufane!"





Klient się zdziwił. Myślał, że rozwiazując umowę z bankiem osiągnie efekt w postaci całkowitego "zapomnienia" przez bank. Oczywiście: bank posiada i archiwizuje przez pewien czas kartoteki klientów, a zapewne też historie ich rachunków (by móc się tymi danymi wylegitymować na żądanie np. prokuratury, czy sądu). Jednak jeśli klient zamknął poprzenie konto i teraz - po wielu latach - otwiera nowe, to ma prawo oczekiwać, że dostanie przynajmniej nową, czystą fiszkę w kartotece. Przydałaby się też czysta historia rachunku (przynajmniej w sensie bankowości elektronicznej). Podobną sytuację ten sam czytelnik testował w Bankiem Millennium. Był klientem tego banku, potem zrezygnował z jego usług, a następnie znów założył tam konto. Za drugim razem dostał nowy numer klienta, a w bankowości elektronicznej nie widział historii z poprzedniego konta.



Chciał mieć lepszą ocenę w BIK. Napisał do banku pismo: "wycofuję zgodę..."



Podpisujesz umowę z telekomem? Sprawdź czy nie sprzedajesz danych bankom



Czy bank ma prawo do takiej praktyki? I czy - nawet jeśli przechowuje historie zamkniętych rachunków - powinien klientowi otwierającemu nowe konto udostępniać starą, dawno zapomnianą historię? Cóż, sprawa jest o tyle trudna, że nie wiem jaka była treść zgody na przetwarzanie danych osobowych, której udzielił bankowi klient przy otwieraniu pierwszy raz konta w BPH - nie otrzymałem od klienta jakiej informacji, gdyż on z kolei nie zażądał jej od banku, a swoich dokumentów starego konta nie miał. Ale całkiem prawdopodobne, że ów kwitek miał treść podobną do tej:





"wyrażam zgodę na „(...) przetwarzanie przez Bank, aktualnie i w przyszłości moich danych osobowych, w rozumieniu Ustawy o ochronie danych osobowych z dnia 29.08.1997 zawartych w administrowanym przez Bank zbiorze danych osobowych"





Kluczowe jest stwierdzenie "teraz i w przyszłości". Prawo pozwala bankom na przetwarzanie danych po zakończeniu relacji z klientem, o ile klient nie ma nic przeciwko temu, zaś nie zmieni się cel przetwarzania tych danych. O ile w przypadku zgód marketingowych sprawa jest "czysta" (cel marketingowy się nie zmienia, tyle, że bank na podstawie takiej zgody może atakować nie tylko obecnego klienta, ale też byłego), o tyle jeśli chodzi o przetwarzanie danych w celu prowadzenia rachunków klienta, to miałbym wątpliwości. Rachunki nie są już bowiem prowadzone i cel ten jest nieaktualny. W sukurs bankowi przychodzi art. 105a ustawy Prawo bankowe





"Banki oraz instytucje, o których mowa w art. 105 ust. 4 ustawy Prawo Bankowe, mogą przetwarzać informacje stanowiące tajemnicę bankową dotyczące osób fizycznych po wygaśnięciu zobowiązania wynikającego z umowy zawartej z bankiem lub inną instytucją ustawowo upoważnioną do udzielania kredytów, bez zgody osoby, której informacje dotyczą, dla celów stosowania metod statystycznych, o których mowa w art. 128 ust. 3 ustawy, tj. dla obliczania wymogów kapitałowych. Przetwarzanie informacji w ww. celu może być wykonywane przez okres nie dłuższy niż okres 12 lat od dnia wygaśnięcia zobowiązania"





Z tego wynika, ze przechowywanie danych osobowych przez bank mimo rozwiązania przez niego umowy prowadzenia rachunku bankowego, może dziać się "w celu realizacji obowiązków, uprawnień" wynikających z przepisów. Bank powinien jednak udostępnić klientowi "czystą" kartotekę, bo klient postanowił otworzyć nowe konto. Przypuszczalnie w banku albo systemy nie przewidują posiadania dwóch rachunków przez jednego klienta (jeden numer PESEL), a rachunek były traktują tak samo, jak aktywny, albo też bank chciał ułatwić życie klientowi i podstawił mu dane ze starego konta zakładając, że klient się ucieszy (nie musi np. jeszcze raz definiować odbiorców rachunków zdefiniowanych, ma bezpłatny wgląd w historię konta sprzed wielu lat, a w wielu bankach za dostęp do tych danych trzeba płacić ciężkie pieniądze).

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 20, 2015 23:56

July 19, 2015

Czy sensacyjny wyrok sądu uratuje uwięzionych w polisach typu Libra i Pareto?

Jak donieśli kilka dni temu "Przywiązani do polisy" - a ja relacjonuję z niejakim poślizgiem, będąc na wakacyjnych szlakach -  dzięki precedensowemu wyrokowi jednego z polskich sądów pojawiły się promyki nadziei dla osób, które dały się wrobić w polisy inwestycyjne , ale nie takie "zwykłe", oferowane przez Aegon, Axę, Generali, czy Skandię, oparte o inwestycje w fundusze, ale w polisy typu strukturyzowanego - Pareto, Libra i tym podobne. Takie, w których pieniądze są inwestowane w "czarną skrzynkę" - jakiś fundusz, który z kolei lokuje składki w opcje giełdowe. W przypadku tego typu polis, jak już mogliście przeczytać w blogu, głównym problemem nie jest wcale opłata likwidacyjna, której ubezpieczyciele żądają od klientów wycofujących się przed upływem 10-15 lat, lecz to, że na koncie po prostu nie ma już pieniędzy. Mając "zwykłą" polisę inwestycyjną jesteśmy do tyłu głównie dlatego, że ubezpieczyciel pobiera wysokie prowizje (w środku są zwykłe fundusze inwestycyjne, które coś-tam zarabiają, tyle że są obłożone dodatkowymi prowizjami). Mając polisę strukturyzowaną jesteśmy do tyłu, bo wartość naszych pieniędzy wyparowała już w pierwszych dniach (wartość indeksu, od którego zależy suma polisy, spada gwałtownie w wyniku "urealnienia" bieżącej wartości opcji giełdowej, która jest w środku tego indeksu).



Czytaj też: Polisy inwestycyjne i ludzkie tragedie, czyli historia choroby



Mamy więc sytuację, w której kupiliśmy polisę, zainwestowaliśmy w nią pieniądze, a one po prostu zniknęły. No, powiedzmy że w dużej części zniknęły. Można się kłócić o opłatę likwidacyjną, ale ona w tym przypadku to tylko część problemu. Aby odzyskać wszystkie pieniądze, trzeba zakwestionować sam produkt jako nieuczciwy. Wyrok, który - zdaniem niektórych - może okazać się przełomowy, właśnie na tym się skupia (tu zapoznasz się z jego uzasadnieniem) . Dotyczy polisy kupionej w maju 2009 r. i rozwiązanej w lipcu 2011 r. Do tego czasu klient opłacił składki w wysokości 572.000 zł. Wartość rachunku w dniu rozwiązania umowy wynosiła już tylko 313.000 zł, zaś po potrąceniu opłaty likwidacyjnej - 63.000 zł. Klient, widząc że z inwestowaniem pieniędzy to-to nie ma wiele wspólnego, poprosił grzecznie o oddanie wpłaconego ponad pół miliona złotych. Towarzystwo ubezpieczeniowe oraz bank, który polisę sprzedał (prawdopodobnie chodzi o Getin i Europę, ale z ujawnionych papierów to nie wynika), odmówiły. Klient poszedł do sądu, twierdząc, że został wprowadzony w błąd przez sprzedawcę co do istoty produktu, nie dostał na czas dokumentów (warunki ubezpieczenia, regulamin, tabele opłat i limitów składek), a do tego jeszcze została naliczona opłata likwidacyjna.



Czytaj też: Jak odzyskać pieniądze z polis typu Libra i Pareto? Oto sposób!



Sąd stwierdził, że klient ściemnia, iż nie dostał dokumentów (bo podpisał, że dostał), nie uwierzył też we wprowadzenie w w błąd przez sprzedawcę (nie miał obowiązku znać wszystkich meandrów badziewia, które wciskał). Doszedł natomiast do wniosku, że sam produkt "jest tak skonstruowany, że żadna, choćby najlepsza o nim informacja - nie spowoduje, że stanie się on uczciwy". Co ciekawe, sąd nie przyczepił się wcale do "zasady Pareto", stosowanej w tego typu polisach - że klient wpłaca na początku tylko 20% kwoty, a resztę firma mu "kredytuje", przez co i zyski z inwestycji i prowizje są liczone od "wirtualnej" kwoty polisy. To dość dziwaczny pomysł na budowę planu systematycznego oszczędzania, ale teoretycznie nawet tak pokręcony program oszczędnościowy mógłby przynieść klientowi jakieś-tam profity (choć trudno mi sobie wyobrazić jakie opcje musiałyby się znaleźć w środku i jak musiałyby się zmieniać w ciągu tych 15 lat). Sęk w tym, że sąd doszedł do wniosku, że rdzeniem produktu musiała być opcja, która z definicji wykluczała, że klient zarobi kiedykolwiek jakiekolwiek pieniądze.



Sąd ustalił to dość pokrętnymi metodami, bo firma ubezpieczeniowa robiła mu pod górkę - nie ujawniła sposobu wyliczania indeksu, od którego zależała wartość funduszu, który z kolei był przedmiotem inwestycji klienta. Notowania indeksu nie były podobno w ogóle publicznie dostępny, klient musiałby wykupić dostęp do płatnego serwisu, żeby samodzielnie móc ustalić jego wartość . I to już samo w sobie jest kantem. Ale sąd powiedział coś więcej: uznał, że indeks ów musiał być oparty o instrumenty pochodne zarabiające na spadki rynku.





"Nie ma bowiem innego logicznego wytłumaczenia dla zjawiska, gdy przy wzrostach rynku akcji i obligacji wartość aktywów netto funduszu malała, malała wartość jednostek tych funduszy, i w konsekwencji pomimo kolejnych wpłat - malała wartość rachunku klienta"





- pisze sąd. Jego zdaniem z opłat administracyjnych ubezpieczyciel pokrywa oprocentowanie "pożyczki" udzielonej klientowi (bo klient na początku wpłacił tylko 20% pieniędzy, resztę wpłacać miał w ciągu 15 lat w ratach, a jego zysk miał być liczony od razu od docelowej wartości 100% kwoty polisy). I to oprocentowanie jest czystym zyskiem firmy, która na koniec odda klientowi jego własny kapitał, wpłacony w ratach, bez żadnego zysku . Opcja "schowana" indeksie, na którym opiera się fundusz jest bowiem zwykłym śmieciem.





"Wszystko to prowadzi do wniosku, że świadczenie Ubezpieczyciela, do którego był zobowiązany wobec powoda, nie było określone w umowie w sposób stanowczy i konkretny, ale w taki sposób, który umożliwiał kształtowanie wielkości tego świadczenia przez samego Ubezpieczyciela poprzez jego arbitralne decyzje, na które druga strona umowy -ubezpieczony - nie miał żadnego wpływu. Jest to sprzeczne z naturą stosunku zobowiązaniowego jako takiego"





- ocenił sąd i nakazał rozwiązać umowę. Klient - o ile wyrok utrzyma się w drugiej instancji - może więc odzyskać 570.000 zł, które wpłacił, odsetki ustawowe od tych pieniędzy za okres od 2009 r. do dziś i uznać umowę za niebyłą. Piękny wynik. Tylko czy wyrok utrzyma się w drugiej instancji? Mam wątpliwości. bo firma ubezpieczeniowa wciąż może mieć asy w rękawie. Sąd, działając "po omacku", uznał, że opcja będąca rdzeniem polisy strukturyzowanej była "śmieciem" i w ogóle nie miała na celu zarabiania pieniędzy.





"Zdaniem Sądu opracowanie takiego produktu musiało być świadome i nacelowane na osiągnięcie zysków kosztem wpłat ubezpieczonych. Dlatego też Ubezpieczyciel powinien był zdawać sobie sprawę z nieważności tych umów i ich oszukańczego charakteru. To zaś oznacza, że od początku musiał liczyć się z obowiązkiem zwrotu wszystkich pieniędzy wpłaconych przez ubezpieczonych"





Istotą programu miała być "pożyczka" na 80% kapitału polisy, którą w ratach miał spłacać klient (płacąc składki przez 15 lat), a także opłata administracyjna, która miała być "oprocentowaniem" tej "pożyczki" . Tyle, że spadek wartości opcji nie musiał wynikać z tego, że była to opcja obliczona na spadki. Notowania opcji zmieniają się w zależności od prawdopodobieństwa realizacji jakiegoś scenariusza, ale dopiero ostateczne rozliczenie pokaże czy opcja da zarobić i ile. To tak, jak z obligacjami notowanymi na giełdzie - można kupić np. za 50% "prawdziwej" wartości obligacje firmy zagrożonej bankructwem, ale jeśli firma się wykaraska z kłopotów, posiadacze tych obligacji na koniec zarobią, choć przejściowo ich kapitał spadł o połowę. Oczywiście: tu trzeba wziąć poprawkę na to, że opcja nie była prawdopodobnie notowana na żadnej giełdzie - sąd doszedł do wniosku, że wartość indeksu, która powinna odzwierciedlać wartość opcji, była ustalana "arbitralnie", a nie rynkowo.



Gdyby tak rzeczywiście było, to rzeczywiście byłby kryminał. Ale "śledztwo" sądu miało charakter poszlakowy, bo ubezpieczyciel nie podał wielu informacji. Ujawnienie "bebechów" produktu (do którego ubezpieczyciel zapewne celowo nie chciał dopuścić licząc na to, że sąd się podda) może - choć nie musi - oczyścić firmę z zarzutu, że wystawiła produkt na którym klient nie może "wygrać". To mogłoby podważyć wyrok sądu. Jednak ta część argumentacji, która podkreśla, że klient nie dostał wystarczającej i precyzyjnej informacji w co tak naprawdę inwestuje pieniądze, jest trafiona w punkt. Inwestowanie w polisę, w której znajduje się fundusz, którego wartość zależy od tajnego indeksu opartego na jakiejś jeszcze bardziej tajnej opcji, naruszałaby - o ile sytuacja rzeczywiście wygląda tak, jak ocenił to sąd (a więc nie powiedziano klientowi od czego zależą jego zyski i straty) podstawowe zasady dotyczące informowania klienta o istocie inwestycji.





"W przypadku "zwykłych" polis inwestycyjnych, pieniądze ubezpieczonych są inwestowane w fundusze inwestycyjne akcji czy obligacji notowanych na rynku regulowanym - czyli dostępnych w obrocie giełdowym, posiadających rzeczywiście wartość rynkową. Tymczasem polisy strukturyzowane są inwestycją w fundusze, potocznie mówiąc, wirtualne. (...) W funduszach tych nie ma żadnych akcji czy obligacji notowanych na rynku regulowanym, nie ma niczego, co miałoby faktycznie jakąś wartość rynkową - są za to certyfikaty czy obligacje, z których zysk jest uzależniony od wartości indeksów bankowych, których wartość z kolei jest uzależniona - nie wiadomo od czego".





- w tym punkcie zgadzam się z sądem. Bardzo jestem ciekaw jak oceni sprawę sąd drugiej instancji. Z całą pewnością długoterminowe inwestowanie w jakiekolwiek opcje nie jest zabawą dla przeciętnego konsumenta i nie powinno dziać się w ramach produktu o nazwie "ubezpieczenie". I z całą pewnością proponowanie klientowi jakiejkolwiek inwestycji będącej "kotem w worku" (nie wiadomo od czego zależy wzrost lub spadek inwestycji) jest sprzedażowym skandalem. Ale czy sam produkt też jest kantem? O zakwestionowanie tej ostatniej hipotezy ubezpieczyciel będzie się bił do upadłego. 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 19, 2015 23:53

July 17, 2015

Tego lata bankowcy chcą nas spotkać na... plaży. Takiego oddziału jeszcze nie widzieliście ;-)

Wakacje to czas, w którym bankowcy mogą pokazać się z bardziej ludzkiej strony. Zwykle przynudzają o kredytach albo lokatach, próbują za wszelką cenę wcisnąć konto, kartę, albo limit odnawialny. A najlepiej - wszystko na raz, bo wtedy czeka premia od dyrektora regionalnego. Latem nieco odpuszczają z planami sprzedażowymi i marketingowymi gierkami - nawet reklam bankowych w telewizji jakby mniej - i starają się przekonać nas, że dzięki nim nasz urlop będzie jeszcze bardziej udany, nawet jeśli nic od nich nie kupimy. W zeszłych latach bank ING na plażach w nadmorskich miejscowościach miał swoje wysepki z leżakami, cateringiem i dostępem do WI-FI. Sieć bankomatowa Euronet już od dobrych kilku lat jeździ z nami nad morze, wystawiając w najpopularniejszych kurortach swoje mobilne maszyny do wydawania gotówki. W tym roku nad morze wybiera się z nami Poczta Polska, która w Sopocie uruchomiła "Pocztowe Wybrzeże", czyli miejsce gdzie można się poopalać, albo przeciwnie - ukryć się przed słońcem pod parasolem - skorzystać z bezpłatnego internetu, albo pozbyć się na chwilę dzieci oddając je do plażowego przedszkola. A będzie też podobno plenerowa wypożyczalnia książek BeachBook i BeachBookKids oraz wypożyczalnia latawców.



Bankowe placówki do lamusa? Oto cacka, do których chce się przychodzić



Idea Bank, specjalizujący się w obsługiwaniu drobnych przedsiębiorców, poszedł w nieco innym kierunku, ale też wakacyjnym. Uruchomił mianowicie dla swoich klientów miejsce do pracy na... plaży. Niestety tylko na jednej, warszawskiej plaży, mieszczącej się nieopodal Stadionu Narodowego. Kto nie musi siedzieć w biurze, tylko może pracować gdziekolwiek, ma  całkiem nową, ciekawą opcję. W nadwiślańskim oddziale Idea Banku (będzie działał do końca września) też jest salka konferencyjna, stałe dyżury pełnią doradcy klientów, jest internet oraz cała infrastruktura biurowa oraz trochę leżaków i miejsc do pracy. Jest duży ekran telewizyjny i minibiblioteczka, w której poczesne miejsce zajmują samcikowe książki o oszczędzaniu i inwestowaniu pieniędzy ;-). No i nie mógłbym nie zauważyć, że tuż obok jest bar, więc jeśli komuś nie wystarczy strawa duchowa... Fajny pomysł, mam nadzieję, że tego typu miejsc będzie więcej - bank powinien służyć nie tylko do ułatwiania rozliczeń i udzielania kredytów, ale do poprawiania jakości życia, w tym jakości pracy. Jeśli w banku mogę poczuć się jak w kawiarni, albo w wakacyjnym domku, to podświadomie będzie mi się lepiej kojarzył, nie tylko z megadrogim kredytem ;-)





Idea Bank już jakiś czas pokazał - jako pierwsi mogliście to zobaczyć na kanale blogu "Subiektywnie o finansach w Youtube - klubokawiarnię w samym centrum Warszawy, przy ul.Marszałkowskiej, w której klient może spokojnie popracować, poczytać gazetę, wydrukować potrzebne papiery, spotkać się z kontrahentami w salce konferencyjnej, albo po prostu wypić kawę Pomysł się przyjął doskonale, bo np. rezerwacje salek konferencyjnych trzeba już robić z kilkutygodniowym wyprzedzeniem.





 Ostatnio zaś ruszył kolejny tego typu punkt na warszawskim Powiślu. Tam - w odróżnieniu od Idea Hubu przy Marszałkowskiej - miejsca jest tyle, że można jeździć na wrotkach. Zresztą zobaczcie sami.



Idea_Hub_Zajcza_2 Idea_Hub_Zajcza_3 Idea_Hub_Zajcza_1

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 17, 2015 07:24

July 16, 2015

Jak uniknąć Grecji w domowym budżecie? Pięć rad, po których... nie zostaniesz Tsiprasem

To, co dziś dzieje się z finansami Grecji, czyli faktyczne bankructwo tego kraju (banki są zamknięte i wyczyszczone z gotówki, w bankomatach można wypłacać tylko po 60 euro dziennie, a w ciągu kilku dni rządowi mogą skończyć się pieniądze na wypłaty pensji) powinno dać do myślenia nie tylko politykom, składającym przedwyborcze obietnice bez pokrycia. Kilka wniosków warto wyciągnąć z greckiego kryzysu także dla naszych domowych budżetów. Jak nimi zarządzać, żeby nie stać się - jak Grecy - niewolnikiem swoich wierzycieli? Jakich błędów unikać, żeby nie okazało się, że trzeba oddać telewizor do lombardu w zamian za kilka groszy "na przeżycie"? Taki właśnie warunek postawili Grekom europejscy wierzyciele - zgodzili się udzielić zadłużonemu na 330 mld euro krajowi kolejnych 50 mld euro pożyczek, ale pod warunkiem, że przekażą majątek państwowy o podobnej wartości do specjalnego funduszu powierniczego jako "zastaw". A potem sprywatyzują, czyli ostatecznie się tego majątku pozbędą, żeby spłacić długi. Oto pięć rad dotyczących twoich domowych finansów, dzięki którym twój budżet uniknie "greckiego scenariusza".



1. Nie pożyczaj na konsumpcję, lecz na inwestycje. Budżet państwa tym różni się od domowego, że może zadłużać się w dużo większym stopniu, niż jakakolwiek prywatna osoba. Nikt z nas nie wyemituje obligacji na 20 lat a państwo i owszem, może. Grecja z tej możliwości obficie korzystała i dziś ma dług, którego nie da się spłacić wcześniej, niż za 40-50 lat. Grecy pożyczali i przejadali pieniądze, nie inwestowali ich w przedsięwzięcia dzięki którym np. będą mogli więcej eksportować. Dlatego kryzys ich wykończył - odsetki od długu wzrosły, a pieniędzy z podatków było coraz mniej. Pamiętaj, że dobry dług to taki, który kiedyś zwiększy twoje przychody. A zły to taki, który jest "pusty" - przepalisz pieniądze i nic z nich nie zostanie. Można zadłużyć się na kurs języka obcego (wyższe kwalifikacje zawodowe to prędzej czy później wyższa pensja), albo na zakup mieszkania (to rodzaj majątku trwałego). Ale jeśli pożyczasz na wakacje albo na kino domowe, możesz skończyć jak Grecja.



2. Zdolność kredytową licz sobie sam. Grecy dopuścili do sytuacji, w której ich długi sięgnęły 180 proc. wartości wszystkich dóbr i usług, które wszyscy Grecy wypracowują w ciągu roku. Dla porównania - dług polskiego państwa wynosi 60 proc. tego, co wspólnie wypracowujemy. Jak to możliwe, że nikt się nie zorientował? Grecy pożyczali, bo zawsze znaleźli się chętni, żeby udostępnić im pieniądze. Z naszymi budżetami jest tak samo. Większość banków - nie mówiąc już o firmach pożyczkowych - chętnie pozwoli się wam zapożyczyć w znacznie większym stopniu, niż nakazywałby to rozsądek. Nigdy, przenigdy nie mówcie tak, jak Grecy: "skoro nam pożyczali, to braliśmy". To prosta droga do bankructwa. Raty długów nie powinny nigdy przekraczać 30 proc. miesięcznych dochodów rodziny. Jeśli przekraczają 50 proc. - jest źle



3. Długi nie spadną same, trzeba zaciskać pasa. Grecy doszli do wniosku, że ich długi to tak naprawdę problem tych, którzy im pożyczyli pieniądze. Do pewnego stopnia jest to prawdą, bo na kraj nie można nasłać komornika, ani zablokować mu budżetu. Ale im większy jest dług, tym dłużej będzie spłacany i tym wyższe trzeba zapłacić od niego odsetki. Im wyższe są odsetki, tym mniej zostaje na życie. I tym większa jest potrzeba dalszego zaciągania kredytu. To błędne koło w które wpadli Grecy, a przed którym my powinniśmy za wszelką cenę się uchronić. Można to zrobić tylko na jeden sposób - zatrzymać wzrost odsetek niszczących domowy budżet. A więc przestać zaciągać nowe kredyty na spłatę starych, a zamiast tego starać się mniej wydawać lub zwiększyć przychody. I tym sposobem spłacić część długów, zaczynając od tych najwyżej oprocentowanych. Tym sposobem spadną obciążenia odsetkami i spirala zacznie się odkręcać.



4. Masz długi? Negocjuj "po grecku"... Grecy dobrze kombinują - od samego początku negocjacji z wierzycielami starają się ograniczyć wartość odsetek, którymi będzie obciążony ich coroczny budżet państwa. Starają się wynegocjować jak najdłuższy okres spłaty i ewentualną redukcję zadłużenia. To nie jest zły sposób także dla tych z nas, którzy mają długi, z którymi sobie nie radzą. Najważniejsza jest płynność finansowa, a Grecy tracą ją za każdym razem, kiedy muszą wysupłać z napiętego budżetu pieniądze na kolejną ratę dla wierzycieli. Dług nie może uwierać zbyt mocno, dlatego jeśli ogranicza ci np. możliwości inwestowania w swoje kwalifikacje lub w dzieci, warto zgłosić się do banku z własnym pomysłem na nowe warunki spłaty i nie bać się ryzyka, że bank ten pomysł odrzuci.



5. ...ale nie przelicytuj, jak Grecy. Pamiętaj, że najważniejszą "walutą" w twoich relacjach z bankiem jest wiarygodność. Dopóki bank wierzy, że jesteś w stanie rozsądnie gospodarować budżetem, który dysponujesz, będzie skłonny akceptować wszelkie towje pomysły na restrukturyzację zadłużenia. Ale jeśli straci do ciebie zaufanie, to kaplica. To właśnie nieszczęście - wyzerowanie zaufania partnerów - przydarzyło się premierowi Grecji Tsiprasowi. Dziś to Europa i wierzyciele dyktują mu warunki ugody, a on jest pod ścianą i stracił inicjatywę w tej rozgrywce. Musi się zgodzić na jeszcze boleśniejsze rozwiązania, niż te które sam odrzucił dwa tygodnie temu. To ważny wniosek dla nas - będąc w finansowych tarapatach nie warto tracić czasu, bo im bardziej rośnie dług, tym słabsza jest pozycja negocjacyjna dłużnika. Warto zawsze zdawać sobie sprawę, że czas nie musi grać w naszej drużynie. A przeciąganie struny może spowodować, że niektóre opcje przestaną być aktualne. Tsipras stracił to, co najważniejsze w relacjach wierzyciel-dłużnik, czyli zaufanie partnerów. Pamiętajcie, grecki scenariusz do naprawdę nic przyjemnego. Nie warto go powtarzać na własnej skórze.



SUBIEKTYWNIE O GRECJI. W blogu uważnie przyglądam się kryzysowi finansowemu Grecji. Pisałem o tym co oznaczałby dla naszych portfeli Grexit i kiedy najlepiej kupić euro na wakacje, zastanawiałem się jak Grecja poradzi sobie bez banków, a także przedstawiałem mój autorski, acz oparty na doświadczeniach historycznych, pakiet rozwiązań dla Grecji jeśli nie dogada się z wierzycielami. Kiedy Grecy odrzucili w referendum europejski plan spłacania ich długów, zastanawiałem się kto kogo ścisnął mocniej i wkrótce odetnie krążenie. O scenariuszach dla Grecji mówiłem też w programie "Minęła 20" w TVP, opowiadałem Wam o tym też w "Wiadomościach" TVP oraz w programie TVN 24 BiŚ.



tvpgrecja2



 grecjatvptvnmilo2tvnmilo1



O tym jak lokować swoje pieniądze w tak niepewnych czasach, jakie dziś mamy, opowiadam też w dwóch klipach wideo, które przygotowałem specjalnie dla tych, którzy chcieliby spróbować czegoś nowego, ale z powodu Grecji trochę się boją. Obejrzyjcie proszę, bo warto, zwłaszcza jeśli denerwuje Was niskie oprocentowanie Waszych depozytów w bankach. 







OPOWIEDZ JAK TY INWESTUJESZ PIENIĄDZE! Zapraszam tych z Was, którzy pierwsze kroki w lokowaniu pieniędzy poza bankiem mają za sobą, byście wzięli udział w ogólnopolskim badaniu Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych. Powstanie z niego raport o tym jak inwestują swoje oszczędności Polacy. Myślę, że warto przyłożyć do tego projektu swoją cegiełkę, wiec zapraszam!



OBI_banner_11

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 16, 2015 23:31

July 15, 2015

Umowa z bankiem, którą da się przeczytać w kilka minut i wszystko zrozumieć. Niemożliwe?

Czy da się napisać umowę z bankiem - obojętnie jaką: o prowadzenie rachunku, kredyt hipoteczny, czy kartę kredytową - tak, żeby była krótka, zwięzła i zrozumiała? I żeby nie trzeba było jej podpisywać w ciemno, bez czytania? Zapewne każdy z Was ma takie grzeszki na sumieniu (mam i ja). Doradca klienta ze szczerym uśmiechem na twarzy podsuwa stos dokumentów do podpisania. Jest tego 20 stron, albo i więcej, zapisanych drobnym maczkiem, małą czcionką. Przeczytanie zajęłoby najmarniej godzinę. A doradca się denerwuje, poci, spogląda nerwowo w stronę klienta. Za jego plecami już znacząco chrząka kolejny klient. Albo nawet nie chrząka, tylko warczy: "No weź pan, nie przedłużaj, my też się spieszymy". Presja otoczenia sprawia, że w końcu pękamy i podpisujemy, obiecując sobie, że w domu wszystko dokładnie przeczytamy i ewentualnie odstąpimy od umowy, gdybyśmy znaleźli coś podejrzanego. Ale nie znajdujemy, bo już przy trzeciej stronie zaczyna boleć nas głowa, a przy piątej mamy mroczki przed oczami. A potem budzimy się z niechcianym produktem, obłożonym wysokimi prowizjami jeśli z niego korzystamy oraz jeszcze wyższymi jeśli nie korzystamy. Żadnych szans w starciu z instytucją finansową.



Są tylko dwa sposoby, żebyśmy podpisując umowy z finansistami nie czuli się jak barany prowadzone na rzeź. Pierwszy jest taki, że prawo zobowiąże bankowców, ubezpieczycieli, pośredników finansowych do takiego formułowania dokumentów, żeby zrozumiał je przeciętnie inteligentny i wykształcony obywatel (niestety w wielu przypadkach posłowie wręcz oddalają nas od takiego stanu, rozbudowując umowy o kolejne zastrzeżenia, wprowadzane dla naszego dobra, ale prowadzące do mniejszej czcionki i większej objętości dokumentów. Drugi patent jest taki, że instytucje finansowe same, z własnej, nieprzymuszonej woli, zaczną podsuwać nam pod nos tak napisane dokumenty, że będziemy je czytali z przyjemnością od deski do deski. W istocie takie postępowanie byłoby w większości przypadków w interesie samych finansistów, bo klient dobrze poinformowany i wiedzący na co się pisze, raczej będzie zadowolony z usługi. A bank zyskuje trzy razy, bo może zmniejszyć zatrudnienie w dziale reklamacji, prawnym oraz retencji klienta.



Rewolucję w konstrukcji dokumentów podsuwanych klientom do popisu rozpoczyna właśnie mBank, czwarty największy bank w Polsce pod względem aktywów, a trzeci pod względem liczby obsługiwanych klientów - blisko 5 mln. Od kilku dni bank testuje nowe wzory umów - krótsze (raptem cztery strony mimo stosunkowo dużej czcionki) i bardziej przejrzyste, ujmujące większość zagadnień w prostych do ogarnięcia (wzrokiem i umysłem) tabelkach.



mbanknoweumowy2



Nowa umowa zamiast z paragrafów, punktów i podpunktów składa się z pytań lub zagadnień: "Kto zawiera umowę i na jak długo", "Jakie rachunki mogą być prowadzone na podstawie umowy?", "Produkty dodatkowe do rachunku", "Informacje dotyczące karty", "Kto i kiedy może wypowiedzieć umowę", "A co jeśli zmienisz zdanie po zawarciu umowy?". Dość łatwo się połapać gdzie co jest. W ramach tych zagadnień są narysowane tabelki. Wygląda to mniej więcej tak, jak na załączonym obrazku. Tam, gdzie się da, bank zwraca się do klienta bezpośrednio, pisząc np. "po otwarciu lokaty będziesz mógł pobrać potwierdzenie otwarcia lokaty". Ty, a nie "posiadacz rachunku". Niby drobiazg, a sporo zmienia w odbiorze umowy przez klienta. No i - to też ważna sprawa - nie ma słynnego drobnego druczku - cała umowa jest napisana taką samą czcionką. Zastrzeżeń wyrzucanych na dół strony jest dosłownie kilka i są raczej marginalne - wszystko co istotne mieści się w tabelkach stanowiących zasadniczą część umowy. Rzeczy szczególnie ważne są wytłuszczone lub oznaczone wykrzyknikami.



Powiedzmy sobie szczerze - umowa o prowadzenie rachunku osobistego to z punktu widzenia klienta stosunkowo mało "groźna" umowa. Czekam z utęsknieniem, aż mBank zaprezentuje nowy wzór umów kredytowych i kartowych. Tu potencjalnych pułapek, które bank mógłby chcieć ukryć, a które dzięki przejrzystemu układowi informacji wyjdą na światło dzienne, jest sporo. Ale nawet w nowym wzorze umowy o ROR, jest jedna rzecz, która klientom bardzo pomoże - to fragenty poświęcone ochronie danych osobowych oraz zgodom marketingowym. Po raz pierwszy ktoś w prosty, otwarty i przejrzysty sposób napisał klientom o co chodzi w tych wszystkich zgodach i jakie są najważniejsze ich skutki. I to jest fajne.



mbanknoweumowy1



Przejrzystość umów to ważna rzecz, ale jeszcze ważniejsza jest polityka prowizyjna - aby była fair wobec klientów - a także same produkty. Im będą mniej zachachmęcone, tym łatwiej będzie upraszczać umowy. Uczciwie podane umowy powinny być jedynie częścią spójnej strategii komunikowania się z klientami na wszystkich polach. Mam nadzieję, że najnowszy pomysł mBanku to początek trendu, który ogarnie największe instytucje finansowe w kraju i rozleje się po pozostałych.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 15, 2015 23:20

July 14, 2015

Miałeś stłuczkę i chciałbyś auta zastępczego? Ubezpieczyciele przygotowali "niespodziankę"

Kupowanie ubezpieczenia komunikacyjnego przypomina spacer po polu minowym. W każdej polisie jest przynajmniej siedem miejsc, w których możemy sobie zrobić kuku, obniżając cenę polisy, ale i pogarszając sobie warunki wypłaty ewentualnego odszkodowania. Kiedyś ubezpieczyciel zaproponował mi podejrzanie tanią polisę, a po wnikliwej analizie doszedłem do wniosku, że w ogóle nie chroni mnie ono przed kradzieżą auta. Wkład własny w szkodę, wariant gotówkowy likwidacji szkody (otwierający ubezpieczycielowi możliwość arbitralnego ustalenia wysokości odszkodowania), amortyzacja części (firma wypłaci odszkodowanie uwzględniając wartość części zużytych, a nie nowych), wycena wartości samochodu (zdarzyło mi się, że firma wyceniła mi samochód o 20% taniej, co oznaczało niższą składkę, ale i potencjalnie niskie odszkodowanie) - na tym wszystkim można dać się złapać w pułapkę. I mieć niby-polisę za małe pieniądze. Przyznam, że raz w życiu dałem się namówić na tanią polisę i kosztowało mnie to kilka tysięcy złotych. Od tego czasu na samochodowym AC już nie oszczędzam.



Czytaj: Wyznania kierowcy lekko stukniętego, czyli nadeszła rewolucja w OC



Subiektywnie w mFind: Przeczytaj wywiad z autorem blogu dla portalu mFind



Jednym z parametrów, które biorę pod uwagę oceniając przydatność polisy, jest zakres assistance dołączonego do polisy. Przede wszystkim sprawdzam w jakich przypadkach i na jaką odległość przysługuje mi holowanie (czy również w razie awarii niedaleko od domu?), a także auto zastępcze. W wariantach najtańszych są to trzy dni, w średnich - tydzień, a w najbardziej wypasionych - 14 dni lub nawet okres nieograniczony, czyli cały czas naprawy. Ale nawet mając dość długi gwarantowany okres przysługującego auta zastępczego można się dać nabrać, bowiem całkiem sporo firm ubezpieczeniowych liczy ów czas dość... hmmm... specyficznie. Tym wtajemniczonym rzucę hasło "technologiczny czas naprawy". Jeśli wiecie o co chodzi, możecie dalej nie czytać, albo przeskoczyć do ostatniego akapitu z wnioskami. Pozostałych proszę, by zapoznali się z krótką skargą, jaką otrzymałem od czytelnika blogu, pana Pawła, klienta renomowanej firmy ubezpieczeniowej Allianz.





"Ubezpieczyłem auto w Allianz (AC), był tam zapis, że na czas naprawy przysługuje auto zastępcze. A że miałem stłuczkę na parkingu, zgłosiłem szkodę z AC i o auto zastępcze poprosiłem. I otóż okazało się, że ono owszem, przysługuje, ale jedynie na "technologiczny czas naprawy". Pytam - what the fuck? A pan z Allianzu mi tłumaczy, że auto dają po obejrzeniu kosztorysu, w którym jest napisane, ile roboczogodzin zajmie naprawa. I na tyle dają auto - a nie na czas, kiedy jestem go pozbawiony... Toż to czysty bandytyzm - w moim przypadku z roboczogodzin wyszło, że naprawa potrwa 2 dni, podczas gdy serwis zeznaje, że nawet jak się na maksa sprężą i części będą na miejscu, muszę wstawić samochód do serwisu na dni pięć. Szybciej się nie da, bo nie pracują w nocy, a lakier schnie przez całą dobę, choć już nic fizycznie się przy aucie nie robi"





- pisze pan Paweł. Cóż, nie jest to nowość, lecz raczej temat od czasu do czasu pojawiający się na forach, na których klienci ubezpieczycieli wylewają swoje żale. Podejście ubezpieczycieli jest w tym przypadku niezrozumiałe, bo przecież trudno podejrzewać, by warsztat chciał specjalnie przedłużać czas naprawy. Miałoby to sens w sytuacji, gdyby to serwis jednocześnie wypożyczał auto zastępcze, ale taka sytuacja zdarza się rzadko. Przeważnie auto zastępcze daje wypożyczalnia, z którą kontrakt ma podpisany firma ubezpieczeniowa. Pisanie o "technologicznym czasie naprawy" to ewidentnie pomysł na dokuczenie klientowi. Efekt może być tylko jeden - klient potraktowany per noga już do firmy ubezpieczeniowej nie wróci, choćby miała najtańsze polisy w kraju. W OWU polis komunikacyjnych Allianza, które znalazłem na stronie firmy ubezpieczeniowej, niestety piszą tak:





"W przypadku uszkodzenia pojazdu na terenie Polski Allianz pokrywa koszty wynajmu samochodu zastępczego; za pojazd uszkodzony w zdarzeniu objętym ochroną w ramach ubezpieczenia Autocasco przysługuje pojazd zastępczy klasy Toyota Corolla na okres maksymalnie: - Pakiet podstawowy – czterech dni, nie dłużej jednak niż na technologiczny czas naprawy (wyłączając również ewentualny czas oczekiwania na niezbędne części zamienne i na naprawę); - Pakiet VIP – na siedem dni, nie dłużej jednak niż na technologiczny czas naprawy (wyłączając również ewentualny czas oczekiwania na niezbędne części zamienne i na naprawę)"





"Wyłączając również", to chyba oznacza, że w czasie oczekiwania przez warsztat na części auto zastępcze nie przysługuje. Coś mi mówi, że kiedyś w tym miejscu OWU było słowo "włączając", ale dostawili jedną literkę ;-). Jak widać nie zawsze mieć polisę VIP oznacza być traktowanym jak VIP. Czasem VIP od nie-VIPa różni się tylko tym, że będzie po prostu trochę krócej jeździł tramwajem ;-). Albo tak dogada się z serwisem, że ten po dokonaniu wyceny odda mu auto (o ile da się nim bezpiecznie jeździć) i zawiadomi jak już będą części. Ale to dla poszkodowanego ryzyko, że coś wydarzy się w tzw. międzyczasie (np. nowa stłuczka) i sytuacja się dodatkowo skomplikuje. Na koniec zacytuję jeszcze fragment tekstu, który na ten właśnie temat napisała niedawno moja redakcyjna koleżanka z "Wyborczej". "Większość firm kwestionuje jednak najczęściej nie sam fakt wynajęcia auta, ale okres, za który zechce ponieść koszty. Powód? Firmy twierdzą, że zapłacą tylko za tzw. technologiczny czas naprawy. Warsztatom jednak często trudno spełnić te normy, bo np. dłużej muszą poczekać na dostarczenie potrzebnych części".  Pamiętajcie, by i ten parametr sprawdzić, zanim zdecydujecie się na konkretną polisę AC.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 14, 2015 23:45

July 13, 2015

Składasz w banku reklamację? Wreszcie będzie ustawa, która każe mu się streszczać!

Jak dobrze pójdzie, to jesienią w bankach - i nie tylko tam - będzie trochę łatwiej coś załatwić na drodze reklamacji. Przez Sejm udało się przepchnąć ustawę, która zobowiązuje bankowców i innych finansistów do odpowiedzenia klientowi na każdą reklamację w ciągu 30 dni . Jeśli adresat reklamacji nie dotrzyma tego terminu, będzie to oznaczało, że zgadza się z żądaniami klienta. To dobra zmiana, bo dziś kwestia odpowiadania przez banki (bo to w nich najczęściej się skarżymy) na reklamacje nie jest uregulowana prawem i wszystko zależy wyłącznie od dobrej woli banku. Wciąż zdarzają się banki - rzadko, ale jednak - które od czasu do czasu reklamacje klientów ignorują. Nie odpowiadają na nie w ogóle, licząc na to, że delikwent sam się odczepi. Reagują dopiero wtedy, gdy przeczytają korespondencję od klienta opatrzoną klauzulą "wezwanie przedsądowe". W większości banków na szczęście istnieją procedury wewnętrzne, które zobowiązują działy reklamacji do odpowiadania na reklamacje klientów (zarówno te pisemne, jak i e-mailowe oraz telefoniczne) w terminie 14 dni lub 30 dni. W niektórych instytucjach finansowych są nawet Rzecznicy Klientów, którzy pomogą rozczarowanemu posiadaczowi konta i karty otrzeć łzy i wysmarkać nos ;-). Rzadziej - także popchnąć i pozytywnie załatwić reklamację.



Z reguły finansiści odpowiadają na nasze reklamacje. Często odmownie, ale odpowiadają. Inną sprawą jest jakość tych odpowiedzi, bo często-gęsto wraz z upływem gwarantowanego przez regulamin terminu  klient dostaje ciętą ripostę - dowiaduje się, że np. bank potrzebuje jeszcze trochę więcej czasu. I tak przez kilka miesięcy. Najbardziej wkurza to w sytuacji, gdy idzie o jakiś fraud, z konta klienta zniknęła pokaźna suma, albo ktoś wyczyścił kartę. Wówczas czytanie wiadomości, że bank potrzebuje więcej czasu, doprowadza do szału. Teraz maksymalny czas, w jakim klient ma otrzymać odpowiedź, nie będzie mógł przekroczyć 60 dni. To może być spore wyzwanie dla banków, które czasem rezerwują sobie nawet 180 dni na wyjaśnienie spraw związanych np. z kwestionowanym przez klienta obciążeniem karty za granicą. Wtedy wchodzą konsultacje z Visą, MasterCardem, siecią obsługującą terminale na drugim końcu świata. Trzeba będzie się zacząć streszczać. 60-dniowy termin to też wyzwanie dla reklamacji dotyczących wypłat bankomatowych. Tu też się zdarza - na szczęście już dość rzadko - że bank nie jest w stanie dojść do ładu z właścicielem bankomatu.



Wprowadzenie obowiązku odpowiedzenia klientowi na reklamację pod karą jej automatycznego uznania nie wygląda na rzecz nadmiernie skomplikowaną, ani wymagającą głębszych analiz. To oczywista oczywistość, która byłaby pewnie ju od dawna elementem polskiego prawa, gdyby premier przez siedem lat nie był zajęty harataniem w gałę. Ale uwierzcie, że był o to twardy bój między Komisją Nadzoru Finansowego (która doprowadziła do wykreślenia tego fragmentu z ustawy), a Urzędem Ochrony Konkurencji i Konsumentów (który doprowadził do jego ponownego dopisania). Jeśli w kwestii zawartości ustawy nic się nie zmieni w Senacie, to bankowcy jesienią będą musieli solidnie się przyłożyć do lepszej organizacji obsługi reklamacji. Co innego zorganizować akcję typu "gwarancja przyznania kredytu w ciągu kwadransa albo zwrot prowizji", a co innego na bieżąco pilnować tysięcy reklamacji, składanych przez klientów i pamiętać, żeby na każdą udzielić mądrzejszej lub głupszej odpowiedzi w ciągu 30 dni. Aha, odpowiedź nie będzie mogła przyjmować formuły "nie bo nie", będzie musiało być uzasadnienie. Dziś z tymi uzasadnieniami różnie bywa.



Rzecz dotyczy nie tylko banków, ale i reklamacji składanych przez nas w SKOK-ach, firmach pożyczkowych, u pośredników finansowych, czy w firmach ubezpieczeniowych lub funduszach inwestycyjnych . Przy zawieraniu umowy każdy klient tych instytucji będzie otrzymywał kwitek dotyczący procedury składania i rozpatrywania reklamacji (np. czy może być to reklamacja e-mailowa lub telefoniczna i jakie parametry powinna zawierać). Nad tym, żeby wszystko hulało jak należy będzie czuwał Rzecznik Finansowy, czyli nowy urząd, będący nowym wcieleniem Rzecznika Ubezpieczonych. Teraz zajmie się również klientami banków i pośredników finansowych i dostanie do ręki fajny pistolecik - będzie mógł nałożyć 100.000 zł kary na filutków, którzy nie będą się wyrabiali z terminami rozpatrywania reklamacji, albo z sensownym uzasadnieniem odpowiedzi. Na cenzurowanym będą te nazbyt bełkotliwe i takie, które będą obrażały inteligencję Rzecznika. Słowem: wreszcie koniec z olewaniem naszych reklamacji - teraz będzie za to nie tylko kara w postaci publicznej chłosty w blogu "Subiektywnie o finansach", ale i konsekwencje czysto finansowe. Ciekaw jestem, czy jak już ta ustawa wejdzie w życie, to rzeczywiście będę miał mniej roboty? ;-))

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 13, 2015 14:53

Od jesieni firmy chwilówkowe mniej zarobią. Zniknie biznes pt. "pierwsza pożyczka gratis"?

Sejm w bólach uchwalił "ustawę antylichwiarską II", czyli tę, która tnie pozaodsetkowe koszty kredytów i pożyczek. Ostateczny limit kosztów, którego będą musieli przestrzegać pożyczkodawcy, jest taki, jaki - jeśli wierzyć moim kolegom obserwującym prace w Sejmie pod lupą - "podyktował" posłom, za pośrednictwem Lewiatana, Provident, największy gracz na rynku pożyczek. A więc: pojedyncza pożyczka nie może kosztować w prowizjach więcej, niż 25% plus   - w zależności od okresu, na jaki jest udzielona - do 30% w skali roku . Przy pożyczce 1000 zł na rok maksymalny koszt wyniesie więc 10% w odsetkach (co wynika ze "starej" ustawy antylichwiarskiej ) plus 25% limitu prowizyjnego "od sztuki" plus 30% limitu prowizyjnego "od czasu". W sumie więc pożyczkodawca będzie mógł wycisnąć z klienta jakieś 650 zł w ciągu roku . A przy pożyczce na miesiąc? Niecały 1% odsetek, 25% prowizji "od sztuki" i niecałe 3% prowizji "od czasu". Czyli chwilówka na miesiąc może kosztować maksymalnie jakieś 280 zł.



To dość wysoko ustawione limity. Wiadomo: Provident nie jest masochistą i nie napisałby sobie złej ustawy ;-). W nowej ofercie roczna pożyczka na 1000 zł kosztuje w Providencie jakieś 420 zł, zaś za kolejne 300 zł można dokupić bonusy. To oznacza, że wprowadzona niedawno oferta tylko minimalnie przekracza poziom dozwolony ustawą. A chwilówki? Vivus przy 1000-złotowej pożyczce weźmie 140-190 zł miesięcznie. Choć już w firmie Filarum koszt wyniesie 281 zł, a więc tuż powyżej "sufitu". Tak czy owak: trzeba się bardzo spiąć, żeby przekroczyć limit. A więc nie ma się czym przejmować? Niezupełnie, bo to ustawa "antychwilówkowa". Internetowe, krótkoterminowe i bardzo drogie pożyczki bardzo mocno zagrażają klasycznym firmom pożyczkowym, bo zabierają im klientów. Działają szybciej, pożyczają łatwiej, nie zadają wielu pytań. No i dają pierwszą pożyczkę gratis, co jest niemożliwe przy pożyczce na pół roku, czy rok. Złapany na darmową pożyczkę klient zwykle ją roluje kilka razy i łatwo może stać się "niewolnikiem" firmy chwilówkowej. A więc klientem straconym dla tradycyjnych pożyczkodawców.



Dziś w blogu również o sensacyjnym wyroku w sprawie franków: Według hiszpańskiego sądu kredyt walutowy to "coś dziwnego", czyli pochodny instrument finansowy. Co może oznaczać taka interpretacja umowy walutowej dla kredytobiorców, także polskich?



W ustawie jest więc zapisany nieprzyjazny chwilówkowiczom punkt. Jeśli klient chciałby zrolować chwilówkę, czyli przedłużyć spłatę na kolejny miesiąc, to ustawa nie pozwoli uruchomić nowego limitu kosztów pozaodsetkowych . A więc np. po trzech miesiącach łączny koszt tej zrolowanej pożyczki nie będzie mógł przekroczyć niecałych 3% w odsetkach, 25% prowizji "od sztuki" i niecałych 10% prowizji "od czasu" - czyli pewnie jakichś 380 zł. Nowy limit (czyli nowe 25% "od sztuki") zacznie przysługiwać dopiero po czterech miesiącach . Do tego czasu firma chwilówkowa jest uwiązana maksymalnym kosztem pożyczki. I to jest problem, bo np. w takim Vivusie po pierwszej pożyczce gratis za każde kolejne przedłużenie płaci się już 190 zł, co oznacza, że firma dojdzie do ściany po drugim zrolowaniu pożyczki. Przy cenie oferowanej np. przez Filarum (przepraszam, chłopaki, że akurat do Was się przypiąłem, już schodzę Wam z pleców ;-))  w ogóle nie ma potencjału do rolowania, bo już pierwsze przedłużenie pożyczki wyczerpie większość limitu przysługującego na cztery miesiące. Za przedłużenie firma mogłaby wziąć już tylko 100 zł prowizji i odsetek.



Po wejściu nowej ustawy w życie biznes takich firm jak Provident, czy Profi Credit zmieni się w niewielkim stopniu, ale życie firm chwilówkowych stanie się dużo trudniejsze . Dla nich głównym źródłem zysku są klienci uzależnieni od chwilówek, którzy przedłużają pożyczki. Jeśli przez cztery miesiące z każdego pożyczonego tysiąca będzie można wycisnąć niecałe 400 zł, gdy do tej pory było to 600-800 zł (w zależności od tego czy pierwsza pożyczka była gratis), to rentowność mocno spadnie. Być może chwilówkowym firmom nie będzie się opłacało dawać pierwszych pożyczek gratis. Z relacji moich kolegów-dziennikarzy wynika, że chwilówki do ostatniej chwili szalały, żeby zdjąć limit "czasowy", włącznie ze zbałamuceniem jednego z posłów Zjednoczonej Prawicy, który "w interesie klientów" zgłaszał poprawki mające znieść ów limit, podyktowane mu przez współpracownika stowarzyszenia skupiającego firmy chwilówkowe. Wcześniej chwilówkowicze dawali w gazetach ogromne ogłoszenia, w których informowali, że ustawa przyniesie ogromne straty klientom, a nawet donieśli do prokuratury, że podejrzewają korupcję, bo skoro w ustawie pisanej przez posłów pojawiają się zapisy podyktowane przez organizację, której członkiem jest Provident, to ktoś musiał wziąć "w łapę". To było dość żałosne przedstawienie.



Jeśli nowe przepisy utrącą przemysł "pierwszej pożyczki gratis", to wszyscy na tym wygramy, bo sprzyjają one bezmyślnemu i bezrefleksyjnemu zadłużaniu się przez słabo wyedukowanych jeśli chodzi o zarządzanie domowym budżetem konsumentów. Jeśli szefowie film chwilówkowych - najpewniej ze zwykłej, ludzkiej chciwości i pędu do zrobienia break-even w ciągu dwóch lat - że nie potrafili się samoograniczyć, choć opracowali już chyba z milion zasad dobrych praktyk, to ktoś musiał założyć im obrożę i zapiąć smycz. Być może nie obędzie się bez kagańca ;-). Żeby było jasne: nie przepadam za ograniczeniami administracyjnymi (zwykle znajdują się sposoby, by je ominąć, ta ustawa też ma dziury, w które da się włożyć palec ), w tym przypadku alternatywą byłoby wprowadzenie przepisów pozwalających na sądowe i błyskawiczne umorzenie długów każdemu, kto z powodu pozabankowych pożyczek wpadłby w pętlę zadłużenia i dałoby się to uprawdopodobnić na podstawie dokumentów dotyczących jego domowych finansów. Wtedy firmy pożyczkowe - wszystkie, także te z obozu Providenta - zastanowiłyby się jak promować swoje usługi, czy opłaca się sprzedawać je jak dealerzy sprzedają narkotyki i czy rolowanie pożyczek jest takim super-interesem. Ale jak się nie ma co się lubi... Teraz Senat, Prezydent i po 30 dniach ustawa ma wejść w życie. I zobaczymy co się stanie później.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 13, 2015 04:13

July 12, 2015

Zdaniem hiszpańskiego Sądu Najwyższego kredyt walutowy to "coś bardzo dziwnego". I co z tego?

Spór o to czy kredyt hipoteczny w wyrażony w obcej walucie jest w ogóle kredytem od wielu miesięcy rozpala namiętności prawników. Gdyby udało się udowodnić, że to "coś" jest niezgodne z istotą produktu finansowego o nazwie "kredyt", bardzo szeroko otworzyłaby się droga do unieważnienia umów kredytowych, albo ich renegocjowania na bardzo niekorzystnych dla banków warunkach. Na gruncie polskiego orzecznictwa sądowego taki scenariusz dziś wydaje się być raczej nieosiągalny, aczkolwiek zobaczymy jak zakończy się precedensowa "węgierska" sprawa, rozgrywająca się na tym właśnie tle przed unijnym Trybunałem Sprawiedliwości. Stanowisko polskiego rządu jest w tej sprawie klarowne, choć najbardziej radykalne grupy frankowiczów mają za złe, że tak naprawdę przygotowały ją osoby związane do niedawna z branżą bankową. Nie jest to zabronione, ale rząd mógłby pewnie oprzeć się na bardziej niezależnych źródłach, byłoby czyściej.



Potencjalnym punktem zaczepienia jest to, że w kredytach hipotecznych wartość kapitału zmienia się niezależnie od wartości zapłaconych rat kapitałowych. A czym jest to "coś", jeśli nie jest kredytem? Instrumentem finansowym (niektórzy nawet twierdzą, że rodzajem opcji walutowej), a więc czymś łączącym kredyt z inwestycją walutową. To by oznaczało, że klient zaciągający tego typu zobowiązanie z opcją inwestycyjną powinien być przebadany na okoliczność skłonności do ponoszenia ryzyka i ewentualnie taka "inwestycja" powinna mu zostać wyraźnie odradzona (mówi o tym tzw. dyrektywa MIFiD). A jeśli tak nie było?Mogłaby to być przesłanka do unieważnienia umowy. Polskie sądy kręcą na taką interpretację nosem, ale za granicą różnie bywa. Pamiętacie sensacyjne orzeczenie sądu w Barcelonie, który ocenił kredyt walutowy jako instrument spekulacyjny? Nie słyszałem jednak, by ta sprawa zakończyła się prawomocnie sukcesem klienta.



Jak donosi Tomasz Sadlik, najbardziej znany frankowicz w kraju, który wszakże przegrał w pierwszej instancji proces o unieważnienie kredytu we frankach, w hiszpańskich sądach znów jest ciekawie. Kilka dni temu Sąd Najwyższy rozpatrywał kasację w sprawie kredytobiorców, który zaciągnęli kredyt dwuwalutowy (w jenach i frankach, okazuje się, że takie cuda też bankowcy oferowali). Kredyt jest duży, ponad 700.000 euro, a kredytobiorcy zażądali jego unieważnienia, gdyż mieli bankowi za złe. Sąd Najwyższy co prawda nie zgodził się na unieważnienie umowy, ale jednocześnie uznał, że ów kredyt jest... instrumentem finansowym. I to nie takim zwykłym instrumentem, lecz instrumentem pochodnym, bo wysokość zobowiązania klientów zależy od wartości innego instrumentu, a więc kursu waluty obcej. Komunikat prasowy Sądu Najwyższego w oryginale znajdziecie na stronie www.poderjudicial.es. A tłumacza Google - tutaj ;-). A relację z ogłoszenia wyroku - poniżej ;-)





Hiszpański sąd doszedł do wniosku, że umowa jest dotknięta błędem, bowiem klienci nie zostali właściwie poinformowani o istocie przedsięwzięcia, w które się wpakowali. A także dlatego, że nie został zbadany ich profil inwestycyjny, co pozwoliłoby określić czy w ogóle powinni nabywać produkt o charakterze spekulacyjnym, nawet jeśli w umowie ów produkt określono jako "kredyt". Jednocześnie sąd nie zgodził się, by z tego powodu unieważnić całą umowę. Niezależnie od tego czy to już koniec, czy też jakiś inny sąd hiszpański będzie jeszcze oceniał skutki błędu, którym jest obarczona umowa, takie spojrzenie umacnia pozycję negocjacyjną klientów, zarówno na sali sądowej, jak i na polu polubownym. Jeśli dobrze czytam sytuację, to chyba może być podobna do tej, która przydarzyła się "Nabitym" w niedawnym wyroku Sądu Najwyższego. Uznał on, że umowa ma feler (niedozwolone zapisy), ale nie można bezkrytycznie przyznać rację klientom, najpierw trzeba ocenić skutki abuzywności  i ustalić "sprawiedliwy" poziom kary dla banku



OBEJRZYJ I WRESZCIE ZACZNIJ ZARABIAĆ! Garść bardzo konkretnych podpowiedzi o pierwszych krokach w inwestowaniu oszczędności szepnąłem Wam na uszko w dwóch klipach z cyklu "Samcik Prześwietla". Obejrzyjcie proszę, bo warto, zwłaszcza jeśli denerwuje Was niskie oprocentowanie Waszych depozytów w bankach. 





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 12, 2015 23:34

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.