Maciej Samcik's Blog, page 96

August 10, 2015

Cztery pułapki, które bankowcy zastawili na ciebie, gdy będziesz na urlopie. Jak ich uniknąć?

Nie wiem jak wy, ale ja nie znoszę kupowania walut w kantorach przed każdą podróżą zagraniczną. Nigdy nie wiem ile pieniędzy powinienem wymienić (choć - trzeba przyznać - posiadanie określonej kwoty pomaga utrzymać dyscyplinę w wydawaniu pieniędzy), a potem noszę te resztki zagranicznych pieniędzy w portfelu. Pół biedy jeśli są to np. euro, które prędzej czy później przydadzą się przy następnej podróży. Gorzej, gdy w portfelu zalegają resztki bardziej egzotycznych walut (zwłaszcza w bilonie). To cena za operowanie za granicą papierowym pieniądzem.  Drugi powód dla którego staram się używać za granicą karty płatniczej, ograniczając zapasy gotówki do niezbędnego minimum, to bezpieczeństwo. Pieniądze przechowywane na karcie są jednak bezpieczniejsze, niż zwitki gotówki, będące łakomym kąskiem dla kieszonkowców - karta z reguły jest zabezpieczona PIN-em. 



Trzeci argument za używaniem kart do płacenia za granicą to ubezpieczenia, które bywają dołączane do niektórych, prestiżowych "plastików". Czasem jest to ubezpieczenie podróżne (od następstw niebezpiecznych wypadków, pokrywające koszty leczenia za granicą, gwarantujące pokrycie kosztów wynikających z odpowiedzialności cywilnej gdyby posiadacz karty za granicą przypadkowo "nabroił", narażając się za odpowiedzialność odszkodowawczą. Najlepsze karty dają też przywileje na lotniskach (np. możliwość korzystania z saloników VIP-owskich, co bardzo przydaje się w przypadku opóźnienia lotu), wypłatę odszkodowania w przypadku opóźnienia podróży, albo ubezpieczenie bagażu. Sęk w tym, że aktywowanie tych bonusów często wiąże się z koniecznością opłacenia kartą kosztów związanych z podróżą zagraniczną, albo odpowiednio częstego używania karty.



Nie oznacza to, że używanie karty zawsze jest tańsze, niż zakup obcej waluty w kantorze i płacenie podczas podróży wyłącznie gotówką. Wszystko zależy od tego jakie zasady rozliczania transakcji w obcym pieniądzu przewidział bank. Bywa, że są na tyle nieprzyjazne, iż płacenie kartą za granicą będzie cię kosztowało nawet 7-8% więcej, niż wynikałoby to z prostego przeliczenia wartości zakupów po bieżącym kursie NBP.  Jakie pułapki mógł przygotować na ciebie bank i pośrednicy? Obejrzyjcie...





... a potem przeczytajcie, ze szczególnym uwzględnieniem listy banków, które Was lubią ;-) 



1. Wielokrotne przewalutowanie. Sprawdź jaką walutę rozliczeniową ma twoja karta. Jeśli jest to przykładowo dolar, a wybierasz się właśnie do Hiszpanii, to płacąc w euro nadziejesz się na dwa przewalutowania - z euro na dolara i z dolara na złoty. To pierwsze przewalutowanie jest dokonywane przez organizację płatniczą (Visę lub MasterCarda). Drugie przewalutowanie - z waluty rozliczeniowej karty na tę, w której bank prowadzi twoje konto, może zaboleć bardziej (wyższy spread). Jeśli walutą rozliczeniową twojej karty jest euro lub dolar, wysokość spreadu powinieneś zawczasu sprawdzić na stronie internetowej banku. Ale uwaga: walutą rozliczeniową twojej karty może być też złoty. Wtedy unikniesz dodatkowych przewalutowań i wszystkie zakupy będą przeliczane bezpośrednio na rodzimą walutę po kursie organizacji płatniczej (Visy lub MasterCarda). Karty będące w naszych portfelach bardzo często mają już złotego jako bazową walutę (dotyczy to zwłaszcza kart Visa).



2. Prowizja za przewalutowanie. To, że masz kartę ze złotym jako walutą rozliczeniową niestety nie oznacza, że nie będziesz płacił za zagraniczne zakupy, jak za zboże. Banki, nie mogąc zarabiać na spreadzie, wprowadziły dodatkową prowizję za przewalutowanie. Uważaj na nią, bo może wynieść nawet 6 proc. wartości transakcji! Kupujesz sobie ciuchy za 100 euro, a bank dodatkowo dorzuci ci do rachunku prawie 30 zł prowizji. Sprawdź czy i jaką prowizję za przewalutowanie ma twój bank dla karty, której używasz. Zwykle jest ona najwyższa dla kart, których walutą rozliczeniową jest złoty. Najczęściej tak naprawdę to właśnie prowizja za przewalutowanie jest najwyższym kosztem, który ci grozi przy płaceniu kartą za granicą. O tym, że kolejne banki drastycznie podwyższają opłatę za przewalutowanie niedawno było w blogu



3. Przewalutowanie w terminalu. Kiedy płacisz kartą za granicą, terminal sklepowy może zapytać cię czy zgadzasz się na przewalutowanie transakcji od razu, na miejscu. Nie zgadzaj się z automatu, zawsze sprawdzaj po jakim kursie właściciel terminala chce przewalutować transakcję z miejscowego pieniądza na twój. Czasem kursy bywają skrajnie niekorzystne (np. spread w wysokości prawie 10 proc.). Identyczny numer stosują zresztą niektóre zagraniczne bankomaty. Każdy chce zarobić na przewalutowaniu twojej transakcji, bo to szybkie pieniądze, zarobione bez wysiłku. Więcej o pułapkach w terminalu płatniczym za granicą przeczytasz pod niniejszym linkiem. Dziś już nawet Ryanair bawi się w bycie kantorem walutowym. Warto więc uważać.



4. Bankomat jak kantor. Poza przewalutowaniem transakcji bezpośrednio w bankomacie, korzystając z zagranicznej maszyny możesz naciąć się na tzw. opłatę surcharge. W Polsce jest ona zakazana, ale w niektórych krajach operatorzy bankomatów - niezależnie od tego, że pobierają prowizję od każdej wypłaty od banku, który wydał twoją kartę (tak, jak właściciele bankomatów w Polsce) - mogą zażądać dodatkowej prowizji od ciebie. Nawet jeśli twój bank oferuje ci bankomaty na całym świecie za darmo, nie obejmuje to prowizji typu surcharge. Jeśli natniesz się na nią, nikt nie zrefunduje ci kosztów. Zanim skorzystasz z zagranicznego bankomatu sprawdź ile to może cię kosztować. W blogu opisywałem już mrożące krew w żyłach historie klientów, którzy nacięli się na sowite prowizje surcharge. Poza nielicznymi bankami, oferującymi bankomaty zagraniczne gratis (np. Pekao oferuje bezpłatny dostęp do maszyn UniCredit na całym świecie, a Citibank - do swoich urządzeń od Nowego Jorku po Pekin), w większości instytucji obowiązują wysokie, często wyrażone procentowo od wartości transakcji, prowizje. 



Jak uniknąć kosztów przewalutowania? Jeśli wybierasz się do kraju strefy euro lub do USA, to zawczasu załóż sobie obok tradycyjnego, złotowego ROR-u, także taki w walucie obcej. I - o ile twój bank pozwala na taką operację - "przepnij" posiadaną kartę debetową z konta złotowego na "zagraniczne". Dzięki temu, wykonując transakcje za granicą, będziesz operował od razu lokalną walutą, a bank nie będzie cię obciążał różnicami kursowymi. Nawet jeśli twój bank nie pozwala na "przypięcie" do konta walutowego karty złotowej, by działała jak walutowa, to warto rozważyć założenie konta walutowego z kartą płatniczą. W skali miesiąca może to kosztować 1-2 euro lub dolary, ale być może jest to dobry pomysł na wakacje (potem z konta i karty można zrezygnować). Poniżej krótki, subiektywny przegląd najciekawszych propozycji, które przygotowały tego lata polskie banki dla swoich podróżujących klientów. O większości z nich było już w blogu, dlatego dla poznania większej liczby szczegółów zapraszam do kliknięcia w linki.



Raiffeisen Bank. Klienci tego banku, którzy wyjeżdżają na wakacje za granicę, mogą otworzyć bezpłatne konto walutowe w euro wraz z kartą debetową. Do końca września trwa promocja - pakiecik będzie darmowy przez rok, jeśli klient dokona w tym czasie trzech transakcji bezgotówkowych w strefie euro. W Raiffeisenie - ale to już kares dostępny tylko dla posiadaczy złotowych ROR-ów w tym banku - mają też platformę walutową R-Dealer, która pozwala wymieniać złote na euro z niskim spreadem i tym sposobem zasilać konto walutowe na warunkach konkurencyjnych do kantorów internetowych.



Citibank. Konta walutowe w tym banku są bezwarunkowo darmowe, co nie jest standardem u konkurencji. Do konta walutowego można podpiąć złotowy plastik, ten sam, który bank wydał do ROR-u. Citi jest jedynym bankiem, który ma bankomaty wielowalutowe, z których można wypłacić dolary lub euro bez żadnych prowizji (wychodzi taniej, niż w większości kantorów). Klienci, którzy zgubią kartę, mogą korzystać z awaryjnej wypłaty gotówki w zagranicznych oddziałach Citi. Więcej o ofercie Citi dla podróżników było w blogu całkiem niedawno, zapraszam do uzupełnienia wiedzy.



Bank Pekao. Tuż przed wakacjami bank zaproponował klientom kartę wielowalutową, z której można korzystać zarówno w Polsce jak i zagranicą - karta sama "odgadnie" w jakiej walucie klient wykonał transakcję i obciąży konto w danej walucie (o ile klient wcześniej otworzył odpowiednie konto walutowe). Jeśli na rachunku nie będzie odpowiedniego pokrycia, też nie ma bólu - bank przeliczy transakcję na złote po kursie organizacji MasterCard, bez dodatkowych prowizji. Co ciekawe, karty nie trzeba ręcznie "przypinać" do konkretnego konta walutowego, plastik sam ściągnie pieniądze z konta w odpowiedniej walucie. Jeśli klient leci do Stanów Zjednoczonych z międzylądowaniem we Frankfurcie, to przy pomocy jednej karty zapłaci za kawę na polskim lotnisku (zostanie obciążony rachunek w złotych), we Frankfurcie (z rachunku w euro) i na miejscu w Stanach (z rachunku dolarowego). Do końca września posiadacze wielowalutowej karty wypłacają pieniądze w bankomatach na całym świecie za darmo. Karty wielowalutowe nie są tanie (6,99-9,99 zł, ale cztery transakcje w miesiącu zerują prowizje). Podobne cudo - kartę wielowalutową - ma też w ofercie PKO BP



Bank Smart. Ten niewielki bank działa przede wszystkim na smartfonach, ale ma interesującą ofertę dla podróżujących po strefie euro. Obok ROR-u i karty w złotych jest tu konto i plastik w euro. Na pozór nic w tym dziwnego, w końcu każdy bank ma konta walutowe, a większość wydaje też do nich karty. Tyle, że tu klient przełącza się między kontami przesuwając palec po ekranie smartfona. Przelanie pieniędzy z konta w euro na złotowe następuje w czasie rzeczywistym, a spread wynosi 0,5%. Do konta w euro jest dodawana karta Visa lub V-pay, którą można za darmo wypłacać eurowe banknoty z lokalnych bankomatów.



O innych rzeczach, o których nie warto zapominać planując wakacyjny wypoczynek opowiadam w tym klipie: Warto!





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 10, 2015 06:41

August 9, 2015

Kolejny kraj rozprawia się z kredytami frankowymi! Podział kosztów jest... zaskakujący

Trwa wyjątkowo gorące lato dla frankowiczów. Jeszcze nie ucichły echa sensacyjnego przegłosowania w polskim Sejmie ustawy przerzucającej na banki prawie cały poniesiony przez kredytobiorców koszt wzrostu kursu franka , a już kolejny kraj postanowił radykalnie rozprawić się ze "szwajcarskimi" kredytami. W piątek parlament Czarnogóry - wbrew rekomendacji tamtejszego rządu i banku centralnego - przegłosował ustawę, na mocy której nastąpi przewalutowanie kredytów frankowych po kursie z dnia zawarcia umów kredytowych. Kredyty zostaną przewalutowane na euro, które jest walutą "domową" w Czarnogórze. Najciekawszy jest podział kosztów całej operacji, zaordynowany przez posłów. Otóż mają się nimi podzielić, w proporcji 33:33:34, kredytobiorcy, banki oraz - uwaga - rząd, czyli ogół podatników. Ciekawe, prawda? Owe koszty - o ile dobrze zrozumiałem docierające do mnie informacje - mają być wyliczone poprzez porównanie faktycznie zapłaconych rat i obecnego poziomu zadłużenia z sytuacją, w której od początku byłby to kredyt w euro.



Ale - jeśli dobrze przetłumaczyłem z lokalnego języka wiadomości z Czarnogóry, bo angielskojęzycznych na razie nie znalazłem - ten brany do porównań hipotetyczny kredyt w euro będzie oprocentowany według bardzo wysokiej, stałej stopy procentowej - 8,2%,  Wydawało mi się to aż nieprawdopodobne, ale przywódca buntu polskich frankowiczów, Tomasz Sadlik, potwierdza, że tak właśnie będą porównywali te kredyty - rzeczywiste raty i salda kredytu we frankach vs hipotetyczny kredyt w euro o bardzo wysokim oprocentowaniu. Przy takim założeniu  hipotetyczna różnica w zapłaconych ratach (kredyt w euro vs kredyt we frankach) będzie na tyle wysoka, że może "zjeść" większość umorzenia wynikającego ze wzrostu kursu franka. To tak, jak byśmy porównywali nasze raty kredytów frankowych z hipotetycznym kredytem w złotych o oprocentowaniu 10% rocznie. Po takim przeliczeniu większość kosztów "frankowości" zostałaby skasowana przez różnicę w zapłaconych ratach. Zresztą czarnogórscy kredytobiorcy już zarzucają bankom, że chcą się wywinąć od odpowiedzialności za wciskanie klientom franków.



Powód interwencji czarnogórskich polityków w umowy kredytowe jest oczywisty: kredytobiorcy w Czarnogórze mają ten sam problem, co nasi - gwałtowny wzrost wysokości płaconych rat (lokalne źródła piszą, że mniej więcej o 80% w stosunku do wartości "startowej") oraz podwojenie wartości zadłużenia z tytułu przeciętnego kredytu. Po 8-10 latach spłacania rat większość kredytobiorców ma nadal dług większy od tego z dnia spisywania umowy. Oczywiście także czarnogórscy frankoiwcze dymią - 700 z nich wytoczyło proces sądowy największemu lokalnemu bankowi Hypo Alpe Adria (jeszcze się nie skończył). Nie mam informacji jak zmiana waluty kredytów, oznaczające de facto finansowane w 66% przez banki i rząd umorzenie części zobowiązań frankowiczów, wpłynie na wysokość rat. Z okruchów informacji, które posiadam wynika, że w ciągu kilku tygodni banki będą zobowiązane spisać z kredytobiorcami nowe umowy - prawdopodobnie z zastosowaniem stóp procentowych oraz marż obowiązujących obecnie na tamtejszym rynku dla nowych kredytów. Zapewne będzie to nieco wyższe oprocentowanie, niż frankowe (bo EURIBOR jest wyżej, niż LIBOR CHF). Ale jak miałoby to przebiegać? 



Pocisz się? A tymczasem twoje pieniądze... lubią to ciepełko. Dlaczego? 



Zapraszam na nadwiślańską plażę! Moja najnowsza nawijka o twoim hajsie ;-)



samcikwakacje3





Po co w całym interesie pojawia się państwo i jego budżet? Może chodzi o sprawiedliwość społeczną (tak ważną zwłaszcza wtedy, gdy - jak w tym przypadku - koszty operacji prawdopodobnie nie będą wcale aż tak duże)? W Czarnogórze - choć problem nie jest tam systemowy, bo dotyczy raptem mniej, niż 10.000 klientów - najwyraźniej politycy uznali, że winę za dopuszczenie do zadłużania się przez konsumentów w obcej walucie ponoszą nie tylko banki i sami kredytobiorcy, ale też państwo, które w porę nie zakazało tego typu praktyk. Z jednej strony to logiczne: rząd lub państwowy nadzór bankowy mógł zawczasu zażądać wycofania tego typu kredytów, gdyby uznał je za toksyczne (chociaż który rząd na świecie walczy z tanim kredytem? ;-)), a skoro tego nie zrobił - państwo jest współwinne. Ale z drugiej strony państwo to wszyscy obywatele i ich podatki. Dlaczego wszyscy podatnicy mają się składać na umarzanie części kredytów pewnej grupie kredytobiorców? Z tym ważkim pytaniem oraz z rozdziawionymi ustami pragnę Was zostawić, przynajmniej na kilka najbliższych godzin ;-)



Pro forma przypomnę, że Czarnogóra nie jest ani pierwszym, ani ostatnim krajem, który rozstał się z kredytami frankowymi. Szlaki przetarli Węgrzy ze swoim rozwiązaniem, które wcale nie było takie radykalne jak się wielu wydaje. Dobrowolne przewalutowanie kredytów frankowych po kursie z dnia ich zaciągnięcia proponuje swoim  obywatelom Chorwacja, podchody trwają w Rumunii, a w Serbii już w zeszłym roku opracowano całkiem racjonalne rozwiązanie dzielące ryzyko walutowe pomiędzy obie strony kredytu. Ostatnio sporo dymu było też wokół Hiszpanii, gdzie Sąd Najwyższy orzekł, że kredyt frankowy to "instrument finansowy", a nie wyłącznie kredyt.  Wszyscy czekamy na wyrok unijnego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie dotyczącej węgierskich kredytobiorców. Ten wyrok może wytyczyć ścieżki orzecznictwa w sprawach dotyczących kredytów frankowych.



O FRANKOWICZACH SUBIEKTYWNIE W TVP.  W weekend miałem przyjemność uczestniczyć wraz z Januszem Jankowiakiem i Małgorzatą Starczewską-Krzysztoszek w programie "Minęła dwudziesta" w TVP Info.  Zapraszam do kliknięcia w ten link, obejrzenia i posłuchania.



tvpminela20franki1 tvpminela20franki2

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 09, 2015 15:08

August 8, 2015

Gorąco? Bukmacher zapłaci ci za to, że się pocisz. A akcje w słoneczku i ciepełku... urosną

Niewykluczone, że dziś padnie w Polsce temperaturowy rekord bieżącego stulecia . Tak, tak, być może właśnie mamy najcieplejszy dzień w XXI wieku, a "szczęśliwcami", którzy być może w pełni poczują ten rekord na własnej skórze, są mieszkańcy Dolnego Śląska, gdzie może być w cieniu (według pomiaru dwa metry nad ziemią) 39-40 stopni Celsjusza . Wielu stęka i narzeka, że już nie da się wytrzymać, ale ja zawsze szukam jasnej strony rzeczywistości i zacząłem się zastanawiać czy przypadkiem  ciepła, słoneczna pogoda nie pomoże nam w... pomnażaniu naszych prywatnych oszczędności I nie będę Was tutaj namawiał na zakup opcji, których przedmiotem jest pogoda w najbliższym np.miesiącu. A są takie opcje, bo z wyliczeń np. amerykańskich ekonomistów wynika, że 10% gospodarki USA jakoś-tam zależy od pogody. A więc przy złej, niesprzyjającej pogodzie wzrost gospodarczy może być mniejszy. Firmy, których wyniki finansowe mogą się obniżyć w przypadku gorszej z ich punktu widzenia pogody kupują więc opcje, dzięki którym druga strona takiego "zakładu" sfinansuje straty, gdyby ziścił się czarny scenariusz pogodowy.



Opcje to gra dla "dużych misiów", ale m.in. w firmie bukmacherskiej William Hill można kupić zakład o wysokość temperatury. Jeśli na terenie Wielkiej Brytanii w tym roku zostanie zanotowana temperatura powyżej 40 stopni, za każdą zainwestowaną złotówkę będzie można wyjąć sześć. Gdyby chodziło o pogodę w Polsce, to założę się, że kurs byłby dziś znacznie niższy ;-). A tymczasem zapraszam Was na nadwiślańską plażę, na której opowiadam to i owo, a nawet trochę rapuję ;-).



samcikwakacje3





A wracając do słoneczka za oknem. Są też badania naukowo-statystyczne, które próbują dowieść, iż słońce i wzrost temperatury to czynniki zwiększające prawdopodobieństwo, iż w górę pójdą... ceny akcji . Autorzy tego rodzaju analiz opierają się na naukowych opracowaniach, z których wynika, iż kiedy jest ładna pogoda, to w naszych mózgach łatwiej o optymizm i świat (również perspektywy dla swoich pieniędzy) widzimy w różowych kolorach. Coś w tym pewnie jest. W 2001 r. para analityków Hirshleifer-Shumway porównała dane o dziennych stopach zwrotu z indeksów 26 światowych giełd w latach 1982-1997 i porównali je z danymi meteo dotyczącymi stopnia zachmurzenia w poszczególnych dniach . Po dokonaniu dodatkowych zabiegów na tych danych (np. odsezonowanie) zbudowali kilka modeli, z których większość pokazała, że posiadanie akcji w dni słoneczne daje lepsze efekty, niż inwestowanie wtedy, kiedy pada deszcz. Jasne, ocena stóp zwrotu w uzależnieniu wyłącznie od pogody to niezbyt poważne zajęcie, ale miło pomyśleć, że gdy słoneczko praży i nie ma nawet najmniejszej chmurki, to pieniądze rosną szybciej ;-). A gdybyście chcieli znaleźć fajne miejsce na plaży i przy okazji przebywać w okolicy pieniędzy... ;-)





Wam jednak doskwiera dziś nie tyle słoneczko, co słupek temperatury za oknem, niepokojąco zbliżający się do 40 stopni. Pocąc się pod pachami warto spojrzeć na inne opracowanie, które bada korelację między wzrostem temperatury, a stopami zwrotu z akcji. W maju tego roku para analityków Ming Dong i Andréanne Tremblay opublikowała 70-stronicowy, sążnisty raport badający wpływ różnych czynników pogodowych, w tym opadów, wiatru i temperatury, na stopy zwrotu z posiadania akcji. Do analizy wzięli dane z lat 1993-2012 z ponad 50 rynków i wyszło im, że strategia inwestycyjna biorąca pod uwagę przewidywane zmiany pogody przynosiła w tym czasie o jedną czwartą lepsze stopy zwrotu, niż średnia rynkowa. Analitycy podzielili analizowane giełdy na trzy grupy - w krajach chłodnych (do tych zaliczono m.in. Polskę), umiarkowanych i ciepłych. Każda z grup została potraktowana oddzielnie, bo też i wnioski były dla każdej grupy inne. Ponieważ dziś wszyscy myślimy wyłącznie o piekarniku, skupię się na analizie tego, co wyszło analitykom w sprawie wpływu temperatury za oknem na tempo wzrostu naszych pieniędzy.



Niestety, jedynym miesiącem, w którym stwierdzono, iż w chłodnych krajach występuje bardzo silna korelacja między temperaturą, a zyskiem z posiadania akcji jest... wrzesień . Z tego punktu widzenia fala upałów spłynęła na nas nieco za wcześnie. Za kilka tygodni poza gwarancją, że się porządnie spocimy, mielibyśmy też dużą szansę, że jeszcze na tym zarobimy. W mniejszym stopniu korelację między poziomem temperatury a zyskami z posiadania akcji analitycy stwierdzili jeszcze w maju. Widać więc, że w miesiącach "przejściowych", kiedy temperatury są przyjemne, ale nie jest skwarnie, wyższe temperatury sprzyjają inwestowaniu. Ale tylko wtedy. Dla ciepłych krajów wnioski były zupełnie inne: tam w miesiącach letnich (czerwiec, sierpień) im cieplej, tym niższe zyski inwestorów. Widać ich też upały męczą. Pozytywną i silną korelację między temperaturą, a wynikami z inwestowania na giełdzie widać natomiast w grudniu, styczniu oraz w kwietniu i maju. Wygląda to trochę podobnie, jak w przypadku krajów umiarkowanych - gdy temperatury są umiarkowane, to ich wzrost poprawia nasz optymizm i przynosi większe zyski naszym pieniądzom ulokowanym w akcje. Ale gdy robi się bardzo gorąco - to przestaje działać, a w krajach ciepłych wręcz działa in minus.



Jeśli naprawdę wkurza Was pogodowy armageddon za oknem (specjalnie nie pojechaliście do Grecji, ani Hiszpanii, żeby wypoczywać w Ustce w polarze, przy standardowych 15 stopniach, a tu totalna kiszka) i sądzicie, że to musi być znak (a nie warto się z takich rzeczy śmiać - jak mówili, że pożar mostu zwiastuje koniec świata, też się śmialiście, a teraz mamy nowego prezydenta ;-)), to zawsze możecie zainwestować trochę oszczędności w fundusze zarabiające na zmianach klimatycznych. W Polsce działa kilka takich funduszy, np. Investor Zmian Klimatycznych (inwestuje w akcje spółek z całego świata, działających na rzecz ograniczania lub zmniejszania wpływu zmian klimatycznych i łagodzenia ich skutków - czyli w odnawialne oraz alternatywne źródła energii, ochronę klimatu, zapobieganie klęskom żywiołowym). Od początku działalności w 2008 r. przyniósł co prawd 27% straty , ale to oznacza tylko tyle, że jest okazja do taniego zakupu. Przecież ten piekielny upał musi, do jasnej cholery, coś znaczyć, nie? ;-)). Podobny profil ma nota bene fundusz Allianz Energetyczny, który inwestuje w firmy prowadzące poszukiwania lub pozyskujące energię ze źródeł alternatywnych (czyli z naszego kochanego słoneczka między innymi). Podobny profil ma fundusz BlackRock New Energy. I co, czy teraz - gdy już wiecie jak zarobić na tym, że za oknem mamy piekarnik - jest Wam choć trochę chłodniej? ;-)



KLIKNIJ BANER I ZACZNIJ POMNAŻAĆ PIENIĄDZE. Oszczędzanie i inwestowanie oszczędności to nie jest czarna magia. Jeśli chciałbyś zabezpieczyć sobie finansowe bezpieczeństwo, ale boisz się, że znowu zostaniesz oszukany, albo naciągnięty, przeczytaj mój poradnik. Dowiesz się z niego jak obchodzić się z pieniędzmi i jak je lokować tak, żeby nie bolało i żebyś przy okazji nie miał robić doktoratu z finansów. W tej książce opowiadam też o tym jakie sam popełniłem błędy w budowaniu swoich oszczędności, a których Ty wciąż możesz uniknąć. To wydawniczy bestseller, jakość gwarantowana ;-)





SUBIEKTYWNOŚĆ JEST MULTIMEDIALNA! Blog "Subiektywnie o finansach" ma grubo ponad 200.000 czytelników na www.samcik.blox.pl oraz dziesiątki tysięcy w serwisach społecznościowych. Dołącz do 29.000 fanów blogu na Facebooku, podyskutuj ze mną i z 6.000 followersów na Twitterze, znajdź mnie na Google+, zobacz co wrzuciłem na Instagram). Subiektywność znajdziesz też w YouTube. Tam możesz zasubskrybować mój kanał (w tym "kinie" siedzi już 1.200 osób) i oglądać klipy z cyklu "Finansowe absurdy", prześwietlanie reklam oraz wideofelietony z cyklu "Samcik prześwietla". Warto!











 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 08, 2015 03:03

August 7, 2015

Czy to pierwsza uczciwa polisa inwestycyjna? Wypłacasz kasę kiedy chcesz, a opłaty...

Czy możliwe jest stworzenie uczciwej polisy unit-link, czyli inwestycji funduszowej opakowanej w ubezpieczenie? Uczciwej, czyli takiej, w której nie byłoby prawdopodobieństwa graniczącego z pewnością, że większość zysków pochłoną opłaty. To ważne pytanie, bo choć polisy inwestycyjne mają zasłużenie złą opinię, to ich idea wcale nie jest tka zła. Możliwość zainwestowania pieniędzy w jednym miejscu w fundusze z wielu rodzin (także tych trudno dostępnych dla szarego zjadacza bułek), zwolnienie z podatku Belki przy przechodzeniu pomiędzy funduszami, wyłączenie inwestycji z masy spadkowej, możliwość korzystania z gotowych portfeli, ograniczających ryzyko błędu - to główne zalety polis unit-link. Sęk w tym, że do tej pory znaliśmy tylko takie polisy inwestycyjne, w których te zalety były niweczone przez prowizyjną drożyznę - swoje musi zarobić agent sprzedający polisę, firma ubezpieczeniowa dostarczająca polisowe "opakowanie" oraz fundusze inwestycyjne, które są w środku. Dlatego polisy unit-link są zwykle obstawione opłatami administracyjnymi (np. 10 zł miesięcznie), za zarządzanie (do 3% w skali roku) oraz likwidacyjnymi (żeby klient nie uciekł, gdy zorientuje się, że jego plan inwestowania nie zarabia).



Czytaj też: ING i inwestowanie w fundusze. Próba stworzenia uczciwego unit-linka?



Czy może być taniej? Do tej pory wszyscy wmawiali mi, że się nie da, o ile wszystkie wymienione instytucje mają zarobić pieniądze. Ten mit spróbuje obalić Raiffeisen Polbank, w którego oddziałach od dziś do kupienia jest polisa inwestycyjna unit-link o nazwie "Wymarzone perspektywy". Raiffeisen znany jest ostatnio głównie z bardzo popularnego "Wymarzonego Konta", które wyznacza bardzo fajne standardy uczciwego podejścia do klientów , zarówno nowych, jak i - co ważne - tych już korzystających z usług banku. "Wymarzone perspektywy" też mają wyznaczyć nowy standard, tyle że w unit-linkach. Od wszystkich innych tego typu produktów różnią się ona tym, że nie ma tutaj żadnych restrykcji za wypłacanie pieniędzy - można wycofać całość lub część salda w każdej chwili , bez kar, ani opłat likwidacyjnych - zaś w miejsce kilku różnych prowizji jest tylko jedna, w dodatku dość niska. Wynosi ona 1,3% wartości zainwestowanych pieniędzy w skali roku. Nie ma żadnych opłat "od składki", więc wszystko, co wpłacimy do polisy trafia na inwestycje w fundusze, a dopiero od tego salda co miesiąc pobierany jest,w formie umorzenia części tzw. jednostek uczestnictwa, pewien ułamek na pokrycie opłaty rocznej.



Czytaj też: Znów gruba kasa płynie z banków do funduszy. Jak nie dać się nabrać?



To oznacza, że unit-link oferowany przez Raiffeisena dla wielu klientów może być nawet tańszy, niż zwykłe fundusze inwestycyjne, których zakup poza internetem jest zwykle obłożony opłatą dystrybucyjną wynoszącą do 5% wartości inwestycji. Z kolei kupując fundusze w internetowych platformach mamy taniej, niż w raiffeisenowym unit-linku (nie płacimy 1,3% "narzutu" na opłatę za zarządzanie samym funduszem), ale musimy sami sobie układać nasz portfel funduszy. "Wymarzone perspektywy" oferują zaś bez żadnej dopłaty cztery portfele modelowe, różniące się od siebie ryzykiem (najbezpieczniejszy jest portfel "zielony", a najbardziej ryzykowny - "czerwony"). Raiffeisen przyjmuje uczciwe,ostrożne założenie dotyczące ich potencjalnej rentowności.



111a1



Lokując w portfele inwestujesz od razu w kilkanaście funduszy wybranych przez doradcę inwestycyjnego zarządzającego danym portfelem (zajmuje się tym firma Trigon). Kto nie chce bawić się w kolory i woli sam wybrać fundusze, ma do wyboru 21 funduszy UFK (ubezpieczeniowy odpowiednik TFI) dostarczonych przez firmę Europa. Jest tam kilka funduszy Nationale Nederlanden (dawniejsze ING), Skarbca, Union Investment, Franklina Templetona i Raiffeisena. W tym kilka całkiem egzotycznych, np. inwestujących w Indiach, Ameryce Łacińskiej, spółki ochrony zdrowia, aktywa alternatywne (czyli nie akcje i nie obligacje, tylko wszelkie inne dziwa), albo w surowce naturalne.



Jedynym warunkiem, który stawia Raiffeisen klientowi kupującemu tę polisę unit-link jest 5000 zł pierwszej wpłaty. Później już można dopłacać dowolne pieniądze w dowolnych terminach (jednorazowo co najmniej 200 zł) . Jak bankowcy chcą zachęcać klientów, żeby chcieli długoterminowo inwestwać? Pomysłów jest kilka. Po pierwsze - ciekawy pomysł dotyczący ubezpieczenia. O ile w zwykłym unit-linku ubezpieczenie jest tylko kwiatkiem do kożucha (rzecz nazywa się "polisą" tylko ze względu na opakowanie narzucone na fundusze), o tyle tutaj jest skonstruowane w taki sposób, że w razie śmierci oszczędzającego wskazana w polisie osoba otrzyma co najmniej tyle, ile wpłacił właściciel polisy . A więc nawet jeśli okaże się, że straciłem część pieniędzy, to wskazana przeze mnie osoba dostanie od firmy "wyrównanie" . Jeśli inwestycje pójdą dobrze, sumą ubezpieczenia staje się wartość salda (razem z zyskami). Klient ma więc pewność, że na wypadek jego śmierci wpłaty są chronione gwarancją kapitału. Co prawda tylko w wartościach nominalnych, ale zawsze coś. Drugim bonusem i zachętą do utrzymywania polisy przez dłuższy czas jest dołączona do inwestycji polisa NNW o rosnącej z roku na rok wartości. Jeśli spotka mnie nieszczęśliwy wypadek (ale nie wynikający z choroby), to dostanę określone w polisie odszkodowanie - tym wyższe, im dłużej inwestowałem w programie (maksymalnie 200.000 zł) . Dla finansowych krezusów (tych, którzy wpłacą 100.000 zł lub więcej) jest też nagroda w postaci vouchera o wartości 750 zł na badania lekarskie (a więc można sobie zrobić porządny "przegląd" na koszt banku.



111b Biorąc pod uwagę wszystkie najważniejsze parametry polisy - tylko jedna opłata w wysokości 1,3% rocznie, możliwość korzystania z portfeli modelowych bez ekstra-dopłat, zero ograniczeń w wypłacaniu pieniędzy, ubezpieczenie na życie i polisa NNW o rosnącej wartości - jest to prawdopodobnie najtańszy unit-link na rynku. Dla klienta to dobrze, bo wreszcie dostanie produkt, który nie zabija kosztami, ani zobowiązaniami (np. konieczność wpłacania po 200 zł miesięcznie przez 15 lat). Wynika to z tego, że w "przewodzie pokarmowym" nie ma bardzo drogiego ogniwa, jakim jest zwykle agent , zaś bank postanowił nie kroić klientów opłatami "na wejściu", a i Europa jest gotowa pracować prawie za darmo, by pokazać, że zna się nie tylko na "produkowaniu" badziewia w stylu Pareto, czy Libra, ale potrafi też zmontować uczciwy produkt do systematycznego inwestowania. Gdzie widzę rafy? Cóż, w praniu wyjdzie czy fundusze UFK, które "siedzą" w środku "Wymarzonych perspektyw", będą przynosiły godziwe zyski. Trzeba pamiętać, że UFK to "nakładki" na zwykłe fundusze. Jeśli kupujemy fundusz UFK Europa UniKorona Akcji, to jego warunki - a więc i wyniki prezentowane klientowi - mogą się nieco różnić od warunków w funduszu, który kupiłbyś bezpośrednio w Legg Mason. Inna sprawa, że porównując kilka par funduszy UFK i TFI o identycznych nazwach nie stwierdziłem różnicy w wycenach na niekorzyść UFK.



Bardzo jestem ciekaw jak poradzą sobie na rynku "Wymarzone perspektywy". Bez sieci sprzedaży w postaci agentów ten produkt będzie miał na pewno trudniej, niż tony badziewia rozprowadzane przez ubezpieczeniową konkurencję. Jednak jeśli już trafi się klient, który ma do ulokowania jakieś pieniądze, to pracownicy w oddziałach będą mogli z czystym sumieniem mu zaproponować ten unit-link i nadal patrzeć w lustro bez obaw, że zobaczą tam coś niepokojącego. Sądzę, że Raiffeisen stawia nie tyle na koszenie wysokiej marży na pojedynczych produktach, co raczej na pozyskiwaniu zaufania klienta, który potraktowany fair przyniesie do banku wszystkie swoje finanse i chętnie będzie korzystał z kart, kredytów, innych produktów banku. Na jednym bank zarobi, na innym nie, ale jeśli pozyska klienta na 10-20 lat i to z całą rodziną, to naprawdę nie ma potrzeby, żeby musiał zarobić krocie akurat na "Wymarzonych perspektywach". A poza tym, powiedzmy sobie szczerze, takie 1,3% prowizji w skali roku liczone od 5000 zł wpłaty wstępnej i, powiedzmy, 2000 zł wpłaconych w ratach w ciągu roku, czyni 91 zł dochodu prowizyjnego rocznie. Jeśli klient w kolejnym roku dopłaci jeszcze 3000 zł, to bank zarobi kolejne 130 zł. To naprawdę nie są złe pieniądze w porównaniu z marżą odsetkową, czy nawet dochodowością kart kredytowych.



KLIKNIJ BANER I ZACZNIJ POMNAŻAĆ PIENIĄDZE. Oszczędzanie i inwestowanie pieniędzy to nie jest czarna magia. Jeśli chciałbyś zabezpieczyć sobie finansowe bezpieczeństwo, ale boisz się, że znowu zostaniesz oszukany, albo naciągnięty, przeczytaj mój poradnik. Dowiesz się z niego jak obchodzić się z pieniędzmi i jak je lokować tak, żeby nie bolało. 





SUBIEKTYWNOŚĆ JEST MULTIMEDIALNA! Blog "Subiektywnie o finansach" ma grubo ponad 200.000 czytelników na www.samcik.blox.pl oraz dziesiątki tysięcy w serwisach społecznościowych. Dołącz do 29.000 fanów blogu na Facebooku, podyskutuj ze mną i z 6.000 followersów na Twitterze, znajdź mnie na Google+, zobacz co wrzuciłem na Instagram). Subiektywność znajdziesz też w YouTube. Tam możesz zobaczyć i polubić wideofelietony i komentarze o twoich pieniądzach oraz zasubskrybować mój kanał. W tym kinie siedzi już 1.200 osób.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 07, 2015 01:41

August 6, 2015

Komu najbardziej opłaci się skorzystać z ustawy antyfrankowej, a kto może na niej stracić?

Zaskakujący zwrot akcji w wyścigu polityków o to, kto najbardziej pomoże frankowiczom, spowodował zupełnie nową sytuację tych ostatnich. Oferta PO, początkowo skierowana do stosunkowo nielicznego grona kredytobiorców i powodująca kłopotliwe skutki uboczne, po ujędrnieniu przez :"koalicję" SLD-PSL wygląda już zgoła inaczej - bardzo atrakcyjnie. Przerzucenie na barki banków prawie wszystkich kosztów wzrostu kursu franka (wcześniejszy projekt mówił o podziale kosztów po połowie między klienta i bank) to coś, czego frankowicze nie spodziewali się chyba w najśmielszych snach, w każdym razie dopóki krajem rządzi PO. Co więcej, wydaje się, iż jest dość duże prawdopodobieństwo "dowiezienia" zmodyfikowanych warunków do końca procesu legislacyjnego. Nawet jeśli zdominowany przez PO Senat skasuje poprawki o charakterze ujędrniającym, to potem ustawa wróci do Sejmu i posłowie będą jeszcze mieli szansę postawić na swoim. A gdyby tak się stało, to trudno uwierzyć, by prezydent Duda nie podpisał takiej ustawy, realizującej przecież jego obietnicę wyborczą. Jakkolwiek uważam, że posłowie przeholowali i swoimi decyzjami wywołali ogromne ryzyko dla polskiej gospodarki, to nie mogę zostawić frankowiczów bez porady: czy warto będzie pójść do banku po przewalutowanie kredytu, gdy program już ruszy? Komu i w jakich okolicznościach to się opłaci? Przeanalizujmy.



REDUKCJA NAWISU FRANKOWEGO OPŁACI SIĘ KAŻDEMU... Podstawowa informacja jest taka: kupując "bilet w jedną stronę" w postaci przewalutowania kredytu, otrzymujesz ogromną korzyść. Niezależnie od tego jak bardzo wzrósł twój kredyt frankowy z powodu wahań kursu waluty, możesz ten wzrost w 90% unieważnić . Zaś w pozostałych 10% zamienić niepewny dług walutowy na tani, dotowany przez bank kredyt złotowy (z oprocentowaniem równym stopie procentowej NBP). A więc zyskujesz dwa razy. Jeśli głównym problemem jest dziś dla ciebie nawis zadłużenia, a nie wysokość comiesięcznej raty, to nowy pomysł posłów jest doskonałym rozwiązaniem i nie ma się nad czym zastanawiać. Rata kredytowa niekoniecznie ci spadnie (o tym dalej), ale wysokość długu obniży się do poziomu, jak gdyby od początku był to kredyt w złotych plus jakieś-tam "domiary". Jeśli masz w planach powiększenie rodziny, zamierzasz sprzedać mieszkanie, albo chciałbyś w miarę szybko spłacić kredyt nadpłacając raty - posłowie zrobili ci prezent. We wszystkich tych przypadkach spadek długu wynikający z umorzenia 90% nawisu frankowego jest korzystną wiadomością.



...ALE PRZEWALUTOWANIE MOŻE POZBAWIĆ NISKICH RAT. Po przewalutowaniu kredyt co prawda nadal będzie miał marżę "przepisaną" z czasów, kiedy był kredytem frankowym, ale stopą procentową, do której ta marża będzie doliczana, stanie się WIBOR , a nie LIBOR. Spadek długu to ważna rzecz, ale co robić jeśli nie zamierzasz pozbywać się mieszkania, cenisz sobie niskie raty kredytowe i nie boli cię aż tak bardzo wahliwość długu? Kurs franka jest co prawda nieprzewidywalny, ale jeśli Szwajcaria ma przetrwać, trudno sobie wyobrazić na długą metę franka po 4, czy 5 zł (aczkolwiek życie pokazało, że nie jest to niemożliwe). Łatwiej sobie wyobrazić, że jeszcze przez kilka lat stopy procentowe w Szwajcarii będą na bardzo niskim, może nawet ujemnym poziomie. Stabilny lub łagodnie opadający kurs franka w połączeniu z ujemnym LIBOR-em to raj dla tych frankowiczów, którzy na pierwszym miejscu stawiają niską ratę . Tymczasem nasz WIBOR (i tak już dużo wyższy od frankowego LIBOR-u) raczej już nie spadnie, a w przypadku stóp procentowych w Szwajcarii nie byłbym już tak stanowczy. Nie można wykluczyć, że górkę rat kredytów frankowych mamy już za sobą (przynajmniej w kilkuletniej perspektywie). Jeśli zaś chodzi o kredyty w złotych, chyba może być już tylko drożej.



A JEŚLI JUŻ DUŻO ZAOSZCZĘDZIŁEŚ NA RATACH? Jeśli do tej pory dzięki niższym ratom jesteś mocno do przodu na kredycie frankowym (względem złotowego), to twoja sytuacja dodatkowo się komplikuje. Żeby uzyskać 90%-ową redukcję "nawisu" frankowego, będziesz musiał zwrócić to, co zaoszczędziłeś przez lata na niższych ratach kredytu we frankach . Zwrócić nie w gotówce, lecz w formie "domiaru", czyli wzrostu twojego długu, który będziesz spłacał według "polskiego", relatywnie wysokiego oprocentowania. Z tego punktu widzenia będzie lepiej, gdy tego "domiaru" nie będzie w ogóle lub gdy będzie niski. To sytuacja charakterystyczna dla kredytów zaciąganych przy kursie franka w okolicach 2 zł. Oczywiście: ten czynnik to w pewnym sensie kwiatek do kożucha: jeśli twoim priorytetem jest spadek zadłużenia i święty spokój (stabilność) nawet za cenę wyższych rat, to "domiar" kredytowy wynikający z doliczenia do długu twoich wcześniejszych oszczędności na ratach jest czymś, co można zaakceptować. Wyższa rata jest w tym momencie ceną świętego spokoju i możliwości sprzedaży mieszkania bez patrzenia na kurs franka. Z kolei im większy "domiar", tym większa będzie różnica między wysokością rat, które będziesz w przyszłości spłacał, a tymi, którymi będą się cieszyli frankowicze przy szorujących poniżej zera stopach procentowych w Szwajcarii i stabilnym kursie franka.



PRZYKŁADY Z ŻYCIA WZIĘTE: DWA KREDYTY. Czy warto skorzystać z ustawy pichconej przez posłów? Oto dwa przykłady. Pierwszy to Jacek, który zadłużył się na 300.000 zł w najgorszym możliwym momencie - w połowie 2008 r., gdy frank był po 2 zł. Przez siedem lat do dziś zapłacił 133.000 zł w ratach. Gdyby Jacek miał kredyt w złotych o porównywalnej marży, zapłaciłby tylko minimalnie więcej - 138.000 zł. Za to kapitał pozostały do spłaty jest dziś ogromny - 505.000 zł. W tym czasie kapitał do spłaty w przypadku kredytu złotowego spadłby do 270.000 zł. "Nawis frankowy" wynosi więc 235.000 zł, z tego 90% idzie do umorzenia, zaś Jackowi zostaje do spłacenia - w drugim, preferencyjnym kredycie - 23.500 zł. Doliczamy do tego jeszcze 5,000 zł "domiaru" wynikającego z niższych rat, które zapłacił łącznie przez cały okres posiadania kredytu frankowego. Okazuje się, że zamiast nisko oprocentowanego (ujemny LIBOR) kredytu o wartości 505.000 zł z ratą 1900 zł Jacek będzie spłacał 298.500 zł kredytu złotowego na ok. 3% (WIBOR plus marża) z ratą 1600 zł.



Przykład drugi to Wacek - też pożyczył 300.000 zł, ale w 2010 r., gdy "szwajcar" kosztował 3 zł. Teraz ma 360.000 zł długu, podczas gdy jego koledzy spłacający kredyt w złotych mają tylko 280.000 zł do spłacenia. Ale z drugiej strony Wacek zapłacił w całym okresie spłaty 58.000 zł rat, a jego złotowi koledzy - aż 82.000 zł. Wacek po umorzeniu 90% "nawisu frankowego" ma do spłacenia w preferencyjnym kredycie 8.000 zł, zaś do długu dopisano mu się jeszcze 24.000 zł "domiaru" z tyułu oszczędności na ratach frankowych. W sumie zamiast 360.000 zł długu we frankach, ale za to z ujemnym LIBOR-em i ratą 1250 zł, ma do spłacy 312.000 zł przy stopie procentowej ok. 3% (WIBOR plus marża) - rata 1550 zł. Dług spada, ale rata rośnie. I tak działa ta ustawa. Im większy "nawis frankowy" i im mniejsze dotychczasowe oszczędności na frankowych ratach, tym bardziej oczywiste są korzyści - spada i dług i rata. Ale im mniejszy "nawis" i im większy "domiar" z tytułu uzyskanych do tej pory oszczędności frankowych, tym bardziej spadek długu okupujemy wzrostem raty kredytowej. A w przyszłości ta cena jeszcze wzrośnie, o ile w Szwajcarii stopy procentowe będą niskie (przy stabilnym kursie franka), zaś w Polsce zaczną rosnąć.



A CO Z KLAUZULAMI ABUZYWNYMI? Przyjęcie udziału w programie restrukturyzacji kredytów frankowych - wyłączeni z ustawy będą posiadacze więcej niż jednej nieruchomości, osoby mające mieszkanie powyżej 100m2 i dom powyżej 150 m2, a także ci, którzy mają dziś kredyt o co najmniej 20% niższy od wartości mieszkania (LTV poniżej 80%) - oznaczać będzie dla każdego kredytobiorcy ryzyko prawne. Otóż najprawdopodobniej będzie to wiązało się z  koniecznością wyzbycia się jakichkolwiek roszczeń z tytułu niewiążących lub bezprawnych klauzul w umowach kredytowych. Ubezpieczenie niskiego wkładu własnego, spready, oprocentowanie ustalane decyzją zarządu... te wszystkie rzeczy być może kiedyś "dojrzeją" w sądach do wypłat odszkodowań. Ale skorzystać z nich będą mogli prawdopodobnie tylko ci, którzy nie zamkną swoich frankowych umów przewalutowaniem z klauzulą zrzeczenia się wszelkich roszczeń. Inna sprawa, że dziś linia orzecznictwa w polskich sądach jest taka, że trudno sobie wyobrazić, by banki miały płacić klientom krociowe odszkodowania lub zadośćuczynienia.  

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 06, 2015 15:43

Ustawy antyfrankowej jeszcze nie ma, a już "kosztowała" 10 mld zł. Ile wyniesie rachunek?

Zaskakująca i chyba niebezpieczna - bo raptowna i niespodziewana, co utrudnia oszacowanie konsekwencji - jest zmiana w warunkach pomocy dla osób mających kredyty walutowe . Zamiast podzielenia się przez klienta i bank kosztami wynikającymi z "walutowości" kredytu mniej więcej pół na pół, posłowie (dzięki poprawce zgłoszonej przez SLD) przegłosowali, że banki mają ponieść 90% kosztów. A nawet więcej, bo ta niewielka część kosztów, którą wziąłby na siebie klient, byłaby z kolei oprocentowana preferencyjnie (a więc też byłaby formą dotacji) . Jedyna zła wiadomość dla frankowiczów jest taka, że jeśli w czasie spłaty kredytu zaoszczędzili na ratach w stosunku do kredytobiorców złotowych, to będą musieli tę różnicę oddać (zostanie odjęta od kwoty "do zrefundowania przez bank"). Co prawda parlamentarna droga projektu jeszcze nie jest skończona - poprawkę może skasować Senat lub ewentualnie prezydent, nie podpisując ustawy. To ostatnie jest mało prawdopodobne, nowy prezydent też zapowiadał przewalutowanie kredytów. Zresztą który senator przed wyborami podniesie rękę przeciwko ustawie robiącej dobrze kilkuset tysiącom wyborców? Tylko ten, który dojdzie do wniosku, że wprowadzenie proponowanych przez Sejm preferencji dla frankowiczów może "wyprodukować" mu tzw. elektorat negatywny, złożony z prawie 2 mln osób zadłużonych w złotym ("ci, którzy zarobili na kredycie walutowym wzięli pieniądze do kieszeni, a tym, którzy stracili, ma się w całości pokrywać straty?"). Naprawdę trudno powiedzieć jak skończy się ta awantura. Być może skończy się dopiero w Trybunale Konstytucyjnym. Można natomiast próbować ocenić - i "wycenić" jej konsekwencje.



ILE ZAPŁACĄ BANKI? 20 MLD ZŁ? Nie ma jeszcze rzetelnych symulacji, z których wynikałoby ilu klientów "załapie się" na nowe warunki. Wyłączeni będą ci, którzy kupili bardzo duże mieszkania lub duże domy, mają więcej niż jedną nieruchomość lub kredyt stanowi niewielką część wartości tej nieruchomości . Z kolei ci, którzy zadłużyli się przy kursie franka w okolicach 3 zł, zarobili na swoim kredycie tyle, że niekoniecznie opłaci im się przewalutowanie  (choć przy umorzeniu 90% "nawisu" frankowego oni też być może się skuszą). Według analityków firmy Trigon koszt nowego rozwiązania może wynieść jakieś 20 mld zł i oczywiście nie rozłoży się równo pomiędzy banki. Najwięcej zapłaci Getin i Bank Millennium (oba banki mają dużo kredytów frankowych i udzielały ich dość odważnie). To zapewne bardzo zgrubne, ale chyba dość prawdopodobne szacunki.



AKCJONARIUSZE BANKÓW JUŻ PŁACĄ - 10 MLD ZŁ. Przegłosowanie zaskakujących zmian w ustawie "frankowej" spowodowało istne pandemonium na warszawskiej giełdzie. Akcje Getin Noble Banku spadły o 25%, a więc można mówić o regularnym krachu. Leszek Czarnecki, który ma w Getin Noble 48% akcji, zbiedniał o ćwierć miliarda złotych. Wiem, też macie łzy w oczach ;-). Ale poza panem Leszkiem, któremu może zabraknąć na paliwo do odrzutowca, 6-7% akcji mają w Getin Noble dwa fundusze emerytalne - ING OFE i Aviva OFE. I to już nie jest takie zabawne. Wykres wstydu pana Leszka za ostatnie 10 lat wygląda tak:



getin10lat



Bank Millennium tonie w połowie dnia o 15%. Papiery mBanku tracą 10%, zaś PKO BP, czy BZ WBK - ponad 5%. O skali paniki inwestorów świadczy fakt, że mocno tanieją nawet te banki, które z frankami nie mają i nigdy nie miały nic wspólnego (lub prawie nic). Bank Pekao spada o prawie 3%, Alior Bank o ponad 2%, zaś Citi Handlowy - o prawie 5%. Patrząc przez pryzmat utraty wartości rynkowej przez banki notowane na giełdzie ich akcjonariusze - co prawda tylko na papierze - już "zapłacili" za antyfrankową akcję 9-10 mld zł. Wartość PKO BP obniżyła się o 2 mld zł, mBanku o 1,5 mld zł, Banku Pekao - o miliard, Millennium - też prawie o miliard. I, niestety, nie można powiedzieć, że "w tyłek" dostają tylko zagraniczni właściciele polskich banków - papiery banków mają także polscy ciułacze, posiadacze jednostek uczestnictwa funduszy inwestycyjnych, klienci OFE. Trudno może nazwać to "rachunkiem za franki", ale z całą pewności skala paniki jest niepokojąca i może świadczyć o tym, że niektórzy inwestorzy na wszelki wypadek wycofują pieniądze nie tylko z zagrożonych banków, lecz w ogóle z Polski.



WIGbankixx



CZY STRATY BANKÓW NAS ZABOLĄ? Na pierwszy rzut oka nawet kwota 20 mld zł nie jest taką, która może spowodować jakieś załamanie w branży bankowej, która do tej pory zarabiała po 16 mld zł rocznie . Mówimy więc o kwocie, która lekko tylko przewyższa jednoroczny zysk branży. A to, że powinna ona zapłacić za narażanie klientów na ryzyko walutowe jest poza dyskusją. Wolałbym jednak wszystko policzyć dokładnie. Po pierwsze koszty nie rozłożą się równomiernie (vide spadek kursu Getin Noble Banku o 25%, spowodowany spekulacjami, że bank będzie musiał poszukać na rynku więcej kapitału, żeby był w stanie dalej działać - a kto dzisiaj pożyczy Getinowi?). Po drugie ubytek 20 mld zł na ratowanie frankowiczów, kolejnych 3-5 mld (co prawdopodobne) na ratowanie SKOK-ów oraz 5 mld zł na planowany podatek bankowy może mieć wpływ na zdolność banków do udzielania kredytów. Pytanie jak duży to będzie wpływ i czy może przełożyć się na rozwój gospodarki. Chciałbym, żeby ktoś to oszacował zanim prezydent podpisze ustawę. Jak wygląda gospodarka ze zwijającym się kredytem obserwujemy od kilku lat na Węgrzech i było o tym w blogu. Konsekwencje będą też zapewne na poziomie międzynarodowych korporacji, zarządzających polskimi bankami - łatwiej im będzie teraz podjąć decyzję "wychodzimy z Polski". To pozytywna okoliczność dla repolonizacji sektora bankowego (będą banki do kupienia) , ale niekoniecznie dobra dla posiadaczy kont, kart i kredytów, bo zmniejszenie liczby działających banków oznaczać może ograniczenie konkurencji, a więc wyższe ceny usług bankowych.



CZY ZAPŁACIMY "W WIARYGODNOŚCI"? Nie wdając się w ocenę proponowanego rozwiązania z całą pewnością jest ono wielkim zaskoczeniem, a tak raptownych zmian w cywilizowanym kraju nie powinno się przeprowadzać bez wcześniejszej dyskusji i policzenia ile to będzie kosztowało . Takie postępowanie powoduje, że wszyscy, którzy inwestują w Polsce pieniądze (np. w akcje spółek), pożyczają nam je (kupując obligacje polskiego rządu lub polskich firm) lub po prostu mają tu swoje sieci handlowe, fabryki itp., mogą zacząć zastanawiać się co ich jutro spotka. Takie numery jak nacjonalizacja prywatnego majątku w nocy z piątku na sobotę, czy wrzucenie do ustawy przepisu, który pozbawia firmę - nawet taką, która ma dużo za uszami, jak zagraniczne grupy bankowe, działające w Polsce - całorocznego zysku, albo powoduje konieczność jej dokapitalizowania (by spełniała wymogi kapitałowe) są charakterystyczne dla krajów niestabilnych, które nie szanują przewidywalności. Takim krajem w naszym regionie Europy były do tej pory Węgry, a po wieczornym numerze wyciętym przez parlamentarzystów może stać się nim także Polska. Nie bronię pieniędzy inwestorów zagranicznych, bo ani oni moim bratem, ani swatem, ale nie chciałbym, żeby z powodu ratowania frankowiczów wzrosło oprocentowanie polskich obligacji, bo inwestorzy zaczną zaliczać Polskę do krajów mniej przewidywalnych. To trudne do oszacowania ryzyko, ale warto brać je pod uwagę jako konsekwencję.





ODWIEDŹ SUBIEKTYWNOŚĆ NA YOUTUBE! Zapraszam Was nie tylko do czytania blogu "Subiektywnie o finansach:, odwiedzania mnie na Facebooku, Twitterze i w innych portalach społecznościowych, ale też do obejrzenia wideofelietonów z cyklu "Samcik prześwietla". Warto!







W innych klipach z tego cyklu sprawdzam jak najlepiej lokować pieniądze w banku, żeby zarobić...





... czy bardziej opłaca się kupić mieszkanie, czy wynajmować...





... oraz jak zabrać się do inwestowania pieniędzy nie tylko w banku.











 
 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 06, 2015 04:38

August 5, 2015

Sensacja w ustawie dla frankowiczów. Za wzrost kursu w 90% ma zapłacić bank. Przeholowali?

Któż by się spodziewał, że w Sejmie, w samym środku lata, w czasie tropikalnych upałów, nieoczekiwanie pojawi się Święty Mikołaj? Przed wyborami takie rzeczy się oczywiście zdarzają, ale tego, że prezenty będą tak hojne, jednak się nie spodziewałem. Pod najbliższą jodłę powinni zajrzeć czym prędzej posiadacze kredytów w obcych walutach. W środę późnym wieczorem posłowie po raz trzeci czytali bowiem projekt ustawy PO o pomocy dla frankowiczów, eurowiczów i tych nielicznych klientów, którzy skusili się na kredyt w dolarach lub jenach. Chodzi o tę ustawę, którą partia rządząca zapowiedziała raptem niecały miesiąc temu w odpowiedzi na pomysły PiS, żeby umorzyć wszystko wszystkim. Poprawki, które w ostatniej chwili posłowie zatwierdzili w projekcie PO, są iście rewolucyjne. Możliwość odfrankowienia kredytów będzie dotyczyła większej grupy kredytobiorców, zaś banki będą musiały wziąć na siebie prawie cały koszt wynikający z niekorzystnych różnic kursowych! Nie ma jeszcze co prawda druku sejmowego, który pokazywałby całą ustawę w najnowszej wersji, ale lektura sejmowego dokumentu z głosowania poprawek nie pozostawia wątpliwości - posłowie przygotowali "skok na banki", na którym posiadacze kredytów walutowych, zwłaszcza tych zaciągniętych w niekorzystnym momencie, bardzo skorzystają.



W czym rzecz? Bazowo projekt wyglądał tak, że każdy klient spełniający warunki brzegowe będzie mógł przewalutować swój kredyt po bieżącym kursie (w przypadku franka po ok. 3,9 zł) , uzyskując umorzenie części "nawisu" wynikającego ze wzrostu kursu obcej waluty. Umorzeniu miałaby podlegać mniej więcej połowa długu powstałego wskutek różnic kursowych (a ściślej - połowa nadwyżki w stosunku do kapitału, który pozostałby do spłaty, gdyby kredyt od początku był w złotych). Resztę tej nadwyżki posłowie PO planowali przerzucić z kredytu hipotecznego na niezabezpieczony kredyt gotówkowy, który miałby preferencyjne oprocentowanie 1,5% (stopa referencyjna NBP). Klient miałby więc "odchudzony" kredyt hipoteczny (w złotych, ale z oprocentowaniem opartym na marży przeniesionej z kredytu frankowego), zaś nie umorzona połowa nawisu walutowego (np. frankowego) przeszłaby na nową, tanią pożyczkę, nie obciążając hipoteki mieszkania. Projekt miał jednak dotyczyć tylko osób mających jedno mieszkanie do 75m2 (lub dom do 100m2) i tylko sytuacji, w której wartość kredytu jest znacznie większa, niż wartość nieruchomości (relacja ta, fachowo zwana LTV, musiałaby na razie  przekraczać 120%, w kolejnych latach spadałaby stopniowo aż do 80%).



Co zdarzyło się w noc cudów? Przede wszystkim, na wniosek posłów SLD, wprowadzono poprawkę nr 9, która wywraca do góry nogami proporcje, według których bank dzieli się z klientem kosztami wynikającymi ze wzrostu kursu waluty obcej. Zamiast umorzenia 50% różnicy między obecnym kapitałem kredytu walutowego, a hipotetycznym kapitałem złotowym (tym, który pozostałby do spłaty, gdyby kredyt nie był walutowy), bank ma odpisać klientowi aż 90% tej kwoty . Poprawka przeszła mimo negatywnej rekomendacji sejmowej komisji. Posłowie zwiększyli też metraż mieszkania, które uprawniałoby do skorzystania z przewalutowania oraz  (najprawdopodobniej)  obniżyli ze 120% do 80% wartość wskaźnika LTV, czyli relacji długu do wartości nieruchomości. Ta ostatnia poprawka jest dla mnie niejasna - w jednym z przepisów ustawy zamiast progu 80% z zastrzeżeniem, że na razie obowiązuje wyższy próg 120% wpisano "gołe" 80% (ale niewykluczone, że owo zastrzeżenie po prostu wypadło do jakiegoś innego miejsca)  Nie wiem też jak ostatecznie wyglądać ma oprocentowanie kredytu hipotecznego po przewalutowaniu i "odessaniu" nawisu. Wcześniej posłowie pisali, że będzie takie, jak do tej pory (ta sama marża). Ale to byłoby bardzo niesprawiedliwe wobec kredytobiorców złotowych (aby ten defekt usunąć im też ustawowo trzeba byłoby obniżyć oprocentowanie). Do udziału w restrukturyzacji kredytu walutowego byliby dopuszczeni także ci "pechowcy", którzy w tzw. międzyczasie otrzymali drugie mieszkanie lub dom w spadku (bo zasadniczo ustawa dotyczy tylko tych, którzy mają tylko jedno mieszkanie). Ale te wszystkie poprawki w zaistniałej sytuacji są tylko kwiatkiem do kożucha. Największą sensacją jest przeforsowanie w Sejmie nowych proporcji podziału ryzyka kursowego. Czy sprawiedliwych? Mam poważne wątpliwości. Ale na pewno bardzo atrakcyjnych dla kredytobiorców walutowych.



Jak to mogłoby wyglądać na liczbach? Jeśli ktoś wziąłby w najgorszym możliwym momencie kredyt warty 300.000 zł (czyli 150.000 franków po kursie 2 zł), to dziś miałby do spłaty jakieś 125.000 franków, które przy obecnym kursie są warte prawie 490.000 zł. Gdyby ten sam klient nie skusił się na kredyt frankowy, lecz złotowy, miałby dziś do spłaty (licząc dość nieprecyzyjnie) jakieś 250.000 zł. Koszt "frankowości" takiego przykładowego kredytu wynosi więc jakieś 240.000 zł. W "starym" wariancie ustawy do umorzenia szłoby 120.000 zł, a klient zostawałby z długiem w wysokości 370.000 zł podzielonym na dwa kredyty (zabezpieczony i niezabezpieczony). Jak to ma wyglądać w nowej wersji? Ano z owych 240.000 zł wynikających z "frankowości" do umorzenia pójdzie aż 215.000 zł (w zaokrągleniu), co oznacza, że klient zostanie z zadłużeniem na poziomie 275.000 zł (tylko minimalnie wyższym od tego, które miałby, gdyby od początku postawił na złotówkę). Pomijam w tym modelowym wyliczeniu jeden parametr: rozliczenie wartości zapłaconych do tej pory rat (jeśli frankowicz by na nich zaoszczędził w stosunku do złotówkowicza, to o tę kwotę zmniejszałaby się baza do umorzenia). Tak naprawdę więc - o ile wszystko dobrze rozumiem - ustawa działać będzie w sposób zbliżony do przewalutowania kredytu po kursie z dnia podpisania umowy - czyli najbardziej radykalnego z proponowanych do tej pory rozwiązań.



Co to oznacza dla banków? Cóż, zapewne znacznie większe koszty, niż wcześniej szacowali posłowie PO (a mówili o 10 mld zł). Właśnie tej informacji - ile to kosztuje - teraz oczekuję najpilniej od posłów - chciałbym mieć pewność, że nie "wyprodukowali" takich warunków restrukturyzacji kredytów frankowych, za które zapłacimy na koniec jako podatnicy (bo banki same nie dadzą rady ich wykonać). Wcześniej różne instytucje szacowały, że rozwiązanie polegające na przewalutowaniu wszystkich kredytów walutowych po kursie z dnia ich zaciągnięcia oznaczałoby koszt rzędu 30-40 mld zł, zaś Komisja Nadzoru Finansowego przepowiadała, że mogłoby to oznaczać niewypłacalność przynajmniej trzech banków. Czy posłowie właśnie skazali banki na takie straty? Chętnie poznałbym wyliczenia, ale wiele powiedzą już pierwsze reakcje akcjonariuszy banków notowanych na warszawskiej giełdzie. Skutki ekonomiczne decyzji posłów to poważny znak zapytania do antyfrankowej ustawy. Zapewne nie tylko banki je poniosą, lecz także ich klienci, a jeśli źle pójdzie to i wszyscy podatnicy. Czy koszty pomocy pewnej grupie kredytobiorców (w większości dobrze sytuowanych) powinniśmy ponosić wszyscy (a tak będzie, gdyby jakiś bank nie wytrzymał drakońskiej kuracji? Drugim pytajnikiem jest sprawiedliwość takiego rozwiązania. Wydaje mi się, że przerzucanie niemal wyłącznie na barki banku odpowiedzialności za to, iż klient wybrał kredyt walutowy zamiast złotowego jest uzasadnione tylko w niektórych przypadkach - tam, gdzie taki kredyt zaproponowano klientowi, którego nie stać byłoby na kredyt w złotych lub w sytuacji, gdy klientowi w ogóle nie zaproponowano kredytu złotowego. No i może jeszcze tam, gdzie są mocne przesłanki, że dezinformowano klienta w sprawie ryzyka kursowego (że niby prawie go nie ma).



W pozostałych przypadkach klient powinien jednak ponieść częściową (większą, niż 10%) odpowiedzialność za to, że wybrał kredyt tańszy, lecz bardziej ryzykowny. Tego wymaga sprawiedliwość i uczciwość wobec kredytobiorców złotowych, którzy przez lata płacili wyższe raty i nikt dziś nie chce im zwracać tych nadpłaconych (w porównaniu do frankowiczów) pieniędzy. Oni mogą poczuć się dyskryminowani z tego tytułu, że przy zaciąganiu kredytu byli rozsądni i ostrożni. Mam podejrzenia, że posłowie, rzucając się od ściany do ściany, nieco przeholowali. A może się mylę? Zobaczymy co będzie dalej, bo gra jeszcze nie skończona. Ustawa w takim właśnie kształcie (najprawdopodobniej w takim, bo - powtarzam - nie widziałem jej jeszcze w tekście jednolitym, nie obserwowałem też na żywo głosowania poprawek) wyszła z Sejmu. Teraz jedyną możliwością zmiany jej treści będą poprawki senatorów. Gdyby Senat nie chciał już nic zmieniać, ustawa trafiłaby na biurko prezydenta. Niewykluczone, że bankowcy zaskarżyliby ją do Trybunału Konstytucyjnego. Niezależnie od tego jak potoczą się dalsze losy tej ustawy, jedno jest pewne - w środę wieczorem, w sejmowej sali, posłowie wypuścili z butelki dżina.



PIĘĆ RZECZY, KTÓRE POWINIENEŚ ZROBIĆ PRZED URLOPEM. Zapraszam Was do obejrzenia kolejnego wideofelietonu z cyklu "Samcik prześwietla". Dziś   o pięciu rzeczach, o których na pewno zapomniałeś przed urlopem. Nie, nie chodzi mi o zostawianie czajnika na gazie, ani włączonego telewizora ;-). Zapraszam do oglądania!







W innych klipach z tego cyklu sprawdzam jak najlepiej lokować pieniądze w banku, żeby zarobić...





... czy bardziej opłaca się kupić mieszkanie, czy wynajmować...





... oraz jak zabrać się do inwestowania pieniędzy nie tylko w banku.





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 05, 2015 16:41

August 4, 2015

Lew zaryczy jesienią. To może być najbystrzejszy system do bankowania przez internet

Od kilku lat bankowcy starają się zmienić nasze spojrzenie na domowe finanse. A przy okazji - na swoją rolę w ich kształtowaniu. Z pośredników w transakcjach finansowych i oferentów kredytów chcą się zmienić w pomocników w rozsądnym gospodarowaniu przez nas pieniędzmi. Wiadomo: taka relacja jest głębsza i konkurentom trudniej ją zerwać oferując niższą prowizję za cokolwiek. W jej budowaniu mają pomóc bardziej ergonomiczne, przyjazne systemy transakcyjne i montowanie w nich planerów domowych finansów, które mają nam pomagać ocenić na co wydajemy za dużo pieniędzy. Do tego banki dokładają programy lojalnościowe (w tym mobilne) oraz narzędzia ułatwiające oszczędzanie pieniędzy: oszczędzanie na końcówkach transakcji, celowe plany oszczędzania i inne pomysły, które mają nas skłonić do tego, byśmy nie wydawali wszystkiego, co zarabiamy. Wszystko jest jednak musi zacząć od naprawdę intuicyjnego, łatwego i przyjaznego systemu transakcyjnego, po którym można się łatwo poruszać zarówno na komputerze, jak i na tablecie, czy w smartfonie.



Banki potrafią wydać górę pieniędzy na to, żeby klientom przyjemnie się bankowało w sieci - słynny mBankowy nowy system kosztował całe 100 mln zł, ale trzeba przyznać, że rzeczywiście jest pełen wodotrysków. Dobry, bardzo stymulujący do zajmowania się swoimi pieniędzmi system transakcyjny "w chmurze" pokazał też niedawno Idea Bank . Pod koniec tego roku całkowicie nowy system transakcyjny zaproponuje klientom bank ING.  Pierwsze dziesiątki i setki tysięcy będą mogły zacząć z niego korzystać od września, zaś wszyscy klienci - najpewniej od listopada. Na razie zakończyły się testy wewnętrzne. Co prawda jeszcze się nim nie bawiłem, ale widziałem pierwsze screenshoty i przyznam, że wyglądają one dość obiecująco. Przede wszystkim wchodząc do ING kompletnie oderwiemy się o myśleniu o banku przez pryzmat produktów. Od razu zobaczymy  syntetyczne spojrzenie na nasze finanse przez pryzmat dnia dzisiejszego, dane o przepływach domowego budżetu w skali miesiąca oraz rzut oka na roczne planów na wydawanie pieniędzy.



1_pc Bardzo mi się podoba takie podejście, bo wymusza ono długoterminowe spojrzenie na swoje pieniądze (a w tym niestety nigdy nie byliśmy mocni). Na głównym ekranie dostajemy przejrzystą "fotografię" bilansu domowego przez pryzmat dzisiejszego dnia (salda na kontach, oszczędności, kredyty, saldo na kartach), ale pokazane w bardzo przejrzystej formie, na kolorowych kółeczkach. Zaraz poniżej mamy niezwykle ciekawą ilustrację miesięcznych wydatków z podziałem na poszczególne elementy (na wykresie "bąbelkują" nam wydatki na odzież, jedzenie, szkołę - oczywiście system rozbija je tematycznie tylko wtedy jeśli zakupy robimy kartą, a nie gotówką wyciągniętą z bankomatu) oraz informację ile kasy jeszcze możemy wydać. Patrząc na sekcję poświęconą naszym finansom w skali roku dostajemy ilustrację przepływów pieniędzy z miesiąca na miesiąc (dochody i wydatki pokazane w kolorowych słupkach) oraz stopień realizacji jakiegoś długoterminowego celu finansowego - np. oszczędzania na wakacje. Na jednym, ekranie bank gromadzi więc - częściowo w obrazkach, nie przeciążając nas liczbami - kompleksową wiedzę o tym ile mamy pieniędzy, na co je wydajemy, jak to rzutuje na nasz długoterminowy cash-flow i na ewentualne większe wydatki w przyszłości. A na dokładkę w bocznej szpalcie wyświetla się historia ostatnich transakcji na koncie. To chyba najbardziej "pojemna" główna strona systemu transakcyjnego, jaką widziałem.



Cały serwis (widać to w górnym rzędzie odsyłaczy ze strony głównej) podzielony jest na części: "moje finanse", "wykonaj transakcję", "zarządzaj finansami" i "oferta ING". Nie ma typowego dla "starych" systemów podziału na konta, lokaty, karty, kredyty. Klient porusza się między tematami związanymi z decyzjami strategicznymi, a wykonywaniem bieżących transakcji, zaś konkretne produkty banku są "schowane" w oddzielnej sekcji. Stoi za tym chyba głębsza myśl - bank chce dać do zrozumienia, że to pieniądze klienta są najważniejsze, a produkty banku są tylko w tle, jako techniczne narzędzie realizacji pomysłów. W poszczególnych sekcjach "zaszytych" jest sporo mniejszych rozwiązań ułatwiających klientom życie. W sekcji "wykonaj transakcję" w nowym systemie ING będzie znana już z systemu mBanku inteligentna wyszukiwarka kontrahentów, poza tym wszystkie możliwe transakcje (przelewy zwykłe, ekspresowe, spłata karty, doładowanie telefonu) odbywają się w jednym miejscu . Bardzo fajnie rozwiązano wybór między różnymi rodzajami przelewów (zwykły, ekspresowy, zagraniczny - na rozwijanym menu będą się od razu pokazywały ich ceny). W sekcji dotyczącej planowania domowego budżetu można w każdej chwili przeanalizować wydatki, zobaczyć zaplanowane płatności i zmienić założenia miesięcznego budżetu (to na jakim poziomie zaplanowaliśmy wydatki na różne rzeczy w danym miesiącu, zbliżając się do limitów otrzymamy z systemu alert). W sekcji poświęconej długoterminowemu oszczędzaniu mamy informacje o ile trzeba zwiększyć przelewy na oszczędności, by zrealizować cel szybciej (oczywiście celów może być więcej, niż jeden i można się między nimi wygodnie przesuwać).



Generalnie wygląda to na bardzo solidnie przemyślany, ergonomiczny system, który w bezbolesny sposób pozwala klientom myśleć o pieniądza zarówno w krótkim, jak i - co ważne - w dłuższym terminie. Jeśli nowa "zabawka" dla klientów wystartuje pomyślnie, to ING może wejść do czołówki banków, które najwyżej oceniam jako "pomocników" w zarządzaniu domowymi finansami. Zwłaszcza, że nowy system będzie tak samo wyglądał na smartfonie, jak i na tablecie i zwykłym ekranie (tzw. technologia RWD). Z jakiegokolwiek urządzenia klient wejdzie do banku, będzie się w nim czuł "jak w domu". Podobnie jak mBank, także ING wydaje na nowy system transakcyjny wagony kasy - ok. 100 mln zł. Tyle, że system ING-owski jest dużo "spokojniejszy", robi wrażenie mniej chaotycznego. Mam wrażenie, że łatwiej będzie się klientom "Lwa" nań przesiąść, niż było to w przypadku mBankowych użytkowników starego systemu.  Co ważne, ING nie planuje na razie zmuszać klientów do takiej przesiadki. Co najmniej do końca 2016 r. będą równolegle działały dwa systemy, a przechodzenie między nimi będzie się odbywało w czasie, gdy klient jest zalogowany, dosłownie jednym kliknięciem. W każdej chwili, nie mogąc np. znaleźć jakiejś funkcji, będzie można wrócić do starego systemu.  



  PIĘĆ RZECZY, KTÓRE POWINIENEŚ ZROBIĆ PRZED URLOPEM. Zapraszam Was do obejrzenia kolejnego wideofelietonu z cyklu "Samcik prześwietla". Dziś   o pięciu rzeczach, o których na pewno zapomniałeś przed urlopem. Nie, nie chodzi mi o zostawianie czajnika na gazie, ani włączonego telewizora ;-). Zapraszam do oglądania!







W innych klipach z tego cyklu sprawdzam jak najlepiej lokować pieniądze w banku, żeby zarobić...





... czy bardziej opłaca się kupić mieszkanie, czy wynajmować...





... oraz jak zabrać się do inwestowania pieniędzy nie tylko w banku.





 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 04, 2015 23:29

Gra o tron i dużą kasę, czyli ministerstwo skarbu kontra prezes PKO BP. Kogo zetną?

Na środę  szykowany był "zamach" na prezesa PKO BP, największego polskiego banku , zarządzającego majątkiem wartym ćwierć biliona złotych. Prawdopodobnie do jego odwołania przez radę nadzorczą nie dojdzie, ale nie wiadomo na jak długo prezes został ocalony.  Na pozbycie się obecnego szefa banku naciskał bowiem największy akcjonariusz, czyli skarb państwa. Za sektor bankowy w ministerstwie odpowiada wiceminister Wojciech Kowalczyk i to on jawi się jako szef zadymy. Urzędnikom rządu ponoć nie podoba się ograniczony wpływ, jaki mają na bank. Ba, według "Pulsu Biznesu" uzgodniony był już ewentualny prezes PKO BP, gdyby doszło do tajemniczego zniknięcia obecnego - miałaby być nim Lucyna Stańczak-Wuczyńska, pracująca dziś w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju. To plan, o którym i ja słyszałem kilkanaście dni temu, aczkolwiek wtedy nie postawiłbym nań złamanego grosza, tak bardzo wydawał mi się niedorzeczny. Byłby to numer, który śmierdziałby na kilometr przedwyborczym skokiem na kasę. Jego sprawcą musiałby być desperat albo wariat. Tymczasem wygląda na to, że do jego przeprowadzenia było całkiem blisko.



Zbigniew Jagiełło rządzi w PKO BP od 2009 r. , co oczywiście nie daje mu jeszcze prawa do zasiadania na tym stanowisku dożywotnio. Ale zaledwie rok temu został bez słowa kontrowersji powołany na kolejną kadencję, zaś rada nadzorcza - a rząd ma w niej pięciu przedstawicieli na dziewięć osób - nie zgłaszała do niego ostatnio żadnych żali, ani zarzutów. Bank rozwija się dość szybko, ma regularnie ponad 3 mld zł rocznego zysku, a pod względem aktywów odjechał na odległość kilkudziesięciu miliardów złotych rywalowi, Bankowi Pekao. Nie traci już klientów, jest widoczny jeśli chodzi o innowacje (np. wprowadził płatności mobilne IKO i oparty na nich międzybankowy system BLIK). Jagiełło nie wkurza też zbytnio swoich mocodawców (jeśli nie liczyć onieśmielającego nazwiska). Jak trzeba, to przejmie jakiś SKOK (np. Wesoła), nie przegapi okazji na udział w repolonizacji (BZ WBK sprzątnęli mu sprzed nosa Hiszpanie, ale Nordei już nie przepuścił ), w gorszych dla gospodarki czasach nie przykręca kurków z kredytami, ani nie wywraca stolika negocjacyjnego, gdy trzeba zrolować zadłużenie jakiemuś budowlanemu bankrutowi, będącemu pod państwową kroplówką. Słowem - nagłych powodów do wywalania prezesa PKO BP na zbitą twarz w środku kadencji nie stwierdzono.



To znaczy jest jeden - w tym banku jest kasa, której politycy mogą potrzebować, żeby uratować przed bankructwem jakąś dużą, państwową firmę, by pokazać wyborcom muskuły. Jagiełło zaś pokazał już kilka razy, że o ile przed właścicielem dużego pakietu akcji zgiąć się potrafi, to z przebywaniem w pozycji klęczącej ma pewien problem. Kiedy jakiś czas temu postanowiono go "uszczęśliwić" nie chcianym członkiem zarządu, postawił się i wygrał. Niewdzięcznik. Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale niedawno skarb państwa na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy PKO BP usiłował przeprowadzić zmiany statutu, które pozwoliłyby radzie nadzorczej odwoływać prezesa zarządu bez podawania "ważnych powodów" i zwiększyć możliwości kształtowania składu zarządu przez radę (do tej pory decydujący głos miał prezes, bo to on firmuje strategię banku). Skarbu państwa nie poparli prywatni akcjonariusze PKO (w tym fundusz emerytalny Aviva oraz PZU), więc pomysł upadł. 



Jeśli rzeczywiście komuś w jakimś ministerstwie wpadł do głowy pomysł, żeby tuż przed wyborami, bez ważnego powodu próbować wymienić prezesa dużego banku na "spadochroniarza", to bylibyśmy w pobliżu republiki bananowej, a nie w kraju, w którym obowiązują cywilizowane standardy ładu korporacyjnego. W "normalnych" krajach aby odwołać prezesa wielkiego koncernu trzeba mieć mocne argumenty. Mocniejsze niż taki, że ów menedżer niewystarczająco nisko kłania się jaśnie państwu urzędnikom. Ale z drugiej strony... Była już grabież OFE, to dlaczego miałaby się nie odbyć grabież pieniędzy spółek skarbu państwa, przybierająca postać np. zmuszania ich prezesów do motywowanych politycznie inwestycji w akcje jakichś państwowych bankrutów, za których restrukturyzację rząd nie zdążył się zabrać, gdyż zajęty był harataniem w gałę? Dlaczego akcję - jak wszystko na to wskazuje - odwołano?



A może być jej nie miało, a cały przeciek do mediów o planowanym odwołaniu prezesa miał być tylko ostrzeżeniem dla "króla" polskiej branży bankowej, żeby nie próbował blokować dokooptowania do zarządu wskazanych przez skarb państwa nowych członków? Poza Lucyną Stańczak-Wuczyńską resort skarbu podobno chciałby wstawić do zarządu PKO BP Dominika Radziwiłła, byłego wiceministra finansów (dziś pracuje w MFW). Cała afera z rzekomą dymisją Jagiełły mogła być też elementem negocjacji, by zgodził się na wykorzystanie pieniędzy banku do przedwyborczych inwestycji . Np. w fundusz, którego pieniądze mają być użyte do uratowania przed bankructwem Nowej Kompanii Węglowe j (po podziale Kompanii na część "zdrowszą" i "śmietnik"). To inwestycja, którą z łatwością można byłoby uznać za działanie na szkodę banku, więc trudno się dziwić, że prezes PKO BP się opierał. Jaką cenę zapłaci Jagiełło za ocalenie dobrze płatnego stanowiska prezesa? I czy właśnie przygotowuje się do przyjęcia pozycji klęczącej w zamian za prawie 10.000 zł dziennego zarobku? O tym przekonamy się w ciągu najbliższych godzin (wtedy nastąpią zmiany w składzie zarządu banku) i tygodni. Do czegokolwiek urzędnicy mieliby zmusić Jagiełłe, będzie musiał to zrobić jeszcze przed wyborami. Jednego nie da się odkręcić - fatalnego wrażenia po całej "akcji".. 

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 04, 2015 12:14

Klient odziedziczył kredyt po ojcu. Chciał go spłacać, ale... bank unieważnił umowę. Kant?

Jak powszechnie wiadomo nie jest dobrze odziedziczyć w spadku dług. Nie tylko dlatego, że istnieje ryzyko, iż okaże się on większy, niż przejmowany wraz z nim majątek (wktórce wejdzie w życie prawo, które ogranicza wartość przejmowanych z automatu długów do wartości spadku). Jest też drugi problem, często nie doceniany przez spadkobierców. Przejmując po zmarłym większy lub mniejszy kredyt trzeba się dogadać z bankiem co do warunków jego spłaty. Na pierwszy rzut oka rzecz wydaje się prosta, jak drut - jako spadkobiercy przejmujemy umowę i spłacamy zadłużenie zgodnie z harmonogramem. Dopóki nie pojawiają się żadne opóźnienia w spłacie rat, bankowi powinno być wszystko jedno kto spłaca raty. Tak wydawało się panu Piotrowi, mojemu czytelnikowi, który w 2011 r. wraz z nieruchomością odziedziczył po swoim zmarłym ojcu niezbyt duży kredycik w Banku Pekao. Jego wartość to 36.000 zł (kredyt pochodził z 2006 r., jego bazowa wartość wynosiła 55.000 zł, ale część kapitału ojciec pana Piotra zdążył spłacić, a część bank "zarekwirował" blokując pieniądze na koncie osobistym zmarłego).



Pan Piotr i pozostali spadkobiercy poprosili Bank Pekao o możliwość spłacania kredytu godnie z harmonogramem i wpłacili na konto kredytu kwotę nawet większą, niż ta, która wynikałaby z planu spłat. Bank jednak nie był zainteresowany takim interesem, bo od 2010 r. obowiązywało w nim wewnętrzne zarządzenie wykonawcze, z którego wynikało, iż w przypadku śmierci jedynego kredytobiorcy - niezależnie od rodzaju zabezpieczenia - umowa kredytowa wygasa, a zobowiązanie staje się w całości wymagalne. A więc niezależnie od tego, co chciałby klient, bank żąda spłaty całego kredytu. Sęk w tym, że o treści tego zarządzenia wykonawczęgo kredytobiorcy nie byli informowani - nie miało ono też żadnego wpływu na umowy zawarte z klientami (po wejściu zarządzenia w życie bank nie aneksował klientom umów. Byłoby zresztą możliwe tylko za zgodą klientów. Ponieważ pan Piotr i pozostali spadkobiercy nie chcieli zapłacić bankowi 35.000 zł, bank pozwał spadkobierców i zażądał, żeby to sąd nakazał im spłacenie całości długu.



Co sąd na to? Ano zaczął się zastanawiać czy wraz ze śmiercią wskazanego w umowie kredytobiorcy umowa mogła - jak twierdzi bank - automatycznie wygasnąć, a więc czy na spadkobierców mogło przejść nie tyle zobowiązanie do spłacania rat, lecz obowiązek oddania natychmiast wszystkich pieniędzy. I czy wewnętrzne zarządzenie Banku Pekao w tej sprawie mogło mieć tu cokolwiek do rzeczy. Sąd zgodził się z panem Piotrem i pozostałymi pozwanymi przez bank spadkobiercami, że umowa nie wygasła.





"Powyższe wprost można wywieźć z unormowania zawartego w art. 922 k.c. Zgodnie z tym przepisem prawa i obowiązki majątkowe zmarłego przechodzą z chwilą jego śmierci na jedną lub kilka osób (spadkobierców)"





Sąd przypomniał, że zgodnie z orzecznictwem sądów administracyjnych spadkobierca wstępuje w dokładnie taką samą sytuację prawną i faktyczną, jaka istniała w momencie śmierci spadkodawcy.





"Spadkodawca terminowo spłacał zadłużenie, a powód nie wykazał w żaden sposób by z tytułu nieterminowej spłaty rat istniało w spłacie kredytu jakiekolwiek zadłużenie. Nadto, jak wynika z dowodów wpłat. pozwani spłacają raty w wysokości wyższej aniżeli wynikające z harmonogramu spłat - stanowiącego immanentną część umowy kredytowej"





- napisał sąd w uzasadnieniu. I dodał, że umowa nie została też wypowiedziana przez bank, bo nie było po temu żadnego powodu. Bank co prawda argumentował, że spadkobiercy w pewnym momencie podjęli rozmowy restrukturyzacyjne, co by oznaczało, że im także nie pasuje spłacanie kredytu zgodnie z harmonogramem, ale sąd uznał, że to nie ma nic do rzeczy. Skoro umowa się nie zmienia, a nowi są tylko partnerzy banku po stronie klientowskiej w jej realizacji, to nie ma żadnego powodu, żeby bank żądał nagle spłaty całego kredytu. Zwłaszcza, że owi nowi partnerzy nie złamali umowy ani na jotę i nie dopuścili do żadnej zaległości w spłacie. A więc nie dali bankowi żadnego pretekstu do wypowiedzenia umowy. To dobry dla konsumentów wyrok. Pamiętajcie - nawet jeśli bank będzie od Was żądał spłaty kredytu, który odziedziczyliście, to macie pełne prawo do utrzymania umowy bez zmian.



PIĘĆ RZECZY, KTÓRE POWINIENEŚ ZROBIĆ PRZED URLOPEM. Zapraszam Was do obejrzenia kolejnego wideofelietonu z cyklu "Samcik prześwietla". Dziś   o pięciu rzeczach, o których na pewno zapomniałeś przed urlopem. Nie, nie chodzi mi o zostawianie czajnika na gazie, ani włączonego telewizora ;-). Zapraszam do oglądania!



 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 04, 2015 00:28

Maciej Samcik's Blog

Maciej Samcik
Maciej Samcik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Maciej Samcik's blog with rss.