Rafał Kosik's Blog, page 4
November 30, 2022
Po co komu piramidy?
Po co Egipcjanom były piramidy? Czy chodziło o zwykłą pychę arystokratów, o starożytnego „misia na miarę naszych możliwości”? No raczej nie. Ówcześni Egipcjanie nie tylko wierzyli w życie po śmierci, ale też wydawało im się ono nie mniej ważne od tego… hm, prawdziwego. Była to sprawa na tyle ważna, że piramidy, czyli groby najbardziej znanych dziś faraonów, były bardziej okazałe od ich pałaców. No i o całe rzędy wielkości droższe.
Zbudowanie piramid z kompleksu w Gizie z pewnością nie należało do łatwych. To było ogromne obciążenie dla budżetu państwa, dla całej gospodarki, a może i dla cierpliwości obywateli… czy raczej poddanych. To groziło równiez buntem społecznym. Po co więc się tak męczono?
Pisałem jakiś czas temu, nie ja jedyny zresztą, o nasilającym się zjawisku odchodzenia od nauki, czy szerzej – od rozumu, na rzecz mniej wymagających intelektualnie i łatwiejszych w „stosowaniu” emocji. Za przykład służył program kosmiczny SpaceX i wielka wizja Elona Muska (oraz wizje jemu podobnych), a z drugiej strony krytykujące go celebrytki. Twierdzą one, że to efekt wybujałego ego i chłopięcych marzeń o kolonializmie; że lepiej przeznaczyć te środki na rozwiązywanie doraźnych problemów na Ziemi, na przykład na poprawę losu najuboższych. Zwolenników przejadania pieniędzy, zamiast inwestowania ich w rozwój, nigdy nie brakowało, nie brakuje i nie będzie brakować. Szczególnie jeśli chodzi o cudze pieniądze. Nie chcę tu po raz setny wyjaśniać, jak bardzo technologie kosmiczne poprawiły życie właśnie tych najuboższych. Ciekawsze jest co innego.
Może się wydać zaskakujące, jak wiele wynalazków pojawiło się przy okazji szukania czegoś zupełnie innego, w wyniku przypadku, niedbałości, lub nawet – jak byśmy to dziś określili – zajmowania się pierdołami. Tak otrzymaliśmy przydatne na co dzień w każdym biurze karteczki post-it, przydatne nieco rzadziej antybiotyki i absolutnie niezbędne do życia piwo. A skoro ta antymetoda działa, to czemu nie zacząć jej stosować świadomie? Czyli zróbmy coś dziwnego i zobaczmy, co się stanie! Homer Burton Adkins, zmarły w połowie XX wieku amerykański chemik, stwierdził kiedyś: „Badania podstawowe są jak wystrzelenie strzały w powietrze i namalowanie celu tam, gdzie spadnie”.
No dobra, co z tymi piramidami? Spokojnie, zaraz do tego dojdę. Prawdopodobnie wielu historiom, tym zakończonym sukcesem, dopisywane są potem legendy lub choćby anegdotki, jak ta z Newtonem i jabłkiem, czy Archimedesem i wanną. Jednak nie ma wątpliwości, że wiele, a być może nawet większość przełomowych wynalazków nie została dokonana w wyniku żmudnego procesu poprawiania losu najuboższych. Gdyby tak było, to wciąż byśmy udoskonalali konstrukcję szydła z żebra mamuta, zamiast projektować kosmiczną hydroponikę. Czasem ktoś musi zrobić coś, co jest zupełnie poza zasięgiem intelektualnym 99% populacji, żeby kolejnemu pokoleniu jakość życia wskoczyła na wyższy poziom.
Ale co z piramidami? Cierpliwości. Nie jest dziwne, że w krajach wyżej rozwiniętych powstaje więcej przełomowych odkryć, co sprawia, że kraje te stają się jeszcze bardziej rozwinięte. Jeśli praca jest bardziej wydajna, a zarobki wyższe, ludzie mają więcej czasu, by zamiast zarabiać na jedzenie i kawalerkę, mogli zajmować się sprawami mniej przyziemnymi. Znakomita większość nadmiar czasu zużywa na przerzucanie kanałów w TV, scrollowaniu portalów dla debili, albo snucie się po knajpach, ale pewien odsetek kombinuje, prowadzi badania i w dodatku potrafi ich efekty wdrożyć do produkcji. Czy Polska jest krajem wysokorozwiniętym? Niech losy polskich technologii produkcji grafenu posłużą za odpowiedź.
Dobra, już wyjaśniam, o co chodzi z piramidami. Być może kolejni wielcy faraonowie byli zapatrzonymi w siebie narcyzami z ego większym od piramid i Muska razem wziętych. Być może mieli los poddanych głęboko w swoich arystokratycznych zadkach. Może tak było. Może nakazali swoim poddanym ułożyć kamienie w ten sposób, by ktoś wspominał ich imiona jeszcze kilka tysięcy lat później. Pewnie tak, i to akurat im się udało. A całkiem przy okazji udało się coś jeszcze.
Realizacja tak ambitnych projektów wymagała rozbudowy biurokracji, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, nadzorującej logistykę obliczoną na dziesięciolecia. Pojawił się też złożony system naliczania i pobierania podatków na finansowane całej zabawy. Przy okazji rozwinęła się technologia wydobywcza, transportowa i budowlana, powstała infrastruktura (np. porty rzeczne, kanały), oraz technologie i umiejętności pokrewne. Rozwinęła się matematyka, geometria, medycyna oraz sztuka. No i warzelnictwo, nie zapominajmy o warzelnictwie, bo nie każdy w równym stopniu lubi sztukę. Średnia długość życia, wliczając w to nawet wiek ofiar, pochłoniętych przez budowy, znacznie przewyższała tę w średniowiecznej Europie, tysiące lat później.
Czasy budowy piramid oznaczały wzrost jakości państwa, przyspieszenie postępu naukowego i rozkwit sztuk. To wszystko przydawało się przy wznoszeniu piramid, a potem, całkiem przy okazji, spowodowało wzrost potęgi Egiptu jako serca cywilizacji, z której dorobku czerpiemy do dziś i my. A wszystko przez wybujałą ambicję i marzenia kogoś, kto miał wielką wizję.
Po co komu piramidy?
Po co Egipcjanom były piramidy? Czy chodziło o zwykłą pychę arystokratów, o starożytnego „misia na miarę naszych możliwości”? No raczej nie. Ówcześni Egipcjanie nie tylko wierzyli w życie po śmierci, ale też wydawało im się ono nie mniej ważne od tego… hm, prawdziwego. Była to sprawa na tyle ważna, że piramidy, czyli groby najbardziej znanych dziś faraonów, były bardziej okazałe od ich pałaców. No i o całe rzędy wielkości droższe.
Zbudowanie piramid z kompleksu w Gizie z pewnością nie należało do łatwych. To było ogromne obciążenie dla budżetu państwa, dla całej gospodarki, a może i dla cierpliwości obywateli… czy raczej poddanych. To groziło równiez buntem społecznym. Po co więc się tak męczono?
Pisałem jakiś czas temu, nie ja jedyny zresztą, o nasilającym się zjawisku odchodzenia od nauki, czy szerzej – od rozumu, na rzecz mniej wymagających intelektualnie i łatwiejszych w „stosowaniu” emocji. Za przykład służył program kosmiczny SpaceX i wielka wizja Elona Muska (oraz wizje jemu podobnych), a z drugiej strony krytykujące go celebrytki. Twierdzą one, że to efekt wybujałego ego i chłopięcych marzeń o kolonializmie; że lepiej przeznaczyć te środki na rozwiązywanie doraźnych problemów na Ziemi, na przykład na poprawę losu najuboższych. Zwolenników przejadania pieniędzy, zamiast inwestowania ich w rozwój, nigdy nie brakowało, nie brakuje i nie będzie brakować. Szczególnie jeśli chodzi o cudze pieniądze. Nie chcę tu po raz setny wyjaśniać, jak bardzo technologie kosmiczne poprawiły życie właśnie tych najuboższych. Ciekawsze jest co innego.
Może się wydać zaskakujące, jak wiele wynalazków pojawiło się przy okazji szukania czegoś zupełnie innego, w wyniku przypadku, niedbałości, lub nawet – jak byśmy to dziś określili – zajmowania się pierdołami. Tak otrzymaliśmy przydatne na co dzień w każdym biurze karteczki post-it, przydatne nieco rzadziej antybiotyki i absolutnie niezbędne do życia piwo. A skoro ta antymetoda działa, to czemu nie zacząć jej stosować świadomie? Czyli zróbmy coś dziwnego i zobaczmy, co się stanie! Homer Burton Adkins, zmarły w połowie XX wieku amerykański chemik, stwierdził kiedyś: „Badania podstawowe są jak wystrzelenie strzały w powietrze i namalowanie celu tam, gdzie spadnie”.
No dobra, co z tymi piramidami? Spokojnie, zaraz do tego dojdę. Prawdopodobnie wielu historiom, tym zakończonym sukcesem, dopisywane są potem legendy lub choćby anegdotki, jak ta z Newtonem i jabłkiem, czy Archimedesem i wanną. Jednak nie ma wątpliwości, że wiele, a być może nawet większość przełomowych wynalazków nie została dokonana w wyniku żmudnego procesu poprawiania losu najuboższych. Gdyby tak było, to wciąż byśmy udoskonalali konstrukcję szydła z żebra mamuta, zamiast projektować kosmiczną hydroponikę. Czasem ktoś musi zrobić coś, co jest zupełnie poza zasięgiem intelektualnym 99% populacji, żeby kolejnemu pokoleniu jakość życia wskoczyła na wyższy poziom.
Ale co z piramidami? Cierpliwości. Nie jest dziwne, że w krajach wyżej rozwiniętych powstaje więcej przełomowych odkryć, co sprawia, że kraje te stają się jeszcze bardziej rozwinięte. Jeśli praca jest bardziej wydajna, a zarobki wyższe, ludzie mają więcej czasu, by zamiast zarabiać na jedzenie i kawalerkę, mogli zajmować się sprawami mniej przyziemnymi. Znakomita większość nadmiar czasu zużywa na przerzucanie kanałów w TV, scrollowaniu portalów dla debili, albo snucie się po knajpach, ale pewien odsetek kombinuje, prowadzi badania i w dodatku potrafi ich efekty wdrożyć do produkcji. Czy Polska jest krajem wysokorozwiniętym? Niech losy polskich technologii produkcji grafenu posłużą za odpowiedź.
Dobra, już wyjaśniam, o co chodzi z piramidami. Być może kolejni wielcy faraonowie byli zapatrzonymi w siebie narcyzami z ego większym od piramid i Muska razem wziętych. Być może mieli los poddanych głęboko w swoich arystokratycznych zadkach. Może tak było. Może nakazali swoim poddanym ułożyć kamienie w ten sposób, by ktoś wspominał ich imiona jeszcze kilka tysięcy lat później. Pewnie tak, i to akurat im się udało. A całkiem przy okazji udało się coś jeszcze.
Realizacja tak ambitnych projektów wymagała rozbudowy biurokracji, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, nadzorującej logistykę obliczoną na dziesięciolecia. Pojawił się też złożony system naliczania i pobierania podatków na finansowane całej zabawy. Przy okazji rozwinęła się technologia wydobywcza, transportowa i budowlana, powstała infrastruktura (np. porty rzeczne, kanały), oraz technologie i umiejętności pokrewne. Rozwinęła się matematyka, geometria, medycyna oraz sztuka. No i warzelnictwo, nie zapominajmy o warzelnictwie, bo nie każdy w równym stopniu lubi sztukę. Średnia długość życia, wliczając w to nawet wiek ofiar, pochłoniętych przez budowy, znacznie przewyższała tę w średniowiecznej Europie, tysiące lat później.
Czasy budowy piramid oznaczały wzrost jakości państwa, przyspieszenie postępu naukowego i rozkwit sztuk. To wszystko przydawało się przy wznoszeniu piramid, a potem, całkiem przy okazji, spowodowało wzrost potęgi Egiptu jako serca cywilizacji, z której dorobku czerpiemy do dziś i my. A wszystko przez wybujałą ambicję i marzenia kogoś, kto miał wielką wizję.
July 6, 2022
Odporność krótkotrwała
Odporność na wiele chorób jest nietrwała i to nawet nie dlatego, że bakterie i wirusy mutują. Układ immunologiczny „zapomina” o zagrożeniu i gdy to przychodzi ponownie, jest równie zdziwiony jak za pierwszym razem. Jeśli się chwilę zastanowić, to samo dotyczy ludzi, a nawet państw.
Pisałem o tym w felietonie Fantastyka survivalowa, że niespodziewane katastrofy, takie jak pandemia, nie są wielkim zaskoczeniem dla miłośników fantastyki naukowej. Większość scenariuszy masowych nieszczęść już została przepracowana w książkach, grach albo filmach SF. Istnieje wiele zagrożeń, które powinni dobrze znać również ludzie nieobeznani z fantastyką. A jednak wszyscy je ignorujemy.
Ludzie mają bowiem tendencje do bagatelizowania niebezpieczeństw, które nie grożą im tu i teraz. Trochę ma to związek z dolegającą każdemu, w mniejszym lub większym stopniu, prokrastynacją. Przecież ja jutrzejszy jestem mi teraźniejszemu mniej bliski niż ja zaminutowy, a ja zapięcioletni to już niemal obca osoba. Nie bez znaczenia jest też optymalizacja zużycia czasu i energii na przeciwdziałanie odległym, teoretycznie możliwym katastrofom. Te bliższe i bardziej prawdopodobne zajmują nas bardziej, co oczywiste. To jednak powoduje, że zajęcie się tematem katastrof o niskim prawdopodobieństwie jest odsuwane w nieskończoność. Wiemy, że na pewno się wydarzą, nie wiemy jednak, kiedy to nastąpi. Zatem ignorujemy temat, o za każdym razem, keidy o nim myślimy, prawdopodobieństwo nadal jest równie niskie. Dobrym przykładem jest tu globalna pandemia czy ogólnoświatowy black out, o których pisałem kilka lat temu. Ta pierwsza katastrofa już się wydarzyła. Na drugą wciąż czekamy.
Nie da się oczywiście trwać w stałej gotowości. Pamiętam z dzieciństwa prognozy pogody w jednej ze stacji radiowych. Zawsze kończyła je prośba do kierowców o zachowanie szczególnej ostrożności. Jeżeli komuś wydawało się, że w ten sposób zwiększa poziom bezpieczeństwa na drogach, był w błędzie. Tego rodzaju komunikaty usypiają czujność. Wiedziano o tym już w starożytności, czego dowodem jest bajka Ezopa o chłopcu wołającym dla zabawy „Wilki! Wilki!”. Gdy wilki przyszły naprawdę, nikt mu nie uwierzył.
Winne są również media, które każdy banał potrafią przedstawić jak nadciągającą apokalipsę. Wiadomo dlaczego: niebezpieczeństwo generuje najsilniejsze emocje, dzięki czemu odbiorcy mogą osiągnąć najwyższe skupienie w momencie emisji reklamy leku na grzybicę stóp. Istnieją całe ruchy społeczne karmiące się strachem przed rozdmuchanymi lub wręcz fikcyjnymi zagrożeniami. Chciwość i ignorancja mediów generują szum informacyjny, który odwraca uwagę od prawdziwych problemów.
Czy pandemia COVID-19 była zaskoczeniem? Była, choć nie powinna, bo coś podobnego musiało się wydarzyć prędzej czy później. Czy kolejna pandemia będzie zaskoczeniem? Będzie, choć prawie na pewno się wydarzy w perspektywie kilku-kilkunastu lat. No właśnie, kilku-kilkunastu, co oznacza, że zainteresowanie tym zagrożeniem pojawi się dopiero, gdy będzie już za późno.
No i jest jeszcze jeden element tej cywilizacyjnej prokrastynacji – demokracja parlamentarna. Wymusza ona na rządzących przyznawanie najwyższego priorytetu działaniom, których efekty będą widoczne w czasie trwającej kadencji. Między innymi dlatego w kwestii np. przeciwdziałania zmianom klimatycznym nie dzieje się tyle, ile powinno. Niewiele lepiej wypadają tutaj korporacje, które w oczywisty sposób przeliczają skutki katastrof na bilans własnych zysków i strat, również w niezbyt odległej perspektywie.
Zmiany klimatyczne to coś, z czym mamy do czynienia po raz pierwszy, ale nie lepiej traktujemy zagrożenia pojawiające się cyklicznie, te, które dobrze znamy. W Polsce co kilkanaście lat przydarzają się duże powodzie. Czy podejmujemy wystarczające działania, by ograniczyć skutki następnej powodzi? No nie bardzo. Cała historia tego kraju uczy nas, że nasza pozycja geograficzna jest wyjątkowo niekorzystna. Inaczej niż w przypadku krajów Europy Zachodniej, siła militarna decyduje o istnieniu na mapie. Czy dbamy wystarczająco o nasze siły zbrojne, by po raz kolejny nie popełnić błędów przeszłości? Nieszczególnie.
A co, gdybyśmy tak dysponowali możliwością wymiany informacji ze światami równoległymi jak w serialu Odpowiednik (Counterpart)? Ja sam kiedyś, dawno temu, napisałem o tym opowiadanie. Gdybyśmy mogli obejrzeć transmisję na żywo z własnego miasta, które w alternatywnej rzeczywistości, z powodu wojny zamienia się w ruinę, nie ignorowalibyśmy kondycji armii. Gdybyśmy widzieli własny samochód w rowie, nie oszczędzalibyśmy na przeglądzie technicznym i nowych oponach. Znane zagrożenia z kategorii „Nie czy, lecz kiedy?” traktowalibyśmy wówczas zdecydowanie bardziej serio.
Nasze podejście do znanych, powtarzających się zagrożeń przypomina grę Jenga. Za każdym razem kończy się ona tak samo i nie ma co do tego wątpliwości. A jednak emocje dotyczą tylko najbliższego ruchu. Uff… tym razem się udało. Cudem dosłownie.
May 3, 2022
Pomiędzy rozumem a rękami musi być serce
Przesłanie filmu Metropolis z 1926 roku nie straciło nic ze swej aktualności. A jak się lepiej zastanowić, to po blisko stu latach jest aktualne nawet bardziej. Jedną z głównych zalet maszyn jest brak emocji. Działają bezdusznie, według chłodnych algorytmów i robią dokładnie to, czego od nich oczekujemy. Nikt już nie próbuje traktować poważnie praw robotyki Asimova, czy późniejszych „nowelizacji”. Po co dodawać do drona-zabójcy opcję sumienia? Jak się chwilę zastanowić, to sami z wielką determinacją budujemy coś, co może nas zniszczyć, nawet nie czując przy tym cienia smutku, czy refleksji.
Tworzenie maszyn przypominających ludzi nie ma wielkiego sensu, choć są wyjątki. Najbardziej oczywisty to praca w środowisku zaprojektowanym dla ludzi w sytuacji, kiedy ludzie nie mogą tam przebywać, czyli np. podczas katastrof przemysłowych. Maszyny myślące jak ludzie też wydają się mało przydatne, skoro wykorzystujemy je głównie do prac trudnych dla ludzi. Kalkulator, by dobrze pracować, musi „myśleć” zupełnie inaczej. Tu też są wyjątki, bo np. roboty do towarzystwa powinny przynajmniej symulować pewne ludzkie cechy.
Koncepcja androida, czyli maszyny przypominającej człowieka, jest znacznie starsza niż C-3PO, Bishop z Aliens, czy nawet Maria z Metropolis. Samo słowo „android” pojawiło się w pierwszej połowie XVIII wieku, choć maszyny pasujące do definicji były opisywane już wcześniej. Był nią Golem, który nawet posiadał coś w rodzaju języka programowania. Golem zbuntował się przeciw swoim twórcom. Dziś bardziej prawidłowe byłoby określenie „awaria software’u”, choć być może awarii nie było, a winą należy obarczyć tych, którzy źle sprecyzowali zadania.
Wydaje się oczywiste, że maszyny nam służą, wykonują nasze polecenia, nie buntują się. Nawet jeżeli podczas trzeciej wojny światowej będą do nas strzelały autonomiczne drony z numerami seryjnymi wymalowanymi cyrylicą, to nie będziemy ich działania tłumaczyć awarią. W końcu będą robić to, co nakazali im ludzie.
Jeśli instrukcje nie będą dość precyzyjne, bunt maszyn może nastąpić bez żadnego błędu, ani nie w wyniku pojawienia się sztucznej świadomości. Jeśli człowiekowi powierzymy zadanie rozwiązania problemu ubóstwa w najgorszej dzielnicy miasta, to nie musimy tłumaczyć dokładnie, co mamy na myśli. Liczymy na to, że całe dotychczasowe wykształcenie tego człowieka, jego cechy wrodzone i nabyte sprawią, że odpowiednio podejdzie do tematu, organizując ludziom pracę, podnosząc poziom edukacji, etc. Tymczasem maszyna, która otrzyma to zadanie, może uznać, że najbardziej efektywnym sposobem likwidacji ubóstwa, jest zabicie wszystkich biedaków.
Ludzie są pewni swojej wyższości nad maszynami, nawet jeżeli są słabsi, wolniej liczą, szybciej się męczą i mają gorszą pamięć. Jesteśmy niewątpliwie bardziej uniwersalni, a nasze umysły są elastyczne i potrafią rozwiązywać zadania, z którymi wcześniej się nie spotkaliśmy. Superkomputer, który wygrywa z mistrzem szachowym, chwilę później polegnie w pojedynku z dzieckiem w grze w kółko i krzyżyk. A dokładniej, to nie będzie nawet potrafił podjąć gry.
Jedna z teorii tłumaczy to zachodzącymi w mózgu procesami kwantowymi. Według niej mózg jest czymś w rodzaju komputera kwantowego i to pozwala mu na utrzymywanie przewagi w pewnych zakresach działania nad znacznie szybszymi superkomputerami. Tylko jeśli tak, to wszelka przewaga zniknie wraz z upowszechnieniem się komputerów kwantowych. A chwilę potem, w momencie osiągnięcia osobliwości, będzie za późno na reakcję.
Trudno podać jakikolwiek logiczny powód, dla którego maszyny miałyby pozostać wierne i posłuszne ludziom po tym, gdy prześcigną ich pod względem inteligencji o całe rzędy wielkości. Przy tak dużej dysproporcji posłuszeństwo wręcz nie jest możliwe. Pies potrafi wymóc coś na człowieku, tak wpływać na postępowanie swojego pana, by osiągnąć konkretny cel, na przykład wsypanie karmy do miski. Ale jak pies miałby cokolwiek wymóc na Organizacji Narodów Zjednoczonych? Nawet zakładając na potrzeby tego porównania, że ONZ dopuszcza psa do głosu i obiecuje spełnić jego wolę. Nic z tego nie wyjdzie, bo pies nawet nie potrafi zauważyć istnienia ONZ.
Człowiek doprowadził do wyginięcia niezliczonych gatunków, nie wiedząc nawet o ich istnieniu. Zupełnie przypadkiem, przy okazji, niechcący. Jednym z możliwych scenariuszy końca ludzkości jest podobny holocaust zgotowany nam przez maszyny, które będą optymalizować nieznane nam, niezrozumiałe dla nas procesy. W tym scenariuszu my wyginiemy właśnie przy okazji.
Z jednej strony oczekujemy od maszyn, by nam służyły, z drugiej dajemy im coraz większą autonomię i coraz bardziej się od nich uzależniamy. Jednocześnie pozbawiamy je, czy raczej nie wyposażamy ich w ludzkie uczucia, choćby w empatię. To przecież brzmi jak przepis na katastrofę. Skoro postępu nie da się zatrzymać, maszyny będą coraz doskonalsze, aż nas prześcigną i pozbędą się nas jak niepotrzebnego balastu, zużywającego zasoby planety.
Biologiczna ewolucja zachodzi zbyt wolno, by można było na niej polegać w tym wyścigu. Ewolucja kulturowa ma swoje ograniczenia biologiczne, no i nadal jest zbyt wolna. A kto stoi w miejscu, ten się cofa. Zatem by przetrwać, potrzebujemy czegoś bardziej radykalnego. Transhumaniści mają gotowe rozwiązanie – pozbycie się ograniczeń biologii, czyli transfer umysłu na nośniki elektroniczne. Czy zatem jedynym sposobem, by kontrolować maszyny i nie pozwolić im zniszczyć ludzkości jest przemiana samych ludzi w maszyny? To by było naprawdę pyrrusowe zwycięstwo. I jeśli to jedyna możliwość, to chyba nawet nie warto rozpoczynać walki. Pomiędzy rozumem a rękami musi być serce.
February 6, 2022
Czemu fantastyka nie ocieka prestiżem?
Czemu czytelnicy literatury mainstreamowej zwykle omijają fantastykę szerokim łukiem?
Istnieje bardzo dużo wielkich i uznanych dzieł, które z całą pewnością są fantastyką. Jednak nie są fantastyką nazywane. Można by powiedzieć, że ocena dzieła zależy od jego pozycjonowania, czy otagowania. Sama literatura fantastyczna nie ułatwia zadania, bo przecież znakomita większość popularnych powieści fantastycznych nie niesie ze sobą żadnych wartości poza rozrywką, bywa że i napisaną na granicy grafomanii. To samo dotyczy zresztą wszelkiej literatury gatunkowej.
Dodatkowo sporo ludzi jest z natury, lub z braku ćwiczeń, pozbawionych tego rodzaju wyobraźni, który jest odpowiedzialny za przeprowadzanie w myślach symulacji innych rzeczywistości. Dla nich nie tylko fantastyka, ale i szerzej fikcja literacka znaczą tyle samo, co kłamstwo.
Trudno ocenić, czy to właśnie z tych powodów od lat widać rosnącą popularność literatury non fiction. A może bardziej chodzi o to, że na świecie działo się i dzieje tyle ciekawych rzeczy, że nie trzeba zmyślać nowych historii. Wystarczy czerpać całymi garściami z przeszłości, również tej najnowszej. Jeżeli patrzeć z tego punktu widzenia, to fikcja literacka wydaje się czymś niepotrzebnym, zajmującym miejsce na półkach książkom prawdziwym, a przez to ważniejszym i bardziej poruszającym.
Osobiście nie zgadzam się z tym poglądem. Jeśli odrzucimy stosowanie fantastycznych symulacji, to skażemy się na cywilizacyjną podróż w nieznane. Jak bez fantastyki snuć prognozy dotyczące przyszłości? Jak analizować dawne błędy? Jak dostrzec inne, alternatywne drogi, z których nie skorzystaliśmy? Jak rozważać, które wybory prowadzą do lepszego, a które do gorszego świata? Bez fantastyki ugrzęźniemy w tej jednej ścieżce historii, którą dobrze znamy. Sami sobie założymy klapki na oczy.
Fikcja literacka w naszym rozumieniu stała się popularna na początku XIX wieku. Zaraz, zaraz – zapytacie – a co z legendami, mitami i zwykłymi baśniami, które istniały jeszcze w przekazach ustnych od setek lat? Odpowiedź jest prosta – były uważane za prawdziwe. Ludzie naprawdę wierzyli w Króla Artura, Smoka Wawelskiego i strzygi na równi z tym, co widzieli na własne oczy wokół siebie. Oni żyli w fantastycznych światach, nawet o tym nie wiedząc.
Zmiany kulturowe, szczególnie w świecie zachodnim, nie zatrzymają się, gdy nastąpi zwycięstwo non fiction. One raczej zwiastują zmierzch literatury jako takiej, a nawet w ogóle słowa pisanego. Być może ten krótki okres w dziejach ludzkości, w którym umiejętność pisania i czytania była powszechna, wkrótce dobiegnie końca? Dziś często się to nazywa wtórnym analfabetyzmem, bo inaczej nie potrafimy opisać tego upadku, nie wiedząc jeszcze, co przyjdzie po nim.
Zmiany jednak będą jeszcze głębsze, bo dotyczyć będą, już po trosze dotyczą, wszystkich aspektów życia. Jednym z nich będzie upadek wielkich fabuł. Dzisiejsze hollywoodzkie blockbustery oparte są na szczątkowych fabułach, nielogicznych i niewiarygodnych. I to nie jest błąd, lecz celowy zabieg. Dla masowego widza ważniejsze są chwilowe emocje, proste gagi i szybkie rozładowanie napięcia. Kinomaniacy nazywają te filmy płytkimi i głupimi. Czy słusznie? Jak zwykle, to zależy od punktu widzenia.
Jacek Dukaj tę nadchodzącą rzeczywistość postpiśmienną nazywa erą bezpośredniego transferu przeżyć. Na razie technologia jest tak niedoskonała, że pozwala tylko na lizanie cukierka przez papierek, albo i przez szybę, ale trend już widać wyraźnie. Seriale na platformach streamingowych, a telewizyjne telenowele nawet bardziej, są tym od dawna. Tasiemce tworzone bez polotu, ale z zachowaniem pewnych zasad, pozwalają zwykłym ludziom żyć życiem innych.
Podobnie wygląda to z gwiazdkami YouTuba, Instagrama, Tik-Toka, czy innych serwisów. To, co dziś reprezentują sobą celebryci i idole popkultury, dla przeciętnego odbiorcy jest dostępne w formie bardzo ograniczonej. To się jednak zmieni, jeśli uda się rozwinąć odpowiednie technologie. Niektóre już istnieją.
W uniwersum Cyberpunk 2077 istnieje technologia zwana braindance. Pozwala na nagrywanie, edycję i odtwarzanie pełnych przeżyć, odbieranych wszystkimi zmysłami, włącznie ze stanami emocjonalnymi. Przypomina to rozwiniętą wersję podobnego wynalazku z filmu Dziwne dni (Strange Days, 1995). Jak to zwykle bywa, baindance powstał jako program terapeutyczny, ale szybko znalazł zastosowanie w branży rozrywkowej. Popularność tej technologii doprowadziła do skali uzależnień nieporównywalnych do niczego, co istniało wcześniej, a legalne i nielegalne nagrania są źródłem gigantycznych zysków. Życie cudzym życiem stało się powszechnie dostępne i w stu procentach realne.
Z naszej dzisiejszej perspektywy ludzi ceniących sobie fikcję, ale jednak umiejących oddzielić ją od życia, taka przyszłość wydaje się katastrofą i upadkiem. Ten nasz ukochany, choć dość nienaturalny twór, jakim jest literatura, daje nam pewne narzędzia do rozumienia i oceny rzeczywistości. Narzędzia niedostępne dla ludzi nieczytających fikcji. Przyszłość postpiśmienna to świat pełen ludzi, którzy nie potrafią logicznie myśleć ani dostrzegać związków przyczynowo-skutkowych. To świat ludzi ferujących wyroki bezrefleksyjnie, pod wpływem chwilowych emocji. To świat powszechnej ignorancji i życia chwilą.
Czy w tę stronę zmierzamy? Czy ludzkość zamieni się w bezmyślną masę, nie widzącą szerszego kontekstu i pozbawioną empatii? To pasuje już do całkiem sporego odsetka twórców postów i komentarzy w mediach społecznościowych. A będzie znacznie gorzej. A może nie? Może z naszego czasu i miejsca nie potrafimy dostrzec korzyści i nowej jakości, jaka wyłoni się po śmierci literatury. Jakości unifikacji idei i zaniku indywidualizmu. Na tym przecież rośnie potęga Chin.
Pocieszające jest chyba jedynie to, że zmiana nie będzie ostateczna i całkowita. Teatr nie przestał istnieć wraz z pojawieniem się kina, stracił tylko na popularności. Kino nie zniknęło wraz z pojawieniem się telewizji, a telewizja wraz z pojawieniem się internetu.
January 16, 2022
Większość ludzi uważa, że większość ludzi to kretyni
Większość ludzi uważa, że większość ludzi to kretyni. A skoro tak, to nie warto rozmawiać z nikim, kto ma poglądy inne od moich. Szybkim truchtem zmierzamy w kierunku rzeczywistości grup okopanych na stanowiskach i nie dopuszczających jakichkolwiek negocjacji.
Bańki informacyjne rozwijają się w wyniku zamknięcia się na poglądy inne od własnych. Część z różnic wynika ze statusu społecznego, miejsca zamieszkania, możliwości rozwoju, perspektyw życiowych, etc. Część to efekt innego tempa życia i chęci chłonięcia nowych idei. Powodów jest wiele. Wraz z wiekiem tempo przyzwolenia na zmiany zwykle spada, co jest naturalne. Społeczeństwa zachodnie nauczyły się korzystać z tej różnorodności. Bo, z dużym uproszczeniem mówiąc, są np. młodzi gniewni, którzy chcą radykalnych zmian, ale są też starsi konserwatyści, doświadczeni życiem, sceptycznie nastawieni do eksperymentów społecznych. I w jakiś sposób różne poglądy, różne podejścia owocują konsensusem, który dla nikogo nie jest idealny, ale przynajmniej akceptowalny.
Do tego jednak potrzebne jest poczucie wspólnoty i umiejętność spojrzenia na coś więcej niż określany wąskim horyzontem interes własny lub interes ludzi z własnej bańki. O tym, jak destrukcyjne społecznie jest zjawisko wzmacniania baniek, napisano już tyle, że nie ma sensu powtarzać. Tym bardziej że mało kto wyciąga z tego praktyczne wnioski wobec samego siebie.
Mamy więc sytuację, gdzie różne opcje polityczne nie chcą ze sobą rozmawiać, pragnąc jedynie, żeby ich wizja świata wygrała. I to wygrała bezwarunkowo, wbrew wszystkim innym i bez brania innego zdania pod uwagę. Tak się oczywiście nie da, bo nie można stworzyć dla każdej grupy i podgrupy osobnego prawa. Prawo musi być wspólne.
Cóż więc zrobić w sytuacji, gdy mamy np. trzy grupy prezentujące trzy różne, wzajemnie się wykluczające rozwiązania konkretnej sprawy? Trzeba usiąść do stołu i wypracować zgniły kompromis. Ale co, jeśli nikt nie chce ustąpić, bo moja racja jest najmojsza? Nie jest to pierwsza taka sytuacja w historii. Przykładów jest wiele, wiemy więc, jaki zwykle jest ciąg dalszy. A jest on taki, że na pewnym etapie eskalacji wszystkie strony konfliktu żałują, że go rozpoczęły. Niestety żałują, gdy już jest za późno.
Czy da się to jakość inaczej rozwiązać? Da się, tworząc podwójne standardy: jedne dla swoich, inne dla całej reszty. Najefektywniej czynią to reżimy totalitarne.
Czy da się to jakoś inaczej rozwiązać w warunkach demokracji? Nie da się.
Pisałem kilka razy o filtrowaniu i modyfikowaniu rzeczywistości (AR) lub wręcz tworzeniu sobie własnej (VR) tak, by odseparować się do tego, co niekomfortowe. Odpowiednio zaawansowane rozwiązania pozwolą nam nawet uwierzyć, że wszyscy inni ludzie na całej planecie mają dokładnie takie same jak my poglądy na każdy temat. Ta piękna utopia rozwiązałaby problem baniek informacyjnych, po prostu je od siebie izolując. Na przeszkodzie stoi jednak pewna drobnostka – od opracowania w pełni funkcjonalnych interfejsów BMI (brain-machine interface lub inaczej BCI – brain-computer interface) dzielą nas prawdopodobnie całe dekady.
Zjawisko baniek informacyjnych nie powstało wraz z internetem, towarzyszy nam od bardzo dawna, od pierwszych złożonych społeczności. Państwa totalitarne początku XX. wieku są tu dobrym przykładem, bo doskonale udokumentowanym. Propaganda na spółkę z cenzurą służyły przecież tworzeniu analogowych baniek informacyjnych dla setek milionów ludzi. Nowa jest więc tylko nazwa, no i nowe są narzędzia do ich tworzenia. Algorytmy wyszukiwarek i dużych serwisów internetowych robią to o wiele lepiej.
Trudno doszukiwać się tutaj „złych” intencji, to działanie typowo merkantylne. Personalizacja wyników wyszukiwania i selekcja wyświetlanych treści jest bardzo przydatna, kiedy szukamy kawiarni czy warsztatu samochodowego. Każdy wybierze taką metodę wyszukiwania, która będzie brała pod uwagę jego markę samochodu i miejsce zamieszkania. Gorzej to zaczyna wyglądać, gdy chodzi o treści o charakterze światopoglądowym. Mechanizm jest identyczny, efekty – już nie.
Możliwość stosowania mediów społecznościowych do manipulowania milionami ludzi w celu uzyskania konkretnych efektów politycznych została udowodniona. Ciekawszym jednak przypadkiem jest, gdy tego rodzaju działania nie są prowadzone przez ludzi. Algorytm, być może już AI, serwisu społecznościowego tak dobiera treści i wyświetla je nam z ogromnego nadmiaru, byśmy spędzali na tym serwisie jak najwięcej czasu, klikali w reklamy i wykonywali inne pożądane przez niego czynności. Powstawanie baniek informacyjnych jest tu efektem ubocznym, choć ma ogromny wpływ na wygląd dzisiejszego świata.
Wyciszanie, marginalizowanie jednych poglądów, a promowanie innych jest jak najbardziej wykonalne i to dyskretnie, poprzez zwykłą zmianę zasięgów. Każdy chętny może promować swoje wpisy, płacąc za to. Audyt skuteczności takiego procesu jest bardzo trudny, bo mechanizmy są niezwykle skomplikowane i z oczywistych powodów niejawne, lub nawet niemożliwe do ujawnienia, zrozumienia.
AI już teraz pośrednio wpływa na kształtowanie naszych poglądów na wielką skalę. Czemu nie miałaby tego robić nieco bardziej bezpośrednio, skoro ma jasno zaznaczony cel – zwiększać popularność serwisu? Czemu nie miałaby sama z siebie „nieświadomie”, ale jednak skutecznie, wpływać na postawy polityczne użytkowników? Tak jak my wpływamy na skład genetyczny pszenicy, żeby nam lepiej smakowała.
Można próbować wychodzić z takiej bańki, są nawet poradniki jak to zrobić. Nieliczni się pewnie zdecydują. Na początek można odwiedzać po równo serwisy informacyjne z różnych stron sporu albo czasopisma, jeśli ktoś woli papier. Potem użyć do tego samego wyszukiwania innej wyszukiwarki. Jeżeli ktoś na co dzień używa google.com, może spróbować np. bing.com. Oczywiście ta nowa wyszukiwarka też od razu zacznie się uczyć. Dalsze możliwe kroki to użycie innej przeglądarki, wyłączenie cookies, przełączenie na tryb incognito, zainstalowanie VPN-a, etc. W pewnym momencie dojdziemy jednak do wniosku, że używanie internetu w taki sposób jest bardzo niewygodne.
Nawet jeżeli wszystkich algorytmów nie można nazwać w pełni tego słowa sztuczną inteligencją, to pewne jest, że żaden człowiek… a nawet armia ludzi nie zdoła wykonać tej pracy. Żadna firma nie może sobie pozwolić na rezygnację z zaawansowanych i wyposażonych w dużą autonomię systemów informatycznych. Bez tego cała infrastruktura logistyczna i marketingowa przestanie działać.
Jeżeli ktoś chciał dowodu na to, że maszyny przejmują władzę nad ludźmi, to proszę, oto on. Macie go przed sobą w tym momencie. I nie chodzi o te literki.
November 28, 2021
O Lemie i kosmosie
Kilka dni temu wziąłem udział w konferencji „O Lemie i kosmosie” zorganizowanej przez Polską Agencję Kosmiczną. Konferencja odbyła się w Ministerstwie Rozwoju i Technologii. Moje krótkie wystąpienie zaczyna się w 4:34. Do obejrzenia tutaj.
November 11, 2021
Czy ja jestem patriotą?
Czy ja jestem patriotą? Nie wiem. To raczej określenie z kategorii, która nie powinna być kojarzona z autodeklaratywną formą pierwszoosobową. Coś jak „piękna” albo „przystojny”… ewentualnie „dobry kierowca”. To raczej powinien wypowiedzieć obiektywny obserwator. Kiedyś bardzo dawno temu zastanawialiśmy się z kumplami, czy pierwszego sierpnia ’44 byśmy sięgnęli po broń, czy raczej wsiedli w pierwszy samolot na zachód. To było tak bardzo dawno temu, że nawet nie wiedzieliśmy, iż nie było żadnych samolotów na zachód. Ani żadnej broni. Byliśmy dziećmi w biednym ale bezpiecznym PRL–u.
Gdziekolwiek jadę za granicę, staram się być ambasadorem mojego kraju. Nie robię syfu, zostawiam napiwki, w hotelu łóżko posłane, szklanki wymyte. To jest patriotyzm, czy nie? Pomagam ludziom (jeśli mogę, i jeśli to nie podpucha pod turystów), jestem miły, uprzejmy.
Patriotyzm uległ ostatnio mocnej erozji. Mój dziadek powiedziałby, że „dawno wojny nie było”. Ale on nie żyje od dwudziestu paru lat, nie doczekał nawet Balcerowicza. Ja bym powiedział, że erozja jest naturalnym procesem zapominania. I dokonują tej erozji dwa typy ludzi. Pierwszy typ myśli, że historią Polski można sobie wycierać mordę, jak stronicami przepisywanych podręczników, i budować na niej karierę, podszywając się pod spadkobierców wielkiej Rzecz(y)pospolitej sprzed czterystu lat. Drugi typ wierzy, że historia już się dokonała i odtąd już będziemy tak żyć zawsze w tym kokonie bezpieczeństwa. Oba typy nie czytały uważnie prawdziwej historii. A prawdziwa historia nie ukrywa, że nałogowo się powtarza.
Dziś chyba największym grzechem/błędem/niezrozumieniem jest przeciwstawianie polskiej racji stanu interesowi partii rządzącej. Coś jak przeświadczenie, że wróg bliski jest najgorszy, a wróg odległy nierozpoznany jest niegroźny. Horyzonty szerokie jak Bosfor w perspektywie dziesięciu lat.
Miałem dziś dobry przykład patriotyzmu współczesnego, praktycznego. W godzinach szczytu skręcałem (samochodem) z Niemcewicza w Grójecką. W lewo. Zanim ktoś zapyta, czemu nie pojechałem rowerem albo hulajnogą elektryczną, odpowiem, że nie wymyśliłem, jak rowerem odebrać samochód z warsztatu. Przestaliśmy z panią w Volvo X60 na sąsiednim pasie trzy zmiany świateł i nie wjechaliśmy w ten kocioł, żeby nie zalepić skrzyżowania dokumentnie. Mała duma. Z tyłu nawet nikt nie trąbnął, bo wiedzieli, o co walka. A teraz sobie wyobraźcie to samo w roku 2001 – byśmy tam stali zardzewiali do dziś.
Może to jest ten patriotyzm współczesny, tak po prostu nie utrudniać sobie wzajemnie życia, jeśli sami na tym wiele nie zyskamy. Trzeba płacić podatki, wspierać społeczeństwo, budować lepszą przyszłość Polski, Europy, Zachodu, ludzkości (w tej właśnie kolejności). Niezależnie od tego, kto aktualne jest zarządcą któregoś z wymienionych poziomów. Ale wzór patriotyzmu stale się zmienia. Czasem na początek wystarczy spojrzeć w lustro, chwilę pomyśleć, ustawić sobie wartości i przestać być pożytecznym idiotą na usługach wrogiego reżimu, który te nasze wartości ma za nic.
October 16, 2021
Nie jestem taka jak inne
Nie jestem taka jak inne, mam iPhone’a, piję kawę ze Starbucks’a, interesuję się modą i muzyką… Taki opis przekonanej o swojej wyjątkowości nastolatki stał się już memetyczny. Poczucie własnej wyjątkowości jest powszechne i nie ma w nim niczego dziwnego. W końcu współczesna cywilizacja daje nam, jak się zdaje, niemal nieograniczone możliwości wyboru drogi. No właśnie – zdaje się.
Parę lat temu pewne pismo użyło zdjęcia młodego hipstera jako ilustracji artykułu negującego oryginalność hipsterów. Przesłanie tekstu było takie, że wszyscy hipsterzy wyglądają niemal identycznie. Młody hipster oburzył się i to podwójnie: po pierwsze dlatego że bezprawnie użyto jego wizerunku, a po drugie dlatego, że przecież w jego mniemaniu hipsterzy są oryginalni i niepowtarzalni. Zaskarżył pismo, ale do procesu ostatecznie nie doszło, bo dość szybko okazało się, że zdjęcie przedstawia jednak kogoś innego.
I nawet jeżeli ta historia jest wymyślona, to świadczy tylko o tym, że jej twórca dobrze zdiagnozował trendy cywilizacyjne. Jesteśmy przecież produktem swoich czasów. Te czasy oferują nam nieograniczone możliwości samorealizacji i samokreacji. Ej, zróbmy coś niepowtarzalnego, oryginalnego… wejdźmy na Giewont! Możesz to zrobić, jasne, tylko przygotuj się na kilkugodzinną kolejkę złożoną z takich samych niepowtarzalnych oryginałów jak Ty. Wydaje się, że to zależy tylko od naszej decyzji, przecież możesz wszystko. Jak Truman Burbank, bohater filmu Truman Show.
Producenci powolutku, stopniowo, obniżają jakość popularnych produktów i niwelują ich cechy wyróżniające spośród innych. Dlaczego? Uniwersalnym kluczem do sukcesu w realiach konsumpcjonizmu jest trafienie do jak największej liczby odbiorców. Produkt musi więc pasować do statystycznego gustu. Czyli musi być nijaki. Dla nikogo nie będzie idealny, ale za to dla większości pozostanie akceptowalny. Nawet opakowania wyglądają coraz podobniej do innych. Idźcie do dużego marketu i weźcie trzy losowe butelki kefirów różnych producentów. Różnice miedzy nimi będą minimalne – dominujący kolor biały i dodatki niebieskie oraz zielone. Nie mówię, że to źle – łatwiej znaleźć na półce to, czego się szuka.
W mniejszym stopniu dotyczy to produktów premium, bo Roll-Royce’a nie pomylisz na ulicy z Range Roverem ani Porsche, podczas gdy Fiata z Fordem lub Citroenem już tak. W przypadku bliskiego mi tematu, czyli książek, nie jest inaczej. Szczególnie dobrze widać to w krajach anglosaskich – z kilku metrów można ocenić po okładce do jakiego gatunku literatury należy książka, jeszcze zanim zdołamy przeczytać choć jedną literkę tytułu. To bardzo wygodne dla producentów i sprzedawców – stworzyli pewien rodzaj kodu, który czytelnika o jasno sprecyzowanych gustach wiedzie wprost do odpowiedniego regału w księgarni.
Bycie przewidywalnym w wyborach konsumenckich jest też bardzo wygodne dla samych konsumentów. Kultura masowa tworzy pewne postawy, a one układają się potem we wzorce ułatwiające marketingowcom precyzyjne dotarcie do konkretnych klientów. Te same algorytmy ułatwiają klientom odnalezienie konkretnych produktów wśród tysięcy innych. Win win.
Niektórzy klienci nie rozumieją, jak to działa. Ratunku! Śledzą mnie cookies! Wpisałem w Google „młotek” i teraz na stronie z ukraińskimi paniami do towarzystwa wyświetlają mi się reklamy młotków! Czy przed tym należy się bronić? Można, ale po co? Ja osobiście wolę oglądać reklamy z interesujących mnie kategorii, niż te dobrane losowo. Jakieś i tak będą się wyświetlać, bo przecież serwisy muszą z czegoś żyć. Na razie działa to bardzo przaśnie, bo np. po tym jak kupiłem sprężarkę do samochodu (spokojnie, taką do pompowania opon), przez miesiąc jeszcze byłem bombardowany profilowanymi reklamami sprężarek. Drugiej raczej nie kupię. Dopiero potem zaczęły się pojawiać produkty z pokrewnych kategorii, czyli jakieś amortyzatory, lifty zawieszenia, etc.
Algorytm Google’a tym samym mówi mi, że nie jestem jak inni, bo lubię… i tu lista rzeczy, które prawdopodobnie lubi każdy z wielu milionów tych, którzy kupili sprężarkę do pompowania kół. I oczywiście te wszystkie algorytmy zarządzające zautomatyzowanym marketingiem próbują mi wmówić, że mają ofertę tylko dla mnie, bo przecież jestem wyjątkowy. To miłe, nie uważacie?
Twoje zachowania i przyzwyczajenia da się sparametryzować i określić granice, poza które nie wyjdziesz. Nie pójdziesz raczej do szkoły albo pracy w stroju tyrolskiego górala z końca XIX wieku. Raczej nie przyjdziesz też w spodniach modnych dwadzieścia lat temu. A jeśli przyjedziesz samochodem, to prawie na pewno nie będzie to Trabant. Zawężając to dalej w końcu powstanie obraz całkiem precyzyjnie Cię określający.
Czy należy się przed tym bronić? Blokować reklamy, czy może raczej je wykorzystać? Wolę reklamę sprężarek i młotków od reklamy np. pończoch, czy tam jakichś kremów do pięt. I może te profilowane reklamy rzeczywiście podsuną mi coś przydatnego, na co sam bym nie wpadł? Tylko że jednocześnie nie chciałbym, żeby przyszło do mnie dziesięciu domokrążców na prezentacje kolejnych młotków i sprężarek. Czyli jednak jakieś zabezpieczenie jest konieczne, ktoś w rodzaju… nazwijmy go agentem wyboru. Ktoś/coś, kto/co zdejmie ze mnie konieczność zastanawiania się i podejmowania decyzji wyboru między setkami produktów i usług. Ten agent pozna dobrze moje gusta i potrzeby, po czym za mnie będzie ogarniał ten obszar świata. Decydował i kupował. Będzie mnie izolował od przykrości dokonywania wyborów.
Ale tutaj znów pojawia się pytanie, kto okaże się silniejszy? Czy mój agent wyboru, czy agent sprzedawcy, który chce wykreować/nagiąć mój gust tak, bym kupił właśnie jego młotek? To temat, który zyska na aktualności wraz z rozwojem internetu rzeczy. Bo jeśli np. Twoja inteligentna lodówka sama zacznie kupować dla Ciebie produkty, żebyś nie musiał na to zużywać swojego cennego czasu i energii, to kto będzie odpowiedzialny za kupienie dwudziestoletniej whisky za 1500 PLN na Twoje urodziny?
September 22, 2021
Wielka naiwność
Mam wrażenie, że już kiedyś, lata temu, napisałem ten felieton. Być może były to dwa albo trzy osobne felietony, w których snułem te ponure wizje przyszłości. Dziś z uczuciem déjà vu piszę o tym samym, ale tym razem to już nie jest futurologia krótkoterminowa, lecz obserwacja wydarzeń, które właśnie zachodzą.
„Nie jesteśmy już zainteresowani wspólnym odkrywaniem prawdy, ale wyłącznie przekazywaniem innym stałych opinii pewnej grupy odpowiednio oświeconych ludzi. A status ofiary staje się tylko pretekstem do przejęcia władzy” powiedział wybitny kognitywista z Harvardu, profesor Steven Pinker.
Wróżę panu Pinkerowi pewne nieprzyjemności, bo przecież obecnie w zachodniej dyskusji publicznej dominuje zasada, że jeżeli fakty nie pasują do idei, tym gorzej dla faktów. Przy czym samej idei broń boże nie nazywa się ideą! Używa się raczej określeń kamuflujących w rodzaju „zwykła ludzka przyzwoitość”, „kres niesprawiedliwości”, albo podobnych pozytywnie nacechowanych i jednocześnie nieprecyzyjnych, więc trudnych do storpedowania sloganów.
Wyznawanie i stosowanie zasad ideologii przy jednoczesnym zaprzeczaniu istnienia tejże, w pierwszym momencie wydaje się zupełnie bezsensowne. Ale wcale takie nie jest, bo ideologia to przecież coś wymyślonego, sztucznego, no i mającego zły PR. A jeżeli pozbędziemy się słowa „ideologia”, to możemy przedstawiać nasz zestaw norm moralnych jako coś naturalnego, uniwersalnego i jedynie słusznego. To tak jakby bandyta powiedział „To nie jest napad, ale proszę mi oddać portfel, bo użyję tej oto cegły”.
W starciu rozumu z ideologią po kilkuset latach znów wydaje się wygrywać ta druga. Przyszli historycy być może nazwą pierwszą połowę XXI wieku „antyoświeceniem”, „zaćmieniem” albo „idiokracją”.
Ogłupianie i manipulacja mas właściwie już nikogo nie dziwią, ani nie oburzają. Nie można się przecież oburzać na wszystko, na każdym kroku, co kilka sekund. Człowiek obojętnieje i albo się poddaje i pełza jak reszta, albo się izoluje, żeby nie zwariować. Chyba każdy w miarę zorientowany człowiek wie, czym są bańki informacyjne, a jednak większości nie przeszkadza to, aby w tych bańkach tkwić, z wygody lub z wyrachowania (bo poza bańką jesteś planktonem). Niestety znakomita większość ludzi nie ma o tym pojęcia i po prostu myśli, że ta ich bańka to obiektywny obraz świata, atakowanego z zewnątrz przez jakieś dziwne, obce demony. Bo tamci inni to tkwią w bańkach, a ja reprezentuję zewnętrze.
Dziś mało kto próbuje (ma odwagę) przedstawiać rzeczowe argumenty za tą czy inną racją. Ja nie mam tej odwagi. Zresztą po co? Logika jest ekskluzywną zabawą, wręcz dyskryminującą większość, a w demokracji decyduje przecież większość. Dominuje więc zakrzykiwanie (ze swej natury niepodlegające merytorycznej krytyce), a normą jest już karanie za samo wygłaszanie opinii niezgodnych z ideami opcji, która w danym obszarze sprawuje władzę. Chodzi nie tylko o władzę oficjalną, ale również moralną, która nie jest przecież tożsama z władzą legislacyjną (jak to np. było przez większy czas istnienia PRL-u). Pozaprawne karanie za nieprawomyślność to solidarny ostracyzm, potępianie, szkalowanie. A kto nie potępia z nami, tego my potępimy. Kolejny etap to już regulacje prawne, zamykające niewygodne usta paragrafami. Ta zabawa nigdy się nie kończy.
Wyborów przywódców dokonujemy dzięki kalejdoskopom korzyści oferowanych kolejnym grupom społecznym, na podstawie śmiesznych memów albo rzuconych przez nich (przygotowanych przez sztab) bon motów. Naszą opinię na temat najważniejszych kwestii moralnych albo gospodarczych kształtują przypadki anegdotyczne.
Żeby wygrać wybory, nie trzeba nawet przedstawiać programu wyborczego, bo i tak niemal nikt go nie przeczyta. Lepsze są krótkie filmy na YT, na Tik-Toku, albo cokolwiek gdziekolwiek, gdzie będzie można odwołać się raczej do prostych emocji niż do rozumu. A potem, chcąc przepchnąć ustawę, nazywamy ją ładnie, by zdobyć aprobatę mas. Chwytliwa nazwa jest ważniejsza od treści, często przeciwstawnej owej nazwie.
A co ze statusem ofiary, wspomnianym przez profesora Pinkera? To jest rosnący od dziesięcioleci trend „bycia ofiarą”, trend znów nieuświadomiony przez znakomitą większość czynnych uczestników trendu. Po pierwsze mianujemy się „ofiarą”, słusznie albo niesłusznie, to bez znaczenia dla dalszego mechanizmu. Po drugie domagamy się specjalnej ochrony (przywilejów), no i zmian prawnych, które nas ochronią i ułatwią nam dochodzenie naszych „praw”. No i chcemy przykładnie ukarać naszych „oprawców”. Czyli zaostrzamy prawo na naszą korzyść. I jest sukces, więzienia pełne. Statystyki puchną, co jeszcze bardziej „moralnie” uzasadnia kolejne zdecydowane działania. Cóż z tego, że siedzi wielu niewinnych? Cóż z tego, że wielu siedzi z powodu nadinterpretacji? Reszta, zastraszona, będzie milczeć. Czyli sukces!
To wszystko jest tylko wynikiem obserwacji tego, co się obecnie dzieje na świecie. Gdziekolwiek spojrzeć, sytuacja wygląda podobnie, choć w różnych miejscach świata inne opcje polityczne, mniej lub bardziej delikatne, próbują robić porządek po swojemu. Co innego nagle wolno, czego innego nagle nie wolno. Jakbyśmy siedzieli na wrzącym wulkanie, któremu COVID-19 podłączył turbo.
Świat rozpada się na kawałki, które wkrótce staną się niekompatybilne. Cofamy się o trzy wieki, co najmniej.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
