Klaudyna Maciąg's Blog, page 27
June 12, 2017
Zapisane w wodzie, wyciągnięte z du*y, czyli o kolejnym tworze (przereklamowanej) Pauli Hawkins
Wydawnictwo: Świat Książki • Rok wydania: 2017 • Stron: 401Dziewczyna z pociągu to najgorsza i najbardziej przereklamowana książka, jaką przeczytałam w ostatnim dziesięcioleciu, a mimo to przyniosła ona Pauli Hawkins międzynarodową sławę. Teraz brytyjska pisarka znów postanowiła zawojować rynek wydawniczy, tym razem, ekhem, "thrillerem" Zapisane w wodzie. I chociaż obiektywnie trzeba przyznać, że w tym przypadku spisała się lepiej (stworzenie gorszego chłamu od Dziewczyny nie było przecież możliwe), to i tak gdyby nie modne nazwisko, powieść ta trafiłaby do koszyka z książkami za piątaka zamiast na półki z bestsellerami. Bo i do thrillera jej daleko, i do dobrej literatury również.
O tym właśnie opowiada ta historia.
Ale jeżeli liczycie na to, że przyjrzycie się śledztwu, będziecie rozczarowani. Ono opisane jest tutaj szczątkowo. Ponieważ jednak nie zawsze w thrillerze musi chodzić o zbrodnię i szukanie winnych, pewnie liczycie na mroczny klimat powieści i rasowy dreszczowiec, który nie da Wam spać? Pudło. Na tym polu również Zapisane w wodzie się nie sprawdza.
A potencjał w tym wszystkim był.

Autorka wykreowała bardzo klimatyczne tło dla swojej powieści, tyle że zupełnie nie umiała go wykorzystać. Co jakiś czas dorzucała do tego obrazka nowy element, który na koniec okazywał się zupełnie nieważny. Całe to budowanie atmosfery i nadawanie grozy okazało się nie tylko zbędne, ale też nie było w stanie zalepić dziur w tej historii.
Można odnieść wrażenie, że Paula Hawkins nie umiała dźwignąć swojego pomysłu i zrobiła to, co najgorsze w takiej sytuacji - postawiła na lanie wody, sianie zamętu oraz dorzucanie kolejnych zbędnych wątków i bohaterów. I nie dość, że w tym wszystkim zabrakło jakiejkolwiek głębi, to jeszcze całość wypadła dramatycznie nudno.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że autorka traktuje swoich czytelników jak debili i wykłada im wszystko jak na tacy, nie pozostawiając nawet maleńkiego pola do namysłu i własnych poszukiwań. Zupełnie nie radzi sobie ona z narracją pierwszoosobową i te fragmenty książki, w których do głosu dochodzą bohaterowie, trącą taką naiwnością, że aż chce się tu na zmianę śmiać i płakać. Thriller? Dobre sobie. Zapisane w wodzie to zwyczajna powieść obyczajowa w mrocznym klimacie, a nie żaden thriller. Bądźmy poważni i nie obrażajmy prawdziwych reprezentantów tego gatunku.
Zapisane w wodzie czy Dziewczyna z pociągu?Za pewien plus nowej powieści Hawkins można uznać to, że widać jakiś progres w działaniach brytyjskiej autorki. Co prawda dalej ewidentnie ma coś do kobiet i lubi się nad nimi pastwić, ale tym razem chociaż pokusiła się o to, by wykreować nieco mniej stereotypowych bohaterów. Co prawda wszelkie dramy między nimi wypadają mało wiarygodnie, tak jak zresztą cała ta opowieść, ale przynajmniej teraz jej bohaterowie są "jacyś", nabrali barw i indywidualnych charakterów. Nie są już szarą masą ulepioną z gliny stereotypów i odrysowaną z marnych szablonów. To pozwala mi rzucić śmiałe stwierdzenie, że Zapisane w wodzie to powieść od słynnej Dziewczyny z pociągu dużo lepsza.
Ale czy to wystarczy? Nie dla mnie. Wynudziłam się i wymęczyłam przy tej książce i uważam, że nie warto po nią sięgać, nawet w ramach ciekawostki. Paula Hawkins nie ma do zaoferowania nic czytelnikom, którzy rzeczywiście lubują się w thrillerach i dużo czytają. Ta powieść przemówi przede wszystkim do tych odbiorców, którzy sięgają po książki modne i którzy nie mają wielkich wymagań wobec literatury, poza tym, że ma zapewniać rozrywkę na parę wieczorów.
Wybór, czy warto na tę rozrywkę poświęcić swój czas, pozostawiam Wam.
Moja ocena: 3/10
Książka przeczytana w ramach wyzwań: 'WyPożyczone', 'Gra w kolory', 'Czytamy nowości' oraz 'Czytelnicze wyzwanie 2017' (kategoria: Książka, której akcja dzieje się na przestrzeni minimum jednego stulecia).
Published on June 12, 2017 13:15
June 10, 2017
Co z tym stanem agonalnym i blogową prostytucją? O tym jak wygląda sytuacja blogerów książkowych, booktuberów i bookstagramerów
Kiedyś było łatwiej. Blogerów książkowych była garstka, wszyscy się znaliśmy, organizowaliśmy wspólne akcje i od czasu do czasu kłóciliśmy się o to, kto majstruje przy datach publikacji postów albo nadmiernie chwali się stosikami. Teraz życie w blogosferze książkowej (tak, dla uproszczenia, nazywać będę zarówno booktube, bokstagram jak i klasyczne blogowanie) jest ciężkie. Awantura goni awanturę, zarobki jednych denerwują innych, pojawiają się oskarżenia o kopiowanie pomysłów i wpędzanie innych do grobu, jedni wytykają drugim, inni płaczą, jeszcze inni zbierają wokół siebie małe grupki wyznawców, którzy mają zgnoić book-przeciwników. Krótko mówiąc: jest niewesoło. Jest do dupy. Martyna Szkołyk nazwała to wręcz stanem agonalnym , jednocześnie zapraszając do polemiki.
Odpowiadam więc.
Sama w dyskusjach tych nieraz zabierałam głos, publikując takie teksty, jak:
Największe grzechy blogerów I czego się wtrącasz do cudzego blogowania? Czy coś się zmieni w książkowej blogosferze? Jak blogerzy kichę robią, czyli o tych, którzy współpracować by chcieli, tylko jak to zrobić, jeszcze się nie dowiedzieli...
Temat wciąż jednak nie umiera, swój głos w dyskusji nad kondycją blogosfery książkowej podejmują kolejne osoby i wydaje się, że tutaj wciąż jeszcze można coś dopowiedzieć, wciąż można próbować nakłonić innych do przemyśleń, wciąż można próbować coś zmienić...
Czy to jest jednak w ogóle możliwe?

Współpraca z wydawnictwamiJak wygląda współpraca z blogerami? Martyna w swoim tekście opowiada o tym, że "blogerowi się każe, bloger zrobi", z czym absolutnie nie mogę się zgodzić. Mam co prawda kilka negatywnych wspomnień związanych ze współpracą z wydawnictwami, ale były to przypadki marginalne, np. kiedy jedno z nich po negatywnej recenzji zakończyło ze mną współpracę. Nikt nigdy niczego mi nie narzucał, nie zmuszał do publikacji miliarda newsów z życia wydawnictwa, ani tym bardziej nie naciskał na pisanie wyłącznie pochlebnych opinii. Nikt też nie narzucał, że muszę recenzję opublikować również w dwudziestu innych miejscach. Tzn. nikt z wydawców, bo faktem jest, że spore wymagania stawiają księgarnie internetowe współpracujące z blogerami. Od takich "współprac" jednak uciekam daleko. To jest chore, żeby stawiać współpracownikom dziesiątki żenujących wymagań (w tym np. konieczność wysłania tekstu do akceptacji i publikowania go najpierw na stronie księgarni, co działa wyłącznie na niekorzyść blogera i jego bloga) i dawać im w zamian jedynie książki. Ten, kto się na to godzi, nie widzi, jak jest wykorzystywany i jak robiony w bambuko przez firmę, która korzysta z jego naiwności. A potem się dziwią, że nazywa się blogerów prostytutkami...
Prawda jest jednak taka, że to blogerzy książkowi sami tworzą sobie problemy. Praca w wydawnictwie pozwala mi spojrzeć na to wszystko z drugiej strony - pal licho, gdy ktoś przeprasza za negatywną opinię - bawi mnie to, ale nie wzbudza żadnego niesmaku. Niektórzy jednak piszą wprost: "Klaudyna, nie chcę żebyś kończyła ze mną współpracę, więc nie opublikuję negatywnej opinii na temat książki X.". Co jest, cholera jasna? Albo te wszystkie: "Wybacz, że opublikowałam recenzję tylko w ośmiu księgarniach, w tej dziewiątej nie mogłam się zalogować", "Przepraszam, że czytałam książkę aż dwa tygodnie". Nie wiem z jakimi wydawnictwami ci ludzie mają doświadczenia, nie wiem skąd się bierze ta postawa zbitego psa, skoro od samego początku mówię ludziom wprost: "Ważne są dla nas szczere opinie, nie bój się krytyki", "Czytasz kiedy chcesz, publikujesz, kiedy możesz", "Stawiamy na partnerstwo" itd. Ludzie wciąż się kajają, wciąż traktują wydawnictwa tak, jakby zsyłały im mannę z nieba i wciąż boją się otwarcie krytykować otrzymywane książki.
A już najgorzej, gdy książka jest polskiego autora.

Dlaczego blogerzy nie krytykują?Zaprzyjaźniona pisarka powiedziała mi niedawno, że nie czyta recenzji swoich książek, bo ma dosyć tego, że blogerzy włażą w tyłki wydawnictwom. I jak tu się z tym nie zgodzić? Wieczne pochlebstwa przecież niczego pisarzowi nie dają, a brak realnej dyskusji o jakości czy wartości literatury kończy się tym, że wokół pełno laurek wystawianych kiepskim pisareczkom, a wiara w rzetelność blogerów książkowych spada.
Zgadza się to z wnioskami Martyny Szkołyk, która w tekście "Agonalny stan blogosfery książkowej" wspomina: "Brak rzetelności, oryginalności i argumentacji to najcięższe przewinienia blogerów. Często można trafić na stwierdzenie, że książka nie podobała się, bo nie. Domyślać jak musi czuć się autor, czytając takie popłuczyny na temat swojej powieści. Bo tym właśnie jest coraz większa liczba opinii na temat książek w blogosferze".
Ktoś powie, że bloger to nie krytyk literacki, ale wypadałoby czasem pokusić się o coś więcej niż: "podoba mi się, bo dobrze się czyta", "nie podoba mi się, bo nie lubię książek tego typu" i nic poza tym. Ludzie, dlaczego tak bardzo się boicie napisać, że autor ma fatalny styl, że nie umie portretować bohaterów, że dialogi są drętwe a wydawca przyoszczędził na korekcie? Nie jesteście profesjonalnymi krytykami, ale macie prawo do własnych opinii. A to, że jakiś pisarzyna postraszy Was sądem albo się oburzy (co zdarzało się już wielu z nas), tylko zagwarantuje Wam darmową reklamę. Wydawnictwo zerwie kontakt? Te, które tak robiły, zostały już zweryfikowane przez rynek, więc nie miejcie obaw. A jeżeli nie czujecie się na tyle kompetentni, by drążyć i analizować, to zastanówcie się, jaki w ogóle sens ma ta Wasza bytność w blogosferze. Prawda jest taka, że Wasze teksty są równie nieprzydatne, jak nieprzydatne by były, gdyby lądowały w szufladzie.

Czy tylko nastolatki "robią to źle"?Choć z przekazem tekstu Martyny w dużej części się zgadzam, to jednak nie mogę przejść obojętnie obok krytyki kierowanej w stronę nastoletnich blogerek. Prawda jest taka, że żenujący poziom słownictwa, nieumiejętność zbudowania zdania czy czytanie słabej jakości literatury to wcale nie jest problem gimnazjalistek i licealistek. Kanały na YouTubie czy blogi pełne są dwudziesto-, trzydziesto- i czterdziestolatek, które swoim poziomem nie mogłyby zaimponować nawet dwunastoletniemu półgłówkowi. Z drugiej strony - sporo jest w tym środowisku osób młodych, które imponują mi już samym tym, że interesują się literaturą i potrafią napisać o niej ciekawiej niż niejedna dorosła blogerka z długim stażem.
Młodym blogerkom obrywa się za to, że nie mają doświadczenia. Że nie mają umiejętności. Że czytają słabe książki. Do tego problemu już się kiedyś odniosłam, więc pozwolę sobie na krótki cytat:
Często w dyskusjach pomiędzy blogerami pojawiają się stwierdzenia, że moda na blogowanie o książkach wśród nastolatków jest żenująca. Że "dzieciaki" czytają wyłącznie chłam dla nastolatków, że nie mają literackiego obycia. Oczywiście, szanowni koledzy i piękne koleżanki w ich wieku gustowali wyłącznie w Prouście i Faulknerze, to się rozumie samo przez się, dlatego też trudno im pojąć, że "nastolatek" i "literatura dla nastolatków" to całkiem niegłupie połączenie.
Wciąż podpisuję się pod tymi słowami i wciąż bawi mnie to ciągłe czepianie się nastolatek. Mam nadzieję, że nigdy nie obiecywaliście sobie, że nie będziecie jak inni dorośli narzekający na "tę dzisiejszą młodzież", bo właśnie łamiecie dane sobie słowo.
Wracając do słów Martyny - zgadzam się, że poziom blogosfery książkowej bywa żenujący, zgadzam się, że nie warto oglądać większości polskich booktuberów i dodam do tego jeszcze, że kiepsko robi się także na bookstagramie, gdzie jedni kopiują drugich i większość kanałów książkowych opiera się na schemacie: pastele, pościele i cotton ballsy. W świecie blogerów książkowych zawsze było tak, że wyróżniała się garstka osób a reszta tworzyła szarą masę i schemat ten wciąż jest podtrzymywany.
Nie zgadzam się jednak, że problemem są tutaj głównie nastolatki i wydawnictwa zabiegające o ich atencję. Nie podoba mi się generalizowanie, że nie można jednocześnie lubić bajek dla dzieci i krwawych thrillerów. Prawda jest taka, że gorsze wrażenie robi na mnie trzydziestolatka z sześcioletnim stażem w blogosferze wciąż opierająca swoje recenzje na blurbach niż nastolatka, która własnymi słowami usiłuje opisać, co jej się w danej książce (bajce czy młodzieżówce) podobało lub nie. Każdy z nas kiedyś zaczynał, ja sama wolę nie czytać swoich pierwszych tekstów i więcej wybaczam osobom, które dopiero zaczynają przygodę z blogosferą niż tym, którzy gniją w niej od lat i nie wyciągają żadnych wniosków z tego, że niczego do życia swoich czytelników nie wnoszą.
A jakie jest Wasze zdanie? Podobnie jak Martyna, zachęcać Was będę do zabrania głosu w dyskusji, wciąż wierząc, że razem jesteśmy w stanie coś zmienić.
Przeczytaj również:
BlogerMama na freelansie: "Dlaczego nie masz normalnej roboty?", czyli o tym, jak otoczenie postrzega pracę freelancerówBlogerze, załóż konto na Twitterze!Ty też możesz być nierobem, po prostu załóż tego cholernego bloga
Published on June 10, 2017 11:32
June 7, 2017
Nowa adaptacja "Ani z Zielonego Wzgórza" - recenzja pierwszego sezonu serialu "Ania, nie Anna"
Nie boję się powiedzieć, że to najlepsza adaptacja Ani z Zielonego Wzgórza i najlepsza odtwórczyni roli Ani Shriley w historii. Możecie na mnie krzyczeć, możecie jęczeć, że Ania była tylko jedna (że niby w postaci Megan Follows), ale nie będzie to do mnie docierać. Bo pierwszy raz mamy do czynienia z sytuacją, że adaptacja dorównuje doskonałej powieści Lucy Maud Montgomery, a momentami wręcz ją przebija. I co Wy na to?
Piękno i artyzm produkcji stworzonej na zlecenie Netfliksa (NETFLIX - co to jest i dlaczego się w nim zakochałam?) można dostrzec już przy czołówce Anne with an E. Bywa, że otwarcia po prostu się przewija, bo po którymś obejrzeniu nudzą. W tym przypadku jest inaczej - widziałam czołówkę tego serialu kilkanaście razy i za każdym razem funduje mi ona dwie reakcje - łzy wzruszenia i dech zaparty w piersi:
Ocena, rzecz jasna, pozostaje kwestią gustu, ale dla mnie jest to prawdziwy pokaz geniuszu i artystycznej wrażliwości. Majstersztyk!
Dlaczego tę wersję Ani pokochałam najbardziej?Najpopularniejszą adaptację powieści Montgomery wyreżyserował Kevin Sullivan, który w głównej roli obsadził przeuroczą Megan Follows. Choć większość miłośników tej historii nie wyobraża sobie Ani inaczej, dla mnie sztywna i ładniutka Megan zupełnie nie pasuje do roli rudej, energicznej brzyduli. Oglądając filmy Sullivana zawsze miałam wrażenie, że choć większość obsady dobrał znakomicie, tak w tym najważniejszym punkcie się nie wykazał. Przez lata wręcz nie lubiłam filmów o Ani i dopiero teraz mam wrażenie, że ktoś stanął na wysokości zadania i obsadził w głównej roli taką aktorkę (Amybeth McNulty), która najwierniej oddaje jej wygląd, charakter i sposób bycia.

Warto jednak pamiętać, że adaptacja pozostaje adaptacją, czyli luźną interpretacją twórców, inspirowaną dziełem literackim. Dlatego też netfliksowa Ania Shirley jest nieco mniej milutka, za to ma więcej charakteru. Dobitnie pokazane zostało tutaj, jak mocno przeszłość odbija się na psychice dziewczynki, czego nigdy wcześniej nie pokazywano w taki sposób. Ania, nie Anna ma w sobie sporo mroku i choć generalnie uważam, że jest to serial, którym poprawiam sobie humor, to poziom dramatyzmu jest tutaj naprawdę wysoki, co determinuje również wizerunek postaci. Wcale nie jestem przekonana, czy wszyscy pokochają tę bohaterkę tak, jak kochało się ją w książce. Za to wizerunkowi Gilberta nareszcie nadano trochę głębi i daleko mu do tej ciepłej kluchy z powieści Montgomery, która w żaden sposób nie istniała poza chwilami, w których kręciła się wokół Ani.
Oświadczam zatem, że Gilbert Blythe nareszcie ma iskrę w oczach, ma charakter i ma - za przeproszeniem - jaja. I to, jak ten piętnastoletni dzieciak - Lucas Jade Zumann - zbudował tę postać, sprawia, że należą mu się wyłącznie standing ovation.

Jeżeli ekscytuję się nowym wcieleniem Gilberta, nie wiem jakich określeń powinnam użyć, by ocenić to, jak w Ani, nie Annie przedstawieni zostali Maryla z Mateuszem. Geraldine James jest tutaj wybitna, jest genialna i zachwycająca. Śmiem twierdzić, że to jedna z najlepiej wykreowanych i najlepiej zagranych postaci w historii telewizji.
R.H. Thomson może nie wypada tak zjawiskowo, ale to też związane jest z tym, jakich bohaterów oboje odgrywają. Cichy, dobroduszny Mateusz nigdy nie będzie rzucał się tak w oczy jak jego zasadnicza i poważna siostra, co nie zmienia faktu, że w rolach tych obsadzono aktorów zachwycająco genialnych, którzy dali tutaj popis niesamowitych umiejętności aktorskich.

Co warte podkreślenia, tutaj również drugi plan obsadzono znakomicie. Trudno byłoby mi znaleźć choć jedną postać, co do której można by mieć tu jakieś obiekcje. Po prostu casting wyszedł twórcom Anne with an E genialnie, dzięki czemu obsada nie ma żadnych słabych punktów.
Ania, nie AnnaTen serial jest piękny. Jest jak dzieło sztuki uwięzione na małym ekranie. Widok kanadyjskich plenerów zapiera dech, scenografia jest znakomita, podobnie jak charakteryzacja czy kostiumy. W tle pojawia się idealnie dobrana muzyka, a retrospekcyjne wstawki pozwalają dostrzec to, jak dobrze napisany został scenariusz tego serialu.
Wydaje mi się, że najważniejsze jest jednak to, by w adaptacji książki jak najwierniej oddać ducha historii i jej bohaterów. Bo o ile scenariusz nie ma prawa być wierną kopią powieści, o tyle widz musi mieć poczucie, że skoro ogląda historię inspirowaną czymś, co dobrze zna, powinien otrzymać coś, co nie będzie brutalnym zaskoczeniem i rozczarowaniem.
Nowa wersja Ani z Zielonego Wzgórza rozczarowaniem nie jest, choć ma w sobie elementy, które wielu mogą zniechęcać.

Oglądając Anne with an E, można odnieść wrażenie, że choć klimat powieści został zachowany, to jednak nowe wydanie tej historii ma w sobie ducha współczesności. Dla jednych będzie to wadą, dla innych zaletą. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym rzucała stwierdzenia, że powieściom Montgomery czegoś brakowało, ale faktem jest, że w wersji serialowej historia ta ma trochę inną wymowę - duży nacisk położono tutaj na kwestie społeczne i tematykę feministyczną. Akcja jest dużo bardziej dynamiczna i choć czas akcji się nie zmienił, to jednak da się zauważyć, że ta wersja Ani z Zielonego Wzgórza jest naprawdę mocno uwspółcześniona.
Dla mnie to nie jest żadnej problem. Dla dzieci i podlotków treść i przekaz powieści kanadyjskiej pisarki na pewno są wystarczające - aż chce się być koleżanką Ani, aż chce się biegać po Avonlea, aż chce się rozkochiwać w sobie chłopaków takich jak Gilbert. Jednak - tak jak większość ukochanych powieści z dzieciństwa, tak i ta z czasem doceniana jest głównie z sentymentu. Z perspektywy czasu da się dostrzec, że momentami akcja zbyt zwalnia i że niektóre wątki są słabo rozwinięte, dzięki czemu łatwiej jest docenić, ile pracy włożono w to, by - przy zachowaniu szacunku do oryginału - stworzyć w oparciu o powieści Lucy Maud Montgomery serial, który ekscytuje, zachwyca, ma niepowtarzalny klimat i jednocześnie niesie za sobą głębszy przekaz.
Ja to kupuję w całości. Ten serial jest zrealizowany tak dobrze, że nawet zaczynam chwalić jego twórców za to, że na wielu polach wcale nie są wierni oryginałowi. To tylko sprawia, że Ania, nie Anna jest udoskonaloną wersją dobrze nam znanej historii.
Moja ocena: 9,5/10
Przeczytaj również:
Recenzja pierwszego sezonu serialu GirlbossRecenzja serialu Pamiętniki CarrieWszystkie grzechy Gilmore GirlsRecenzja pierwszego sezonu serialu Stranger Things
Published on June 07, 2017 13:59
June 4, 2017
100 najlepszych książek pierwszej dekady XXI wieku
Znacie już tytuły stu książek, które każdy powinien przeczytać i wiecie, jakie książki czytała Rory Gilmore. Dziś przygotowałam dla Was listę stu najlepszych książek pierwszej dekady XXI wieku, która stworzona została na podstawie głosów użytkowników portalu Goodreads (przypominam: Goodreads, najlepszy zakątek dla książkolubnych - jak z niego korzystać i co to w ogóle za miejsce). Z pewnością wiele punktów tej listy Was zaskoczy!
Published on June 04, 2017 03:47
May 31, 2017
Czeskie historie, których nie zapomnisz - o książce "Lucynka, Macoszka i ja" Martina Reinera
Wydawnictwo: Stara Szkoła • Rok wydania: 2015 • Stron: 232Czy wierzycie w to, że nic w naszym życiu nie dzieje się przypadkowo? Sama nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale teraz myślę sobie, że to było cudowne zrządzenie losu, że trafiłam właśnie na tę książkę. Bo czuję, że są ludzie, którym powinnam ją podarować. Czuję, że coś we mnie zmieniła. Czuję, że będzie jedną z tych powieści, do których będę wracać. Nie dla rozrywki, ale dla doznań estetycznych. Nie dla fabuły, ale dla słowa. I dla ludzi, których na kartach tej historii poznałam i o których nie mogę przestać myśleć.
Niełatwo pisze się o takich książkach. Bo z jednej strony wiem, że ma ona w sobie wiele uroku i przyciągnie wielu miłośników literatury. Z drugiej jednak - wiem też, że kryje w sobie drugie - a może nawet i trzecie - dno, że w tle przewija się życie społeczno-polityczne Czech i Czechosłowacji i że nie każdemu przypadnie do gustu poetyckość, kameralność i niezwykłość tej opowieści.
instagram.com/kreatywaNiby akcja płynie powoli, niby to taka spokojna historia, a jednak były momenty, w których czułam przyspieszone bicie serca i ekscytację równą zgłębianiu rasowego kryminału. Czuć w powietrzu nutkę tajemnicy, a nietypowa konstrukcja tej powieści pozwala na stopniowanie napięcia, przez co czytelnikowi trudno jest się od niej oderwać.Trudno jest się od niej oderwać również dlatego, że opowiada o zwykłych-niezwykłych ludziach i o zwykłych-niezwykłych czasach w historii Europy. Choć teoretycznie obserwujemy życie Tomasza i małej Lucynki, choć teoretycznie chodzi tutaj o coś zupełnie innego, to nie da się ukryć, że Martin Reiner rozlicza się ze swoją ojczyzną i poświęca jej ważną część swojej powieści.
Nie to jest jednak "najważniejszym punktem programu". Lucynka, Macoszka i ja będzie książką, która zapisze się w mojej pamięci jako ta, w której znajduje się absolutnie najwięcej przecudownych wyrażeń i wyśmienitych porównań. Dobitnie widać tutaj, że autor ma doświadczenie w tworzeniu poezji, ponieważ jego powieść ma w sobie tyle poetyckości, tyle lirycznego piękna i tyle pięknych słów, że aż miałoby się ochotę na każdej stronie zaznaczyć co najmniej kilka cytatów godnych zapamiętania na zawsze.
I myślę sobie, że każdy, kto chciałby w życiu sam tworzyć, powinien udać się do Martina Reinera na nauki. Bo mnie jawi się on jako prawdziwy mistrz słowa. Prawdziwy artysta. Człowiek zasługujący na stanie się klasykiem czeskiej literatury.
Moja ocena: 9/10
Książka przeczytana w ramach wyzwań: 'WyPożyczone', 'Gra w kolory' oraz 'Czytelnicze wyzwanie 2017' (kategoria: Książka, której akcja dzieje się w latach 90-tych).
Published on May 31, 2017 13:13
May 30, 2017
Czy w XXI wieku warto jeszcze czytać Pana Kleksa?
Kiedy powstawała Akademia Pana Kleksa, w Europie szalała wojna. Jakże ciekawe jest to, że nie zważając na okoliczności (a może właśnie dzięki nim?), Jan Brzechwa potrafił w tych niełatwych czasach stworzyć dzieło przepełnione magią, beztroską i humorem, które przez kolejne dziesięciolecia podbijało serca czytelników na całym świecie.
Często mówi się, że my jako pierwsi mieliśmy swój Hogwart, swojego Harry'ego Pottera i swojego Dumbledora. A słowa te odnoszą się właśnie do serii dzieł Jana Brzechwy, opowiadających o przygodach nietuzinkowego Pana Kleksa i jego podopiecznych. Czy jednak po sukcesie serii powieści J. K. Rowling jest jeszcze u nas miejsce na poczciwego Ambrożego i jego dziwaczną szkołę? Czy dzieci są jeszcze w stanie zainteresować się przygodami Adasia Niezgódki i jego kolegów? Czy akademia ulokowana przy ulicy Czekoladowej w XXI wieku może jeszcze rozbudzać czyjąkolwiek wyobraźnię? I czy w ogóle warto jeszcze tego Kleksa czytać?
Pomyślmy...
Po wydaniu zbioru bajek oraz wierszy Jana Brzechwy, wydawnictwo Nasza Księgarnia zdecydowało się na publikację książki zawierającej trzy powieści - Akademię Pana Kleksa, Podróże Pana Kleksa oraz Tryumf Pana Kleksa - w solidnej, grubej oprawie, z pięknymi ilustracjami Marianny Sztymy.
Ponieważ ostatni raz miałam do czynienia z Ambrożym Kleksem dobrych dwadzieścia lat temu, ponowna lektura powieści Brzechwy okazała się dla mnie niesamowitą przygodą. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakakolwiek książka dostarczyła mi aż takiej frajdy. Czytając ją mojej córce, nie tylko co kilka chwil ubierałam swoją twarz w szeroki uśmiech, ale też zachwycałam się tym, z jak fantastyczną, niezwykłą i bajkową historią mam do czynienia.
Minęły dziesięciolecia, w tym czasie przygody Pana Kleksa trafiły na duży ekran i deski teatru, tłumaczone były na cały świat i doczekały się nawet swojej wersji musicalowej, a mimo to wciąż mają w sobie jakąś świeżość, potrafią zaskakiwać i przyciągać uwagę i do dziś nie zestarzały się nawet odrobinę.

W zbiorze Pan Kleks znajdziemy opowieści o szkole dla chłopców, którą zarządza szalony i wspaniały Ambroży Kleks - człowiek, dla którego nie ma sensu nauka matematyki czy gramatyki, za to który chętnie zdradza swoim uczniom tajniki kleksografii czy przędzenia liter.
W szkole tej wyciska się sny do porcelanowej miseczki, spaceruje do słynnych bajek (np. by pomówić z Hansem Christianem Andersenem o wypożyczeniu zapałek od Dziewczynki z zapałkami), zapisuje wiersze wykumkane przez żaby albo otrzymuje wielkie piegi w uznaniu zasług. W tym świecie nic nie jest typowe czy normalne, ale to właśnie jest tutaj najpiękniejsze - dziecięca wyobraźnia ma bowiem niesamowite pole do popisu. I nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek mógł odmówić sobie choćby chwilowego pragnienia, by znaleźć się przy ulicy Czekoladowej i być chłopcem o imieniu rozpoczynającym się na literę A.
To, co jest fantastyczne w serii Pan Kleks to to, że powieści te tak bardzo uderzają w wyobraźnię czytelnika, to, że napisane są tak lekko i prosto oraz to, że potrafią rozbawić do łez. Akademia jest jak szkoła marzeń, Ambroży jest jak wymarzony nauczyciel, a wędrowanie do innych bajek i przeżywanie tych wszystkich wspaniałych przygód jest czymś, o czym się śni i czego chciałoby się doświadczyć niezależnie od wieku.

Jestem pewna, że mimo upływu wielu lat od premiery i mimo pojawienia się w życiu młodych ludzi Harry'ego Pottera, Percy'ego Jacksona i innych fantastycznych postaci, nasz swojski Pan Kleks będzie w stanie rozkochać w sobie współczesne dzieciaki. To zadaniem rodziców jest, by przybliżać dzieciom polskie klasyki, zanim obrzydzi im je szkoła. Jestem pewna, że wspólne czytanie będzie przyjemnością nie tylko dla maluchów, ale również dla starszych. Ja sama dobiegam trzydziestki, do dziecinnych nie należę, a i tak dałam się porwać tej fantastycznej baśni i mam wrażenie, że jeszcze z niej nie wyszłam. Moja wyobraźnia wciąż wędruje na ulicę Czekoladową, a moje sny nagle stały się dużo bardziej kolorowe.
Przygody Pana Kleksa są ponadczasowe i nawet w XXI wieku można mówić, że są po prostu fajne. Sprawdziłam na sobie i Wam polecam zrobić to samo. A jeśli nie macie dzieci ani siostrzeńców, i tak możecie sprawić sobie tę książkę. Brzechwa był mistrzem, magikiem i człowiekiem absolutnie niepowtarzalnym, a czytanie jego twórczości nigdy nie będzie obciachem. Więc zróbmy sobie wszyscy Dzień Dziecka i wszyscy razem udajmy do Akademii Pana Kleksa. Może teraz przyjmują tam już dziewczęta?
Książkę Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie. Pan Kleks można kupić na stronie nk.com.pl .
Książka przeczytana w ramach wyzwań: 'Czytamy nowości' oraz 'Czytelnicze wyzwanie 2017' (kategoria: Książka o nastolatkach).
Published on May 30, 2017 08:25
May 29, 2017
Czytaj z Zosią #25
W dwudziestej piątej odsłonie cyklu czytelniczego poświęconego literaturze dla dzieci, planujemy - razem z Zosią, oczywiście - przedstawić Wam kilka szalenie interesujących tytułów od wydawnictwa Nasza Księgarnia oraz wydawnictwa Egmont . Zapraszamy!

Książka w formie harmonijki, przypominająca tę o Podróży dookoła świata Nikoli Kucharskiej. Można oglądać ją tradycyjnie, przerzucając kartki po kolei, a można też rozłożyć ją na podłodze i w całości obejrzeć najpierw jedną stronę - poświęconą miastu w chmurach a następnie drugą - przedstawiającą miasto podziemne.
Jakkolwiek by nie przeglądać tej książki, za każdym razem dostarcza mnóstwa frajdy:


Publikacja Tomasza Kowala opowiada o dwóch niezwykłych miastach - Podzieminie i Podniebnie. Poznajemy w niej najmniejsze zakamarki tych miejsc oraz ich barwnych mieszkańców, z których niektórzy opowiadają nam coś więcej o życiu w tych okolicach albo zlecają głównemu bohaterowi zadania do wykonania.


Książka przepełniona jest detalami, dlatego też obejrzenie jej na jeden raz nie jest możliwe. Właściwie po przejrzeniu jej kilkanaście razy wciąż nie jestem pewna, czy opowiedziałyśmy sobie z Zosią o każdym szczególe. Publikacja ta dostarcza jednak nie tylko długotrwałej rozrywki i wspaniałych przeżyć estetycznych, ale też rozwija wyobraźnię i spostrzegawczość, nakłania do wielogodzinnych rozmów i angażuje wszystkich, którzy ją przeglądają. To wspaniały przykład połączenia nauki i zabawy oraz książka, która przyciągnie uwagę zarówno trzylatka, jak i ucznia piątej klasy.
Książkę Miasto w chmurach. Miasto pod ziemią można kupić na stronie nk.com.pl
Kolekcja Masza i Niedźwiedź

Wydawnictwo Egmont ma na swoim koncie kilkanaście publikacji związanych z uwielbianą przez dzieci (i dorosłych!) bajką Masza i Niedźwiedź, której Zosia jest prawdopodobnie największą fanką w naszym kraju. Dziś przedstawię Wam cztery propozycje z przebogatej oferty maszowej Egmontu.
Masza i Niedźwiedź. Wodne kolorowanie

Wystarczy woda, by z czarno-białych stron wyczarować kolorowe obrazki. Jedyne, co potrzebujemy zrobić, to zamoczyć palec albo pędzelek w wodzie i nanieść ją na kropkowane pola. Efektem jest barwny obrazek z bohaterami ulubionej bajki.

Masza i Niedźwiedź. Czytam i układam

Publikacja dla dzieci w wieku 3-7, której najważniejszym elementem są zamieszczone na każdej kartce puzzle, pozwalające na ułożenie pięciu układanek związanych z przygodami Maszy i Niedźwiedzia.

Oprócz układanek, w książce znajdują się także teksty opowiadające o przyjaciołach naszych bohaterów. Ich treść nawiązuje do tego, co można zobaczyć na ekranie podczas oglądania kolejnych odcinków Maszy i Niedźwiedzia.

Masza i Niedźwiedź. Witajcie w naszym lesie! Leśne szablony

Publikacja zawierająca szablony przedstawiające osiem postaci znanych z bajek o Maszy i Niedźwiedziu, które można odrysować z kart książeczki i pokolorować, wyciąć lub wykorzystać w dowolny sposób:

Oprócz szablonów, wewnątrz solidnie wydanej książeczki znaleźć można także ciekawostki na temat życia przedstawianych zwierząt, takich jak tygrys czy panda oraz samej Maszy i jej kumpla misia.

Masza i Niedźwiedź. Moje bajeczki

Osiem zabawnych i ciekawych historyjek ze świata Maszy i Niedźwiedzia, które idealnie nadają się do wspólnego czytania, czytania przed snem albo opowiadania szerzej o znanej bajce i jej barwnych bohaterach.

Wewnątrz znajdziemy nie tylko obszerne teksty (najobszerniejsze ze wszystkich przedstawianych dziś publikacji), ale też przeurocze ilustracje, od których nie oderwie się żaden miłośnik Maszy i Niedźwiedzia.

Książki z kolekcji Masza i Niedźwiedź można kupić na stronie sklep.egmont.pl
Jest się czym zachwycić, prawda? Mam nadzieję, że wśród przedstawianych książek od Naszej Księgarni i Egmontu znaleźliście coś, co z radością sprawicie dzieciakom w swoim otoczeniu.
Polecamy!
Published on May 29, 2017 06:24
May 24, 2017
Najbardziej nagradzany kurs języka angielskiego to połączenie gry oraz filmu - recenzja kultowego kursu Olive Green
Pamiętacie wpis poświęcony nauce angielskiego za pomocą seriali ? Dzisiaj mam dla Was coś jeszcze lepszego! Interaktywny film, grę i kurs językowy w jednym, czyli Olive Green od platformy SuperMemo, którą przedstawiałam we wpisie Nauka z SuperMemo - recenzja platformy . Jest to najbardziej nagradzany kurs angielskiego, doceniany na całym świecie. Czy można chcieć czegoś więcej?

Olive Green to film interaktywny, który ma za zadanie uczyć angielskiego poprzez rozrywkę. Udowodniono naukowo, że mózg lepiej pracuje, kiedy "dobrze się bawi", dlatego też kurs ten cieszy się takim powodzeniem na całym świecie. Gwarantuje on bowiem nie tylko świetną zabawę podczas oglądania ekscytującego kryminału, ale też angażuje widza do podejmowania decyzji i wpływania na przebieg akcji. Wszystko to oczywiście odbywa się w języku angielskim, ale na oglądaniu praca z kursem się nie kończy, ponieważ widza czekają jeszcze powtórki ze znajomości słownictwa oraz ćwiczenia.

Film Olive Green podzielony został na sześćdziesiąt krótkich scen i pięć poziomów znajomości języka. Na początku pracy z kursem wystarcza znajomość angielskiego na poziomie A1, natomiast ostatnie sceny wymagają już poziomu C1. Nie obawiajcie się jednak - po to przerabiacie ten kurs, żeby płynnie przejść przez wszystkie poziomy i bez większych problemów poradzić sobie również przy jego końcu.

Z kursu korzystać można za pośrednictwem strony olivegreenthemovie.com lub platformy supermemo.com . Producent udostępnia wersję darmową dla osób, które chciałyby zapoznać się ze strukturą kursu, a z samego kursu, po jego wykupieniu, korzystać można zarówno bezpośrednio w przeglądarce, jak również na tablecie i smartfonie.
Jak wygląda nauka z Olive Green?

Zaczyna się dynamicznie. Poznajemy piękną, młodą dziewczynę i wraz z nią udajemy się w podróż do Wielkiej Brytanii, gdzie wykonać ma ona swoje - niezbyt legalne - zadanie. Od pierwszych minut trwania filmu jesteśmy więc złapani za gardło i zaintrygowani, a z każdą kolejną minutą dajemy się akcji wciągnąć jeszcze bardziej.
Kontakt z Olive Green opiera się jednak nie tylko na oglądaniu - podczas trwania większości scen musimy także wykonać jakieś zadanie - rozwiązać zagadkę, kliknąć w odpowiednim miejscu lub zdecydować, jak na dane wydarzenia ma zareagować bohater:


Po obejrzeniu sceny musimy podjąć decyzję - czy chcemy kontynuować oglądanie, potwórzyć daną scenę (i np. przejść ją w inny sposób), czy zamierzamy kontynuować naukę, czyli wykonać ćwiczenia związane z daną sceną:


Ćwiczenia opierają się na naszej samoocenie i tylko od nas zależy, czy podejdziemy do tematu uczciwie, czy będziemy oszukiwać system i samych siebie. Warto odpowiadać zgodnie z prawdą, by z kursu wyciągnąć jak najwięcej:

Ważnym elementem kursu Olive Green jest także inteligentny system powtórek, z którego słynie platforma SuperMemo. Dzięki niemu w odpowiednim czasie podsuwane są nam słówka, które powinniśmy powtórzyć. I w zależności od tego, jak ocenimy ich znajomość, system poinformuje nas, kiedy kolejny raz na dane słówko się natkniemy:


Olive Green - czy warto?
Przetestowałam wiele kursów do nauki języka angielskiego i muszę przyznać, że Olive Green na ich tle wypada nowocześnie, świeżo i kusząco. To wyjątkowe połączenie filmu i gry, które wciąga nas w akcję i jednocześnie pozwala mieć wpływ na jej przebieg.
Nie jest to kurs kompleksowy, po przejściu którego będziemy mogli chwalić się doskonałą znajomością języka, ale rozwija on takie umiejętności, które z reguły podczas samodzielnej nauki czy nauki w szkole są spychane na dalszy plan. Bohaterowie filmu wikłani są w szereg różnorodnych sytuacji, prowadzą ożywione dialogi i stykają się z różnymi problemami, dzięki czemu możemy poznać słownictwo z wielu dziedzin, bardzo przydatne w codziennym życiu.
Oprócz tego Olive Green dostarcza - tak po prostu - dużej frajdy. Film, choć niskobudżetowy, jest naprawdę dobrze zrealizowany i ciekawy, używany przez bohaterów język jest żywy i naturalny, a możliwość wpływania na przebieg akcji stanowi tutaj dodatkowy atut.
Tym, co przeszkadzało mi w kursie, jest konieczność powtarzania słownictwa na poziomie A1, które opanowane mam doskonale, ale w miarę upływu akcji poziom językowy się zwiększa, więc i ćwiczenia oraz powtórki stanowią coraz większe wyzwanie.
Ostatecznie kurs Olive Green okazał się być jednym z najjaśniejszych punktów mojego edukacyjnego żywota i bardzo bym chciała, aby nakręcono kolejną część filmu, jak również stworzono podobne kursy dla innych języków. Wybór materiałów do nauki angielskiego jest przeogromny i inne języki często spychane są gdzieś na margines. Byłoby miło, gdyby SuperMemo postanowiło przełamać ten trend, oferując innowacyjne produkty również dla tych, którzy uczą się rosyjskiego, hiszpańskiego czy niemieckiego.
A samą Olive Green polecam z całego serca. Doskonały pomysł, świetne wykonanie i odrobina świeżości na rynku materiałów do nauki języka angielskiego - to jest coś, co lubię i cenię!
Przeczytaj również:
Wakacje z językamiSMARTfiszki hiszpańskie od SuperMemoSamodzielna nauka angielskiego, cz. 1Samodzielna nauka angielskiego, cz. 2
Published on May 24, 2017 10:41
May 23, 2017
Gry kooperacyjne od Egmontu - baw się z całą rodziną!
Rodzinne posiedzenie z planszówkami nie zawsze musi być nastawione na rywalizację i akcje w stylu: "kto przegrywa, ten zmywa". Tym bardziej, kiedy mamy małe dzieci, które chcemy nauczyć współpracy i z którymi zamierzamy spędzić czas miło, wesoło i beztrosko. Właśnie na takie okazje Egmont przygotował gry, w których dzieci i rodzice wygrywają razem, które bawią i uczą i w które grać mogą już trzylatki. Opowiadałam Wam już o jednej takiej grze - Kotku Psotku , a dziś przedstawię dwie kolejne - Małych detektywów oraz Wyprawę do babci. Zapraszam do lektury!

Podstawowe info:
Liczba graczy: 1-8Długość partii: 20 minutWydawca: Egmont
W środku znajdują się...
plansza do grydrewniana skrzyniażetonyinstrukcja

A robi się to tak...
Na rozłożonej planszy układamy żetony z lupką - najpierw trzy na strychu, później pozostałe w innych pomieszczeniach. Naszym celem będzie odnajdywanie par przedmiotów i układanie ich w składziku na dole planszy, zanim na zegarze wybije godzina 12.

Gracze na zmianę odkrywają pary żetonów. Jeżeli gracz odkryje dwa różne przedmioty - odwraca je z powrotem. Jeżeli dwa identyczne - umieszcza je na dole planszy. Jeżeli wśród odkrytych żetonów znajdzie się obrazek z zegarem, wskazówka na zegarze umieszczonym na planszy musi zostać przesunięta o godzinę:

Natomiast żetony z zegarami lądują w piwnicy:

Podczas rozgrywki niezwykle ważna jest współpraca. Gracze mogą podpowiadać sobie, gdzie znajduje się jaki żeton i w ten sposób są w stanie osiągnąć sukces, zanim odkryją wszystkie żetony z zegarami. Jeżeli już do tego dojdzie, zegar wskaże godzinę 12, a gracze będą musieli odgadnąć, jakie trzy elementy zostały ukryte w skrzyni na strychu:

W instrukcji dostępne są także inne warianty gry, np. takie, które zakładają, że uczestnikami rozgrywki są same maluchy.

Wygranie w Małych detektywach nie jest trudne, ale podstawą sukcesu jest współpraca całego zespołu.
Gra kooperacyjna Wyprawa do babci

Podstawowe info:
Liczba graczy: 1-6Długość partii: 20 minutWydawca: Egmont
W środku znajdują się...
dwustronna plansza z przeszkodamidwustronna plansza ze ścieżką12 kafelkówpionekkostkainstrukcja

A robi się to tak...
Na początku wybieramy dwie plansze - z przeszkodami i ze ścieżką. Zależnie od tego, którą z wersji wybierzemy, rozgrywka może być mniej lub bardziej wymagająca. W następnej kolejności mieszamy kafelki z przedmiotami - ponieważ kafelki są dwustronne, do użytku dostępne jedynie przedmioty widoczne na górze.
Pierwszym elementem pracy zespołowej jest wybranie sześciu elementów, które służyć będą za ekwipunek początkowy. Już wtedy warto przedyskutować, które przedmioty przydadzą się na początkowych etapach rozgrywki.

Pu umieszczeniu pionka na polu startowym rozpoczyna się właściwa rozgrywka.
Gracze naprzemiennie rzucają kostką i przesuwają pionka drużyny. W zależności od tego, na jakim polu wyląduje pionek, trzeba będzie podjąć któreś z działań - pokonać przeszkodę, oddać złodziejowi jeden z przedmiotów lub dołożyć nowy przedmiot do ekwipunku.

Najważniejszym elementem rozgrywki jest pokonywanie przeszkód. To właśnie po natrafieniu na przeszkodę należy naradzić się z grupą, za pomocą którego przedmiotu można dany problem rozwiązać. A że w ekwipunku znajduje się sporo nietypowych elementów, niezbędna będzie ogromna kreatywność i wyobraźnia, aby wymyślić, jak przeszkodę przy ich pomocy pokonać.

Chcesz ogłuszyć niedźwiedzia trąbką? A może użyjesz telefonu komórkowego i wyślesz mu esemesa, że ma wrócić do domu? Osłonisz się przed słońcem za pomocą kosza piknikowego, czy może spróbujesz je strącić przy użyciu kamieni? Tutaj liczy się fantazja i dobra zabawa!

Rozgrywka kończy się w momencie, w którym pionek drużyny dotrze do domu babci lub gdy brak możliwości pokonania przeszkód sprawi, że gracze wrócą na start.
Dla kogo gry kooperacyjne?

W gry z serii Rodzinka Wygrywa można grać samodzielnie lub zaangażować do rozgrywki rodzeństwo i rodziców. Najlepszym elementem tego typu gier jest element kooperacyjny, czyli to, że gracze nie rywalizują ze sobą, a kluczem do sukcesu okazuje się współpraca, wzajemna pomoc i wsparcie podczas gry.
Obie przedstawiane dziś propozycje sprawdzą się w rodzinnym gronie przy dzieciakach w każdym wieku, choć każda z nich jest inna i rozwija inne umiejętności.
Dzięki Małym detektywom dzieci trenują spostrzegawczość i pamięć oraz umiejętność dedukcji. Wyprawa do babci z kolei nastawiona jest na rozwijanie kreatywności i wyobraźni. W obu grach ważna jest współpraca z innymi graczami, natomiast osiągnięcie celu staje się sprawą drugorzędną. Tutaj już sama wspólna praca daje dużo satysfakcji, pozwala zacieśniać więzi i zachęcać do wspólnego poszukiwania rozwiązań dla napotkanych problemów.


Polecam Wam tę grę, jeżeli macie w swoim otoczeniu dzieci, nawet trzyletnie. Już samo granie w planszówki jest wspaniałym pomysłem na wspólne spędzanie czasu, ale element współpracy dodatkowo przemawia za grami z serii Rodzinka Wygrywa. Bo choć motyw rywalizacji bywa motywujący i ekscytujący, to pielęgnowanie bliskości i umiejętności współpracy wydaje mi się czymś nie do przecenienia.
Przeczytaj również:
Recenzja gry Ahoj, piraci!Recenzje gier Tomcio i wiosenne porządki oraz Na ratunek!Recenzja gry Tata miśRecenzja gry Kaleidos JuniorRecenzja gry Godzina duszków
Published on May 23, 2017 05:40
May 19, 2017
Zaklęte miejsce, o którym nigdy nie zapomnisz - wrażenia z lektury "Zaczarowanych" Rene Denfeld
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc • Rok wydania: 2017 • Premiera: czerwiec 2017Ta książka zachwyciła youtuberów i blogerów z całego świata. Tę książkę doceniono w prestiżowych plebiscytach. O książce tej mówią, że "rozdziera serce" i "zapada w pamięć", że jest "nieoczekiwanie fascynująca" i "wgniatająca w fotel". Tyle mocnych słów, tyle rekomendacji, które aż proszą się o to, by uznać je za chwyt marketingowy. Bo czy możliwe jest, żeby książka robiła na czytelnikach aż tak piorunujące wrażenie? Otóż możliwe. Przekonałam się o tym, kiedy sama chłonęłam tę absolutnie niepowtarzalną lekturę.
Bezimienny więzień snuje historię tego zaczarowanego miejsca, ukryty pod kocem i zamknięty przed całym światem. Opowiada o Yorku - jedynym, który nie chce być ratowany od śmierci. Opowiada o naczelniku, który mierzy się z własnymi dramatami. Opowiada o przestępstwach, do jakich dochodzi za więziennymi murami. Opowiada o upadłym księdzu, którego życie przywiodło do tego miejsca. Opowiada o Pani, która ma dar ratowania największych zbrodniarzy od kary śmierci. Opowiada o sobie i o świecie, którego nie zapomnicie nawet gdy już odłożycie tę powieść na półkę.
Bo taka właśnie ona jest - niezapomniana, poruszająca, uwierająca, niezwykła.

Choć nie każdy musi lubić powieści z akcją osadzoną za więziennymi murami, musicie wiedzieć, że miejsce, w jakim rozgrywają się wydarzenia opisane w Zaczarowanych, jest sprawą drugorzędną. Tym, co porusza w debiucie Rene Denfeld najbardziej, jest jej niezwykła umiejętność portretowania autentycznych, niebanalnych i zagadkowych postaci. Portrety psychologiczne jej bohaterów są spójne, przemyślane, zastanawiające. Obok tych ludzi nie da się przejść obojętnie, każdy z nich czymś przyciąga, każdy z nich staje się niezapomnianym bohaterem literackim.
Rene Denfeld jest obserwatorem czujnym, czułym i wrażliwym, a jej opowieść porusza od pierwszych do ostatnich stron. Pojawiają się tu zaskoczenia, pojawiają wzruszenia, pojawiają szokujące fakty i magia, obok której trudno przejść obojętnie. Autorka w sposób dosadny przedstawia problem zła i tego, co do niego prowadzi. Dlaczego radosny chłopiec staje się psychopatą? Dlaczego grzeczny dzieciak z sąsiedztwa trafia do więzienia i zabija drugiego człowieka? Co dzieje się w głowach tych ludzi? Jakie zdarzenia mają wpływ na to, kim się stają? Dlaczego Pani, wybawicielka skazanych na śmierć, tak doskonale rozumie wszystkich zbrodniarzy? Dlaczego jest mistrzynią w wynajdywaniu faktów, które pozwalają na uratowanie największych kanalii? Czy to oznacza, że zło jest czym innym niż się wydaje?
Zaczarowani to piękna i poruszająca powieść o odkupieniu, o dobru i złu, o miłości, o człowieczeństwie. Uderza w najczulsze struny, nie daje o sobie zapomnieć, zachwyca i oczarowuje. Jest zaskakująca i trudna do jednoznacznego zaszufladkowania. Właśnie dlatego wydaje się być tak dobra i tak niepowtarzalna.
Będę do niej wracać wiele razy, bo takie książki przy każdym kolejnym czytaniu przyciągają jeszcze bardziej.
PS Nie dajcie się zmylić tytułowi, powieść Denfeld nie ma nic wspólnego z fantasy.
Moja ocena: 9,5/10
Książka przeczytana w ramach wyzwań: 'Czytamy nowości', 'WielkoBukowe Wyzwanie 2017' oraz 'Czytelnicze Wyzwanie 2017' (kategoria: Książka budząca grozę).
Przeczytaj również:
Recenzja noweli Skazani na ShawshankRecenzja zbioru opowiadań Mury Hebronu
Published on May 19, 2017 09:35


