Klaudyna Maciąg's Blog, page 26
June 26, 2017
Start projektu "Nauka języków przez zabawę"

Dzieci są ważne, edukacja jest ważna, ważna jest też zabawa. Dlatego dziś zaproszę Was do wielkiego projektu "Nauka języków przez zabawę", który przez najbliższe tygodnie rządził będzie na blogu. To z niego dowiecie się, dlaczego oswajanie maluchów z językami jest takie ważne, kiedy jest na to najlepszy moment i przy pomocy jakich narzędzi bawić i uczyć, uczyć i bawić. Zapraszamy - Zośka i ja!
Ponieważ przez kolejne tygodnie będę opowiadać Wam o tym, w jaki sposób zachęcać do nauki języków przez zabawę - przy wykorzystaniu ciekawych zabawek edukacyjnych - na otwarcie cyklu postanowiłam skonsultować się z logopedą, który opowie o tym, w którym momencie warto zacząć oswajanie dzieci z językami obcymi i który - jako zawodowiec - wskaże, przy pomocy jakich narzędzi takie oswajanie przeprowadzać. Oddaję głos Martynie Wyżlic prowadzącej we Francji gabinet logopedyczny Logoklinika.

Jako nauczyciel wychowania przedszkolnego oraz logopeda wiem, że edukację językową dzieci warto rozpocząć od najmłodszych lat życia. Przychodzący na świat noworodek nie ma zdolności porozumiewania się. Jednak już będąc w brzuchu swojej mamy zaczyna słyszeć dźwięki (w 23. tygodniu życia płodowego), gdyż właśnie wtedy wykształcają się u niego kostki słuchowe. Już w okresie płodowym dzieci osłuchują się z językiem ojczystym, co ułatwia im później naukę mówienia. Niemowlęta posiadają wrodzoną zdolność przyswajania mowy - już od pierwszych dni życia zaczynają uczyć się języka ojczystego. Pracując z dziećmi dwujęzycznymi widzę, że ich zdolności poznawcze są ogromne. Nauka dwóch języków jednoczenie, już od najmłodszych lat, przynosi niesamowite rezultaty. W rodzinach dwujęzycznych poznawanie więcej niż jednego języka jest procesem naturalnym.
Zdolności poznawcze mózgu dziecka mają nieograniczone możliwości, dlatego dają możliwość poznania więcej niż jednego języka w stopniu identycznym jak język ojczysty. Według naukowców zdolność ta stopniowo zanika w wieku ok. 10 roku życia.
Ważne jest, aby dziecko uczyło się języka obcego w ciekawy dla niego sposób, np. poprzez oglądanie bajek/filmów, słuchanie piosenek dla dzieci, naukę wierszyków czy za pomocą zabawek i gier edukacyjnych. Aktywności te oczywiście mają odbywać się w języku obcym, którego dziecko się uczy.

W przypadku, gdy dziecko nie pochodzi z rodziny dwujęzycznej a jego rodzice chcą, aby uczyło się języka obcego, wówczas polecam wizytę u logopedy, który określi, czy nie ma przeszkód do rozpoczęcia nauki. Specjalista może sprawdzić, czy dotychczasowy rozwój mowy jest prawidłowy, wykluczyć wady wymowy oraz ocenić postępy w nauce dla danego okresu rozwojowego. Brak przeciwwskazań pozwala rozpocząć edukację. W pierwszych latach życia dzieci łatwiej opanowują system fonologiczny języka (słyszane dźwięki/głoski). Aparat artykulacyjny jest na tyle plastyczny, że pozwala na bezbłędne akcentowanie, intonację oraz prawidłową wymowę głosek danego języka. Powiązane jest to ze słuchem, dlatego, że dziecko przyzwyczaja się do brzmienia języka, co wpływa na prawidłowe rozumienie ze słuchu. Do 10. roku życia przyswaja różne długości fal dźwiękowych, przez co jest bardziej spostrzegawcze na dźwięki obcego języka. W późniejszym wieku nie będzie potrafiło pozbyć się akcentu mowy ojczystej. Badania naukowców wskazują na to, że do 4 roku życia w mózgu dziecka tworzą się główne drogi nerwowe odpowiadające za zdolność przyswajania wiedzy w późniejszych latach.
Zatem podsumowując, jeżeli nie ma przeciwwskazań, naukę języka można zacząć od najmłodszych lat, jednak najlepiej nie później niż do 10. roku życia. Nie należy zapominać, że warunkiem naturalnej nauki języka obcego jest systematyczność i stały kontakt z językiem. Na polskim rynku dostępnych jest mnóstwo zabawek, gier, książek i bajek dwujęzycznych. Dzięki nim dziecko nie będzie zwracało uwagi na to, że uczy się „języka obcego”.

Jak widzicie, specjaliści potwierdzają to, że oswajanie dzieci z językami obcymi już od najmłodszych lat jest szalenie istotne i właściwie - o czym nie każdy wie - ma sens głównie w pierwszych latach życia. Warto więc znaleźć takie narzędzia, które w tym oswajaniu i naturalnym zanurzaniu w języku nam pomogą. W kolejnych częściach tego projektu takie narzędzia Wam przedstawię - bądźcie czujni! See you later!
Przeczytaj również:
Wakacje z językamiAngielski dla dzieciZagraniczne kursy językowe

Published on June 26, 2017 00:17
June 21, 2017
Zostań Superbohaterem i daj książkom głos!

Lubicie czytać, prawda? Ale czy zachęcacie do tego innych? Czy staracie się coś zmienić w smutnych statystykach dotyczących poziomu polskiego czytelnictwa? Czy zdarza Wam się przekonywać innych, że czytanie to wspaniała rozrywka? Niezależnie od tego, czy odpowiecie "tak" czy "nie", dziś opowiem Wam o tym, jakie interesujące możliwości otwierają się przed Wami w najbliższych miesiącach. Zyskacie bowiem szansę zostania Superbohaterami. I to Superbohaterami promującymi czytelnictwo, nieźle, prawda?
Akcja Woluminy. Głos książki to inicjatywa mająca na celu promocję czytelnictwa. Podjęte w jej ramach działania mają uświadomić społeczeństwu, że książka to doskonały sposób na spędzanie wolnego czasu oraz że na czytanie zawsze znajdzie się czas – choćby czekając w kolejce do lekarza czy jadąc środkiem komunikacji miejskiej. To szansa na dotarcie do osób, które być może nie odkryły jeszcze radości płynącej z czytania. Organizatorem Akcji jest Zuzanna Gajewska, właścicielka bloga Szufladopółka .
Działania akcji planowane są na ciepłe miesiące - będzie ona trwała od 1 czerwca do 23 września. Podsumowanie akcji nastąpi podczas Festiwalu Literatury Wielorzecze, który odbędzie się w dniach 22-24 września 2017 roku.

Jak dołączyć do Akcji?
Ambasadorami/Uczestnikami Akcji są osoby, które dobrowolnie przyłączą się do przedsięwzięcia i wypełnią przypisane im zadania. Uczestnicy za swoje działania nie otrzymują wynagrodzenia, jednak dla najaktywniejszych przewidziane są książkowe upominki.
Na potrzeby akcji Ambasadorom zostały przydzielone konkretne nazwy i role:
Superbohater/Sojusznik, czyli członek Drużyny Pogromców Nudy – każdy z uczestników, który odważy się czytać na głos w miejscu publicznym.Pomocnik Superbohatera – działa po cichu, ale skutecznie. Pokazuje się z książką w miejscach publicznych, pozostałe zadania wypełnia tak, jak Superbohater, na którego zawsze może awansować, jeśli odważy się przeczytać na głos.Promotor – działa z ukrycia. Informuje o akcji na swoim blogu i w mediach społecznościowych, werbuje Uczestników.
Szczegóły dotyczące tego, jakie zadania czekają uczestników znajdziecie u organizatorki Akcji oraz na facebookowej grupie Woluminy. Głos książki - pomocnicy .
Ja od lat mogę uznawać się za Pomocnika Superbohatera, ponieważ zawsze i wszędzie staram się paradować z książką. W ramach tej akcji planuję jednak zdobyć się na odwagę i zacząć czytać publicznie. Z pewnością dam znać, kiedy już mi się to uda. A Was zachęcam do wspierania i promowania tej fantastycznej akcji!
Przeczytaj również:
Share Week 2017 - Twórcy polecają twórców10 inspirujących kobiet świata blogosfery, które musisz znać

Published on June 21, 2017 07:17
June 19, 2017
10 inspirujących kobiet świata blogosfery, które musisz znać

Uwaga, zaczynam od mocnego wyznania: kocham mądre kobiety! A mądre kobiety, to zdolne inspiratorki, które nie wahają się rozwijać, które robią coś dla innych kobiet i które wyszły ze skorupy, żeby przekazać światu swoje doświadczenia i swoją wiedzę. Dziś przedstawię Wam dziesięć naprawdę wspaniałybh kobiet, które zachwycają mnie swoimi działaniami w blogosferze i poza nią.

Autorka książki Jak zostać Panią Swojego Czasu , prowadząca szkolenia dla kobiet, zarządzająca facebookowymi grupami Panie Swojego Czasu oraz Biznes online i blogowanie od kuchni by PSC . Najbardziej energetyczna babka w blogosferze, która poraża dystansem do siebie, niesamowitą energią i wielką wiedzą.
Od dwóch tygodni zgłębiam jej książkę i jestem pozytywnie nakręcona do działania, zaczęłam wprowadzać zmiany w swojej codzienności i otwarcie myśleć o tym, by poprawić swoje życie dzięki odpowiedniemu zarządzaniu czasem. Obserwuję też Olę na Facebooku , udzielam w jej grupach i oficjalnie uważam ją za najbardziej inspirującą kobietę, jaką znam.
Ania Legenza - Niebałaganka

Blog Ani to dla mnie prawdopodobnie najpotrzebniejsze miejsce w sieci, bez którego trudno byłoby mi funkcjonować. Jego autorka podpowiada jak umiejętnie sprzątać i organizować otoczenie, by nie zajmowało to mnóstwa czasu i nie kojarzyło się z koszmarami i przykrymi obowiązkami. Ania prowadzi szkolenia, dzieli się swoją wiedzą na blogu i jest przy tym niebywale inspirująca. Poszła także o krok dalej i opowiada o planowaniu codzienności, którą ułatwić mogą produkty jej marki balancy.me .
Na Facebooku znajdziecie także stworzoną przez Niebałagankę grupę Dom w porządku - Codzienne miejsce wymiany porad dla świadomych pań domu , do której zdecydowanie warto dołączyć.
Dagmara Sobczak - Socjopatka

Mówi o sobie, że jest "socjologiem blogosfery", podpowiada jak planować karierę i uczy, że na każdym etapie życia można pracę przekuć w pasję. Jej blogi pełne są życiowej mądrości, inspirują i nakręcają do działania. Sama Dagmara jest przykładem osoby, która błyskawicznie zaistniała w blogosferze i udowadnia, że nie trzeba siedzieć w tym od dziesięciu lat, by być wyróżniającą się postacią.
Najnowszym "dzieckiem" Dagi jest projekt boxów dla blogerów , które już niedługo zrewolucjonizują świat polskiej blogosfery. Bądźcie czujni!
Magda Bek - Lekka Zmiana Mamy

Kolejna osoba, która szturmem podbiła świat blogosfery, pojawiając się w niej nagle i robiąc mnóstwo zamieszania. Magda na swoim blogu dzieli się z czytelniczkami (jej grupą docelową są kobiety) szeroką wiedzą na temat social mediów, marketingu internetowego i budowania relacji z klientami.
Jestem pewna, że już niedługo autorka Lekkiej Zmiany Mamy pójdzie o krok dalej i ludzie będą się do niej dobijać, by móc szkolić się u niej indywidualnie. Tego Magdzie życzę i trzymam za nią kciuki!
Natalia Sławek - Jest Rudo

Natalia Sławek zaczynała od bloga, na którym dzieliła się swoją wiedzą na temat fotografii, blogowania i przeróbek DIY. Z roku na rok rozwijała się coraz bardziej, obecnie prowadzi swój sklep dla fotografów (głównie amatorów) - Mój Szop i zarządza Fotograficzną grupą wsparcia na Facebooku.
Dzięki Natalii nauczycie się obsługi programów graficznych, rozwiniecie swoje blogi oraz umiejętności fotograficzne. Przy okazji zyskacie szansę nawiązania kontaktu z otwartą, wspierającą i bardzo zdolną osobą. Sama testowałam jej lekcje fotografii , więc wiem, o czym mówię.
Beata Redzimska - Vademecum Blogera

Beata jest założycielką facebookowej Grupy wzajemnej promocji dla blogerów , ale jej najważniejszym dziełem jest blog, dzięki któremu pomaga innym w tym, jak budować swoją markę i rozwijać bloga od strony technicznej. Znajdziecie u niej mnóstwo przydatnych tutoriali, dzięki którym nauczycie się, jak poprawić wygląd i funkcjonalność bloga.
Prywatnie Beata jest mamą mieszkającą we Francji, która na swoim drugim blogu - Moda na bio przedstawia naturalne metody dbania o zdrowie i urodę.
Karolina Gierdziejewska - Karografia

Uwielbiam Karolinę za to, co robi z blogosferą. Jej szablony i poradniki sprawiają, że argument: "na bloggerze nie można mieć ładnego bloga" natychmiast zostaje obalony. Działalność Karoliny udowadnia, że blogi na bloggerze mogą być piękne i funkcjonalne - na tyle, że trudno byłoby je odróżnić od wychwalanych przez wszystkich blogów Wordpressowych.
Na Facebooku funkcjonuje grupa Ładny blog jest w zasięgu ręki! - grupa dla blogujących na bloggerze , na której można Karolinie i innym blogspotowcom zadać pytanie, znaleźć porady i inspiracje. Polecam z całego serca!
Justyna Dragan - Nastoletnie Wypiekanie

Justyna założyła bloga mając 15 lat i od pierwszych chwil zachwyca swoją działalnością. Jest to moja ulubiona nastolatka w polskiej blogosferze, ponieważ udowadnia, że młodzież może mieć ciekawe pasje i realizować się w nich. Dziewczyna jest pracowita, skromna i szalenie zdolna, a jej wypieki wywołują u mnie przyspieszone bicie serca i wpędzają w kompleksy.
Justynę znajdziecie także na Instagramie (uwaga, ślinotok gwarantowany!) oraz na Facebooku . A ja nie obraziłabym się, gdyby moja córka wyrosła na taką pasjonatkę, jak ona.
Ola Gościniak - Jestem Interaktywna

Misją Oli jest dodawanie skrzydeł stronom internetowym, dlatego też na swoim blogu Ola udziela porad na temat blogowania, SEO, ogarniania Wordpressa i tworzenia stron internetowych. Jej działalność obejmuje także kursy online, m.in. z SEO i tworzenia stron www.
To, jak pomocną i inspirującą osobą jest Ola Gościniak udowadnia także prowadzona przez nią grupa Strona WWW to proste grupa wsparcia dla kobiet , którą powinnyście odwiedzić, jeżeli chcecie rozwijać swoje blogi i biznesy.
Agnieszka Skupieńska - To się opłaca!

Agnieszka Skupieńska jest autorką poradnika Zostań freelancerem i administratorką grupy Biznes online - wsparcie, motywacja, inspiracja . Na swoim blogu dzieli się wiedzą na temat freelancingu, pracy w domu, zarabiania na blogu, prowadzenia firmy itd. Organizuje także kursy online, pomagając osobom, które chciałyby zarabiać na pisaniu albo tworzeniu własnych produktów.
Poza tym, że Agnieszka uczy i inspiruje w dziedzinach blogowych i biznesowych, prowadzi także największy w Polsce blog o napojach i jest autorką pięknie wydanej publikacji Proste drinki .
Choć w blogosferze spotkać można jeszcze wiele mądrych, inspirujących i wspaniałych kobiet, ja postanowiłam przedstawić Wam tę wyjątkową dziesiątkę. Każda z tych dziewczyn nie tylko imponuje mi wiedzą, pasją i inteligencją, ale także otwartością na innych. Warto poznać je wszystkie. A ja mam nadzieję, że kiedyś im dorównam i o mnie także ktoś powie, że inspiruję go do działania i rozwoju.
Przeczytaj również:
BlogerMama na freelansie: "Dlaczego nie masz normalnej roboty?", czyli o tym, jak otoczenie postrzega pracę freelancerówBlogerze, załóż konto na Twitterze! Jak zrozumieć i pokochać Twittera? Jakich błędów unikać? Po co w ogóle blogerowi Twitter?Otworzyłam firmę na siódme urodziny bloga!

Published on June 19, 2017 10:50
June 17, 2017
Trzeci rok wypełniania dziennika wieloletniego - czy coś mi to dało?

W czerwcu 2015 roku opowiedziałam Wam o moim pomyśle na dziennik wieloletni . Niedawno zaczęłam wypełniać w nim już trzecią linijkę, co oznacza, że mogę już porównywać swoje odpowiedzi z dwiema poprzednimi - sprzed roku i sprzed dwóch lat. Teraz, kiedy pierwszy szał entuzjazmu na punkcie dziennika opadł, mogę Wam na spokojnie opowiedzieć, czy w ogóle cokolwiek to narzędzie mi dało.
Dziennik wieloletni w wersji pudełkowej, to moja wizja popularnego na świecie 5-Year Journala, tyle że poszerzona, ładniejsza i dostosowana do polskich warunków. Na każdy dzień roku wymyśliłam po jednym pytaniu, na które odpowiada się jednym zdaniem i które na przestrzeni kilku lat tworzą kronikę naszego życia.
Pytania dotyczą zarówno spraw błahych - jak ulubione śniadanie czy ostatnio przeczytana książka, jak i poważnych - ostatnio spełnione marzenie, cel na najbliższy miesiąc, aktualnie największe zmartwienie itd. Wystarczy mniej niż minuta dziennie, by stworzyć coś, co będzie niezwykłą pamiątką na całe życie.

Co daje mi wypełnianie dziennika wieloletniego?
Odkąd zostałam mamą mam koszmarnie mało czasu dla siebie. "Problem" pogłębił się miesiąc temu, kiedy założyłam firmę . Jeszcze nigdy nie byłam tak potwornie zabiegana. Ostatnie tygodnie życia, to dla mnie 3 godziny snu, 14 godzin latania za córką, 7 godzin pracy, kolejne 3 godziny snu i tak w kółko. Jeszcze niedawno moje dziecko spało za dnia, umiało przez godzinę zająć się sobą, a teraz wystarczy spuścić je z oka na pół minuty, by zobaczyć, że wspina się po regale, wiesza na zasłonce, tańczy na stole, ciągnie psa za ogon albo wsypuje coś do akwarium z rybkami. Krótko mówiąc - nagle moja córka wymaga pełnej uwagi i nie ma już szans na to, bym siadła obok z laptopem i pracowała.
Czas dla siebie? Dobre sobie.

Niewiele mam okazji do tego, by choć na chwilę zatrzymać się w tym szaleńczym pędzie i pochylić nad swoim życiem. Prowadzenie dziennika wieloletniego jest dla mnie taką odskocznią. Na tę jedną minutę liczę się tylko ja. Siadam, popijając herbatę, wyciągam kartkę z pytaniem na dany dzień, chwilę myślę nad sobą, swoim życiem, swoją codziennością i wpisuję odpowiedź. Potem porównuję ją z poprzednimi dwiema.
To jest właśnie w całym tym procesie najciekawsze - możliwość zobaczenia, jak moje życie i poglądy zmieniały się przez lata. Co trapiło mnie dwa lata temu? Co dawało mi radość przed rokiem? Jak spędzałam dzień dwa lata temu o tej porze? Z kim rozmawiałam tego dnia rok temu? To niby są błahostki, ale zbierane przez lata tworzą niepowtarzalną kronikę życia, która z roku na rok dawać będzie coraz więcej radości i satysfakcji.

Jak zacząć prowadzić dziennik wieloletni?
Jeżeli chcecie wiedzieć, jak dokładnie wygląda mój pudełkowy dziennik wieloletni, odsyłam do wpisu 5-Year Journal według Kreatywy . Jeśli nie macie ochoty poświęcać tyle czasu na stworzenie własnego dziennika, wystarczy, że sięgniecie po najzwyklejszy zeszyt albo otworzycie specjalnego bloga - one też pozwolą Wam każdego dnia odpowiadać na pytania i po latach w łatwy sposób zestawiać ze sobą odpowiedzi na nie.
Co ważne! Zacząć możecie w każdej chwili - dziennik wieloletni nie jest sztywnym kalendarzem, z którym startuje się pierwszego stycznia. Tak naprawdę każdy dzień jest idealny na rozpoczęcie przygody z nim.
Jeżeli nie macie pomysłów na pytania do dziennika, możecie skorzystać z tych, które stworzyłam ja. Znajdziecie je we wpisie 365 pytań :: dziennik wieloletni .
Mam nadzieję, że jeśli dotąd nie byliście przekonani, czy jest to idea dla Was, teraz namówiłam Was na to, byście dali wieloletniemu dziennikowi szansę. Miłego korzystania!
Jeżeli interesuje Was temat plannerów, dzienników czy innych form gromadzenia wspomnień i organizacji czasu, koniecznie przyjrzycie się metodzie Bullet Journal .

Polub Kreatywę na Facebooku:

Published on June 17, 2017 08:31
June 12, 2017
Zapisane w wodzie, wyciągnięte z du*y, czyli o kolejnym tworze (przereklamowanej) Pauli Hawkins

Dziewczyna z pociągu to najgorsza i najbardziej przereklamowana książka, jaką przeczytałam w ostatnim dziesięcioleciu, a mimo to przyniosła ona Pauli Hawkins międzynarodową sławę. Teraz brytyjska pisarka znów postanowiła zawojować rynek wydawniczy, tym razem, ekhem, "thrillerem" Zapisane w wodzie. I chociaż obiektywnie trzeba przyznać, że w tym przypadku spisała się lepiej (stworzenie gorszego chłamu od Dziewczyny nie było przecież możliwe), to i tak gdyby nie modne nazwisko, powieść ta trafiłaby do koszyka z książkami za piątaka zamiast na półki z bestsellerami. Bo i do thrillera jej daleko, i do dobrej literatury również.
O tym właśnie opowiada ta historia.
Ale jeżeli liczycie na to, że przyjrzycie się śledztwu, będziecie rozczarowani. Ono opisane jest tutaj szczątkowo. Ponieważ jednak nie zawsze w thrillerze musi chodzić o zbrodnię i szukanie winnych, pewnie liczycie na mroczny klimat powieści i rasowy dreszczowiec, który nie da Wam spać? Pudło. Na tym polu również Zapisane w wodzie się nie sprawdza.
A potencjał w tym wszystkim był.

Autorka wykreowała bardzo klimatyczne tło dla swojej powieści, tyle że zupełnie nie umiała go wykorzystać. Co jakiś czas dorzucała do tego obrazka nowy element, który na koniec okazywał się zupełnie nieważny. Całe to budowanie atmosfery i nadawanie grozy okazało się nie tylko zbędne, ale też nie było w stanie zalepić dziur w tej historii.
Można odnieść wrażenie, że Paula Hawkins nie umiała dźwignąć swojego pomysłu i zrobiła to, co najgorsze w takiej sytuacji - postawiła na lanie wody, sianie zamętu oraz dorzucanie kolejnych zbędnych wątków i bohaterów. I nie dość, że w tym wszystkim zabrakło jakiejkolwiek głębi, to jeszcze całość wypadła dramatycznie nudno.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że autorka traktuje swoich czytelników jak debili i wykłada im wszystko jak na tacy, nie pozostawiając nawet maleńkiego pola do namysłu i własnych poszukiwań. Zupełnie nie radzi sobie ona z narracją pierwszoosobową i te fragmenty książki, w których do głosu dochodzą bohaterowie, trącą taką naiwnością, że aż chce się tu na zmianę śmiać i płakać. Thriller? Dobre sobie. Zapisane w wodzie to zwyczajna powieść obyczajowa w mrocznym klimacie, a nie żaden thriller. Bądźmy poważni i nie obrażajmy prawdziwych reprezentantów tego gatunku.
Zapisane w wodzie czy Dziewczyna z pociągu?Za pewien plus nowej powieści Hawkins można uznać to, że widać jakiś progres w działaniach brytyjskiej autorki. Co prawda dalej ewidentnie ma coś do kobiet i lubi się nad nimi pastwić, ale tym razem chociaż pokusiła się o to, by wykreować nieco mniej stereotypowych bohaterów. Co prawda wszelkie dramy między nimi wypadają mało wiarygodnie, tak jak zresztą cała ta opowieść, ale przynajmniej teraz jej bohaterowie są "jacyś", nabrali barw i indywidualnych charakterów. Nie są już szarą masą ulepioną z gliny stereotypów i odrysowaną z marnych szablonów. To pozwala mi rzucić śmiałe stwierdzenie, że Zapisane w wodzie to powieść od słynnej Dziewczyny z pociągu dużo lepsza.
Ale czy to wystarczy? Nie dla mnie. Wynudziłam się i wymęczyłam przy tej książce i uważam, że nie warto po nią sięgać, nawet w ramach ciekawostki. Paula Hawkins nie ma do zaoferowania nic czytelnikom, którzy rzeczywiście lubują się w thrillerach i dużo czytają. Ta powieść przemówi przede wszystkim do tych odbiorców, którzy sięgają po książki modne i którzy nie mają wielkich wymagań wobec literatury, poza tym, że ma zapewniać rozrywkę na parę wieczorów.
Wybór, czy warto na tę rozrywkę poświęcić swój czas, pozostawiam Wam.
Moja ocena: 3/10
Książka przeczytana w ramach wyzwań: 'WyPożyczone', 'Gra w kolory', 'Czytamy nowości' oraz 'Czytelnicze wyzwanie 2017' (kategoria: Książka, której akcja dzieje się na przestrzeni minimum jednego stulecia).

Published on June 12, 2017 13:15
June 10, 2017
Co z tym stanem agonalnym i blogową prostytucją? O tym jak wygląda sytuacja blogerów książkowych, booktuberów i bookstagramerów

Kiedyś było łatwiej. Blogerów książkowych była garstka, wszyscy się znaliśmy, organizowaliśmy wspólne akcje i od czasu do czasu kłóciliśmy się o to, kto majstruje przy datach publikacji postów albo nadmiernie chwali się stosikami. Teraz życie w blogosferze książkowej (tak, dla uproszczenia, nazywać będę zarówno booktube, bokstagram jak i klasyczne blogowanie) jest ciężkie. Awantura goni awanturę, zarobki jednych denerwują innych, pojawiają się oskarżenia o kopiowanie pomysłów i wpędzanie innych do grobu, jedni wytykają drugim, inni płaczą, jeszcze inni zbierają wokół siebie małe grupki wyznawców, którzy mają zgnoić book-przeciwników. Krótko mówiąc: jest niewesoło. Jest do dupy. Martyna Szkołyk nazwała to wręcz stanem agonalnym , jednocześnie zapraszając do polemiki.
Odpowiadam więc.
Sama w dyskusjach tych nieraz zabierałam głos, publikując takie teksty, jak:
Największe grzechy blogerów I czego się wtrącasz do cudzego blogowania? Czy coś się zmieni w książkowej blogosferze? Jak blogerzy kichę robią, czyli o tych, którzy współpracować by chcieli, tylko jak to zrobić, jeszcze się nie dowiedzieli...
Temat wciąż jednak nie umiera, swój głos w dyskusji nad kondycją blogosfery książkowej podejmują kolejne osoby i wydaje się, że tutaj wciąż jeszcze można coś dopowiedzieć, wciąż można próbować nakłonić innych do przemyśleń, wciąż można próbować coś zmienić...
Czy to jest jednak w ogóle możliwe?

Współpraca z wydawnictwamiJak wygląda współpraca z blogerami? Martyna w swoim tekście opowiada o tym, że "blogerowi się każe, bloger zrobi", z czym absolutnie nie mogę się zgodzić. Mam co prawda kilka negatywnych wspomnień związanych ze współpracą z wydawnictwami, ale były to przypadki marginalne, np. kiedy jedno z nich po negatywnej recenzji zakończyło ze mną współpracę. Nikt nigdy niczego mi nie narzucał, nie zmuszał do publikacji miliarda newsów z życia wydawnictwa, ani tym bardziej nie naciskał na pisanie wyłącznie pochlebnych opinii. Nikt też nie narzucał, że muszę recenzję opublikować również w dwudziestu innych miejscach. Tzn. nikt z wydawców, bo faktem jest, że spore wymagania stawiają księgarnie internetowe współpracujące z blogerami. Od takich "współprac" jednak uciekam daleko. To jest chore, żeby stawiać współpracownikom dziesiątki żenujących wymagań (w tym np. konieczność wysłania tekstu do akceptacji i publikowania go najpierw na stronie księgarni, co działa wyłącznie na niekorzyść blogera i jego bloga) i dawać im w zamian jedynie książki. Ten, kto się na to godzi, nie widzi, jak jest wykorzystywany i jak robiony w bambuko przez firmę, która korzysta z jego naiwności. A potem się dziwią, że nazywa się blogerów prostytutkami...
Prawda jest jednak taka, że to blogerzy książkowi sami tworzą sobie problemy. Praca w wydawnictwie pozwala mi spojrzeć na to wszystko z drugiej strony - pal licho, gdy ktoś przeprasza za negatywną opinię - bawi mnie to, ale nie wzbudza żadnego niesmaku. Niektórzy jednak piszą wprost: "Klaudyna, nie chcę żebyś kończyła ze mną współpracę, więc nie opublikuję negatywnej opinii na temat książki X.". Co jest, cholera jasna? Albo te wszystkie: "Wybacz, że opublikowałam recenzję tylko w ośmiu księgarniach, w tej dziewiątej nie mogłam się zalogować", "Przepraszam, że czytałam książkę aż dwa tygodnie". Nie wiem z jakimi wydawnictwami ci ludzie mają doświadczenia, nie wiem skąd się bierze ta postawa zbitego psa, skoro od samego początku mówię ludziom wprost: "Ważne są dla nas szczere opinie, nie bój się krytyki", "Czytasz kiedy chcesz, publikujesz, kiedy możesz", "Stawiamy na partnerstwo" itd. Ludzie wciąż się kajają, wciąż traktują wydawnictwa tak, jakby zsyłały im mannę z nieba i wciąż boją się otwarcie krytykować otrzymywane książki.
A już najgorzej, gdy książka jest polskiego autora.

Dlaczego blogerzy nie krytykują?Zaprzyjaźniona pisarka powiedziała mi niedawno, że nie czyta recenzji swoich książek, bo ma dosyć tego, że blogerzy włażą w tyłki wydawnictwom. I jak tu się z tym nie zgodzić? Wieczne pochlebstwa przecież niczego pisarzowi nie dają, a brak realnej dyskusji o jakości czy wartości literatury kończy się tym, że wokół pełno laurek wystawianych kiepskim pisareczkom, a wiara w rzetelność blogerów książkowych spada.
Zgadza się to z wnioskami Martyny Szkołyk, która w tekście "Agonalny stan blogosfery książkowej" wspomina: "Brak rzetelności, oryginalności i argumentacji to najcięższe przewinienia blogerów. Często można trafić na stwierdzenie, że książka nie podobała się, bo nie. Domyślać jak musi czuć się autor, czytając takie popłuczyny na temat swojej powieści. Bo tym właśnie jest coraz większa liczba opinii na temat książek w blogosferze".
Ktoś powie, że bloger to nie krytyk literacki, ale wypadałoby czasem pokusić się o coś więcej niż: "podoba mi się, bo dobrze się czyta", "nie podoba mi się, bo nie lubię książek tego typu" i nic poza tym. Ludzie, dlaczego tak bardzo się boicie napisać, że autor ma fatalny styl, że nie umie portretować bohaterów, że dialogi są drętwe a wydawca przyoszczędził na korekcie? Nie jesteście profesjonalnymi krytykami, ale macie prawo do własnych opinii. A to, że jakiś pisarzyna postraszy Was sądem albo się oburzy (co zdarzało się już wielu z nas), tylko zagwarantuje Wam darmową reklamę. Wydawnictwo zerwie kontakt? Te, które tak robiły, zostały już zweryfikowane przez rynek, więc nie miejcie obaw. A jeżeli nie czujecie się na tyle kompetentni, by drążyć i analizować, to zastanówcie się, jaki w ogóle sens ma ta Wasza bytność w blogosferze. Prawda jest taka, że Wasze teksty są równie nieprzydatne, jak nieprzydatne by były, gdyby lądowały w szufladzie.

Czy tylko nastolatki "robią to źle"?Choć z przekazem tekstu Martyny w dużej części się zgadzam, to jednak nie mogę przejść obojętnie obok krytyki kierowanej w stronę nastoletnich blogerek. Prawda jest taka, że żenujący poziom słownictwa, nieumiejętność zbudowania zdania czy czytanie słabej jakości literatury to wcale nie jest problem gimnazjalistek i licealistek. Kanały na YouTubie czy blogi pełne są dwudziesto-, trzydziesto- i czterdziestolatek, które swoim poziomem nie mogłyby zaimponować nawet dwunastoletniemu półgłówkowi. Z drugiej strony - sporo jest w tym środowisku osób młodych, które imponują mi już samym tym, że interesują się literaturą i potrafią napisać o niej ciekawiej niż niejedna dorosła blogerka z długim stażem.
Młodym blogerkom obrywa się za to, że nie mają doświadczenia. Że nie mają umiejętności. Że czytają słabe książki. Do tego problemu już się kiedyś odniosłam, więc pozwolę sobie na krótki cytat:
Często w dyskusjach pomiędzy blogerami pojawiają się stwierdzenia, że moda na blogowanie o książkach wśród nastolatków jest żenująca. Że "dzieciaki" czytają wyłącznie chłam dla nastolatków, że nie mają literackiego obycia. Oczywiście, szanowni koledzy i piękne koleżanki w ich wieku gustowali wyłącznie w Prouście i Faulknerze, to się rozumie samo przez się, dlatego też trudno im pojąć, że "nastolatek" i "literatura dla nastolatków" to całkiem niegłupie połączenie.
Wciąż podpisuję się pod tymi słowami i wciąż bawi mnie to ciągłe czepianie się nastolatek. Mam nadzieję, że nigdy nie obiecywaliście sobie, że nie będziecie jak inni dorośli narzekający na "tę dzisiejszą młodzież", bo właśnie łamiecie dane sobie słowo.
Wracając do słów Martyny - zgadzam się, że poziom blogosfery książkowej bywa żenujący, zgadzam się, że nie warto oglądać większości polskich booktuberów i dodam do tego jeszcze, że kiepsko robi się także na bookstagramie, gdzie jedni kopiują drugich i większość kanałów książkowych opiera się na schemacie: pastele, pościele i cotton ballsy. W świecie blogerów książkowych zawsze było tak, że wyróżniała się garstka osób a reszta tworzyła szarą masę i schemat ten wciąż jest podtrzymywany.
Nie zgadzam się jednak, że problemem są tutaj głównie nastolatki i wydawnictwa zabiegające o ich atencję. Nie podoba mi się generalizowanie, że nie można jednocześnie lubić bajek dla dzieci i krwawych thrillerów. Prawda jest taka, że gorsze wrażenie robi na mnie trzydziestolatka z sześcioletnim stażem w blogosferze wciąż opierająca swoje recenzje na blurbach niż nastolatka, która własnymi słowami usiłuje opisać, co jej się w danej książce (bajce czy młodzieżówce) podobało lub nie. Każdy z nas kiedyś zaczynał, ja sama wolę nie czytać swoich pierwszych tekstów i więcej wybaczam osobom, które dopiero zaczynają przygodę z blogosferą niż tym, którzy gniją w niej od lat i nie wyciągają żadnych wniosków z tego, że niczego do życia swoich czytelników nie wnoszą.
A jakie jest Wasze zdanie? Podobnie jak Martyna, zachęcać Was będę do zabrania głosu w dyskusji, wciąż wierząc, że razem jesteśmy w stanie coś zmienić.
Przeczytaj również:
BlogerMama na freelansie: "Dlaczego nie masz normalnej roboty?", czyli o tym, jak otoczenie postrzega pracę freelancerówBlogerze, załóż konto na Twitterze!Ty też możesz być nierobem, po prostu załóż tego cholernego bloga

Published on June 10, 2017 11:32
June 7, 2017
Nowa adaptacja "Ani z Zielonego Wzgórza" - recenzja pierwszego sezonu serialu "Ania, nie Anna"

Nie boję się powiedzieć, że to najlepsza adaptacja Ani z Zielonego Wzgórza i najlepsza odtwórczyni roli Ani Shriley w historii. Możecie na mnie krzyczeć, możecie jęczeć, że Ania była tylko jedna (że niby w postaci Megan Follows), ale nie będzie to do mnie docierać. Bo pierwszy raz mamy do czynienia z sytuacją, że adaptacja dorównuje doskonałej powieści Lucy Maud Montgomery, a momentami wręcz ją przebija. I co Wy na to?
Piękno i artyzm produkcji stworzonej na zlecenie Netfliksa (NETFLIX - co to jest i dlaczego się w nim zakochałam?) można dostrzec już przy czołówce Anne with an E. Bywa, że otwarcia po prostu się przewija, bo po którymś obejrzeniu nudzą. W tym przypadku jest inaczej - widziałam czołówkę tego serialu kilkanaście razy i za każdym razem funduje mi ona dwie reakcje - łzy wzruszenia i dech zaparty w piersi:
Ocena, rzecz jasna, pozostaje kwestią gustu, ale dla mnie jest to prawdziwy pokaz geniuszu i artystycznej wrażliwości. Majstersztyk!
Dlaczego tę wersję Ani pokochałam najbardziej?Najpopularniejszą adaptację powieści Montgomery wyreżyserował Kevin Sullivan, który w głównej roli obsadził przeuroczą Megan Follows. Choć większość miłośników tej historii nie wyobraża sobie Ani inaczej, dla mnie sztywna i ładniutka Megan zupełnie nie pasuje do roli rudej, energicznej brzyduli. Oglądając filmy Sullivana zawsze miałam wrażenie, że choć większość obsady dobrał znakomicie, tak w tym najważniejszym punkcie się nie wykazał. Przez lata wręcz nie lubiłam filmów o Ani i dopiero teraz mam wrażenie, że ktoś stanął na wysokości zadania i obsadził w głównej roli taką aktorkę (Amybeth McNulty), która najwierniej oddaje jej wygląd, charakter i sposób bycia.

Warto jednak pamiętać, że adaptacja pozostaje adaptacją, czyli luźną interpretacją twórców, inspirowaną dziełem literackim. Dlatego też netfliksowa Ania Shirley jest nieco mniej milutka, za to ma więcej charakteru. Dobitnie pokazane zostało tutaj, jak mocno przeszłość odbija się na psychice dziewczynki, czego nigdy wcześniej nie pokazywano w taki sposób. Ania, nie Anna ma w sobie sporo mroku i choć generalnie uważam, że jest to serial, którym poprawiam sobie humor, to poziom dramatyzmu jest tutaj naprawdę wysoki, co determinuje również wizerunek postaci. Wcale nie jestem przekonana, czy wszyscy pokochają tę bohaterkę tak, jak kochało się ją w książce. Za to wizerunkowi Gilberta nareszcie nadano trochę głębi i daleko mu do tej ciepłej kluchy z powieści Montgomery, która w żaden sposób nie istniała poza chwilami, w których kręciła się wokół Ani.
Oświadczam zatem, że Gilbert Blythe nareszcie ma iskrę w oczach, ma charakter i ma - za przeproszeniem - jaja. I to, jak ten piętnastoletni dzieciak - Lucas Jade Zumann - zbudował tę postać, sprawia, że należą mu się wyłącznie standing ovation.

Jeżeli ekscytuję się nowym wcieleniem Gilberta, nie wiem jakich określeń powinnam użyć, by ocenić to, jak w Ani, nie Annie przedstawieni zostali Maryla z Mateuszem. Geraldine James jest tutaj wybitna, jest genialna i zachwycająca. Śmiem twierdzić, że to jedna z najlepiej wykreowanych i najlepiej zagranych postaci w historii telewizji.
R.H. Thomson może nie wypada tak zjawiskowo, ale to też związane jest z tym, jakich bohaterów oboje odgrywają. Cichy, dobroduszny Mateusz nigdy nie będzie rzucał się tak w oczy jak jego zasadnicza i poważna siostra, co nie zmienia faktu, że w rolach tych obsadzono aktorów zachwycająco genialnych, którzy dali tutaj popis niesamowitych umiejętności aktorskich.

Co warte podkreślenia, tutaj również drugi plan obsadzono znakomicie. Trudno byłoby mi znaleźć choć jedną postać, co do której można by mieć tu jakieś obiekcje. Po prostu casting wyszedł twórcom Anne with an E genialnie, dzięki czemu obsada nie ma żadnych słabych punktów.
Ania, nie AnnaTen serial jest piękny. Jest jak dzieło sztuki uwięzione na małym ekranie. Widok kanadyjskich plenerów zapiera dech, scenografia jest znakomita, podobnie jak charakteryzacja czy kostiumy. W tle pojawia się idealnie dobrana muzyka, a retrospekcyjne wstawki pozwalają dostrzec to, jak dobrze napisany został scenariusz tego serialu.
Wydaje mi się, że najważniejsze jest jednak to, by w adaptacji książki jak najwierniej oddać ducha historii i jej bohaterów. Bo o ile scenariusz nie ma prawa być wierną kopią powieści, o tyle widz musi mieć poczucie, że skoro ogląda historię inspirowaną czymś, co dobrze zna, powinien otrzymać coś, co nie będzie brutalnym zaskoczeniem i rozczarowaniem.
Nowa wersja Ani z Zielonego Wzgórza rozczarowaniem nie jest, choć ma w sobie elementy, które wielu mogą zniechęcać.

Oglądając Anne with an E, można odnieść wrażenie, że choć klimat powieści został zachowany, to jednak nowe wydanie tej historii ma w sobie ducha współczesności. Dla jednych będzie to wadą, dla innych zaletą. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym rzucała stwierdzenia, że powieściom Montgomery czegoś brakowało, ale faktem jest, że w wersji serialowej historia ta ma trochę inną wymowę - duży nacisk położono tutaj na kwestie społeczne i tematykę feministyczną. Akcja jest dużo bardziej dynamiczna i choć czas akcji się nie zmienił, to jednak da się zauważyć, że ta wersja Ani z Zielonego Wzgórza jest naprawdę mocno uwspółcześniona.
Dla mnie to nie jest żadnej problem. Dla dzieci i podlotków treść i przekaz powieści kanadyjskiej pisarki na pewno są wystarczające - aż chce się być koleżanką Ani, aż chce się biegać po Avonlea, aż chce się rozkochiwać w sobie chłopaków takich jak Gilbert. Jednak - tak jak większość ukochanych powieści z dzieciństwa, tak i ta z czasem doceniana jest głównie z sentymentu. Z perspektywy czasu da się dostrzec, że momentami akcja zbyt zwalnia i że niektóre wątki są słabo rozwinięte, dzięki czemu łatwiej jest docenić, ile pracy włożono w to, by - przy zachowaniu szacunku do oryginału - stworzyć w oparciu o powieści Lucy Maud Montgomery serial, który ekscytuje, zachwyca, ma niepowtarzalny klimat i jednocześnie niesie za sobą głębszy przekaz.
Ja to kupuję w całości. Ten serial jest zrealizowany tak dobrze, że nawet zaczynam chwalić jego twórców za to, że na wielu polach wcale nie są wierni oryginałowi. To tylko sprawia, że Ania, nie Anna jest udoskonaloną wersją dobrze nam znanej historii.
Moja ocena: 9,5/10
Przeczytaj również:
Recenzja pierwszego sezonu serialu GirlbossRecenzja serialu Pamiętniki CarrieWszystkie grzechy Gilmore GirlsRecenzja pierwszego sezonu serialu Stranger Things

Published on June 07, 2017 13:59
June 4, 2017
100 najlepszych książek pierwszej dekady XXI wieku

Znacie już tytuły stu książek, które każdy powinien przeczytać i wiecie, jakie książki czytała Rory Gilmore. Dziś przygotowałam dla Was listę stu najlepszych książek pierwszej dekady XXI wieku, która stworzona została na podstawie głosów użytkowników portalu Goodreads (przypominam: Goodreads, najlepszy zakątek dla książkolubnych - jak z niego korzystać i co to w ogóle za miejsce). Z pewnością wiele punktów tej listy Was zaskoczy!
Published on June 04, 2017 03:47
May 31, 2017
Czeskie historie, których nie zapomnisz - o książce "Lucynka, Macoszka i ja" Martina Reinera

Czy wierzycie w to, że nic w naszym życiu nie dzieje się przypadkowo? Sama nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale teraz myślę sobie, że to było cudowne zrządzenie losu, że trafiłam właśnie na tę książkę. Bo czuję, że są ludzie, którym powinnam ją podarować. Czuję, że coś we mnie zmieniła. Czuję, że będzie jedną z tych powieści, do których będę wracać. Nie dla rozrywki, ale dla doznań estetycznych. Nie dla fabuły, ale dla słowa. I dla ludzi, których na kartach tej historii poznałam i o których nie mogę przestać myśleć.
Niełatwo pisze się o takich książkach. Bo z jednej strony wiem, że ma ona w sobie wiele uroku i przyciągnie wielu miłośników literatury. Z drugiej jednak - wiem też, że kryje w sobie drugie - a może nawet i trzecie - dno, że w tle przewija się życie społeczno-polityczne Czech i Czechosłowacji i że nie każdemu przypadnie do gustu poetyckość, kameralność i niezwykłość tej opowieści.

Trudno jest się od niej oderwać również dlatego, że opowiada o zwykłych-niezwykłych ludziach i o zwykłych-niezwykłych czasach w historii Europy. Choć teoretycznie obserwujemy życie Tomasza i małej Lucynki, choć teoretycznie chodzi tutaj o coś zupełnie innego, to nie da się ukryć, że Martin Reiner rozlicza się ze swoją ojczyzną i poświęca jej ważną część swojej powieści.
Nie to jest jednak "najważniejszym punktem programu". Lucynka, Macoszka i ja będzie książką, która zapisze się w mojej pamięci jako ta, w której znajduje się absolutnie najwięcej przecudownych wyrażeń i wyśmienitych porównań. Dobitnie widać tutaj, że autor ma doświadczenie w tworzeniu poezji, ponieważ jego powieść ma w sobie tyle poetyckości, tyle lirycznego piękna i tyle pięknych słów, że aż miałoby się ochotę na każdej stronie zaznaczyć co najmniej kilka cytatów godnych zapamiętania na zawsze.
I myślę sobie, że każdy, kto chciałby w życiu sam tworzyć, powinien udać się do Martina Reinera na nauki. Bo mnie jawi się on jako prawdziwy mistrz słowa. Prawdziwy artysta. Człowiek zasługujący na stanie się klasykiem czeskiej literatury.
Moja ocena: 9/10
Książka przeczytana w ramach wyzwań: 'WyPożyczone', 'Gra w kolory' oraz 'Czytelnicze wyzwanie 2017' (kategoria: Książka, której akcja dzieje się w latach 90-tych).

Published on May 31, 2017 13:13
May 30, 2017
Czy w XXI wieku warto jeszcze czytać Pana Kleksa?

Kiedy powstawała Akademia Pana Kleksa, w Europie szalała wojna. Jakże ciekawe jest to, że nie zważając na okoliczności (a może właśnie dzięki nim?), Jan Brzechwa potrafił w tych niełatwych czasach stworzyć dzieło przepełnione magią, beztroską i humorem, które przez kolejne dziesięciolecia podbijało serca czytelników na całym świecie.
Często mówi się, że my jako pierwsi mieliśmy swój Hogwart, swojego Harry'ego Pottera i swojego Dumbledora. A słowa te odnoszą się właśnie do serii dzieł Jana Brzechwy, opowiadających o przygodach nietuzinkowego Pana Kleksa i jego podopiecznych. Czy jednak po sukcesie serii powieści J. K. Rowling jest jeszcze u nas miejsce na poczciwego Ambrożego i jego dziwaczną szkołę? Czy dzieci są jeszcze w stanie zainteresować się przygodami Adasia Niezgódki i jego kolegów? Czy akademia ulokowana przy ulicy Czekoladowej w XXI wieku może jeszcze rozbudzać czyjąkolwiek wyobraźnię? I czy w ogóle warto jeszcze tego Kleksa czytać?
Pomyślmy...
Po wydaniu zbioru bajek oraz wierszy Jana Brzechwy, wydawnictwo Nasza Księgarnia zdecydowało się na publikację książki zawierającej trzy powieści - Akademię Pana Kleksa, Podróże Pana Kleksa oraz Tryumf Pana Kleksa - w solidnej, grubej oprawie, z pięknymi ilustracjami Marianny Sztymy.
Ponieważ ostatni raz miałam do czynienia z Ambrożym Kleksem dobrych dwadzieścia lat temu, ponowna lektura powieści Brzechwy okazała się dla mnie niesamowitą przygodą. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakakolwiek książka dostarczyła mi aż takiej frajdy. Czytając ją mojej córce, nie tylko co kilka chwil ubierałam swoją twarz w szeroki uśmiech, ale też zachwycałam się tym, z jak fantastyczną, niezwykłą i bajkową historią mam do czynienia.
Minęły dziesięciolecia, w tym czasie przygody Pana Kleksa trafiły na duży ekran i deski teatru, tłumaczone były na cały świat i doczekały się nawet swojej wersji musicalowej, a mimo to wciąż mają w sobie jakąś świeżość, potrafią zaskakiwać i przyciągać uwagę i do dziś nie zestarzały się nawet odrobinę.

W zbiorze Pan Kleks znajdziemy opowieści o szkole dla chłopców, którą zarządza szalony i wspaniały Ambroży Kleks - człowiek, dla którego nie ma sensu nauka matematyki czy gramatyki, za to który chętnie zdradza swoim uczniom tajniki kleksografii czy przędzenia liter.
W szkole tej wyciska się sny do porcelanowej miseczki, spaceruje do słynnych bajek (np. by pomówić z Hansem Christianem Andersenem o wypożyczeniu zapałek od Dziewczynki z zapałkami), zapisuje wiersze wykumkane przez żaby albo otrzymuje wielkie piegi w uznaniu zasług. W tym świecie nic nie jest typowe czy normalne, ale to właśnie jest tutaj najpiękniejsze - dziecięca wyobraźnia ma bowiem niesamowite pole do popisu. I nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek mógł odmówić sobie choćby chwilowego pragnienia, by znaleźć się przy ulicy Czekoladowej i być chłopcem o imieniu rozpoczynającym się na literę A.
To, co jest fantastyczne w serii Pan Kleks to to, że powieści te tak bardzo uderzają w wyobraźnię czytelnika, to, że napisane są tak lekko i prosto oraz to, że potrafią rozbawić do łez. Akademia jest jak szkoła marzeń, Ambroży jest jak wymarzony nauczyciel, a wędrowanie do innych bajek i przeżywanie tych wszystkich wspaniałych przygód jest czymś, o czym się śni i czego chciałoby się doświadczyć niezależnie od wieku.

Jestem pewna, że mimo upływu wielu lat od premiery i mimo pojawienia się w życiu młodych ludzi Harry'ego Pottera, Percy'ego Jacksona i innych fantastycznych postaci, nasz swojski Pan Kleks będzie w stanie rozkochać w sobie współczesne dzieciaki. To zadaniem rodziców jest, by przybliżać dzieciom polskie klasyki, zanim obrzydzi im je szkoła. Jestem pewna, że wspólne czytanie będzie przyjemnością nie tylko dla maluchów, ale również dla starszych. Ja sama dobiegam trzydziestki, do dziecinnych nie należę, a i tak dałam się porwać tej fantastycznej baśni i mam wrażenie, że jeszcze z niej nie wyszłam. Moja wyobraźnia wciąż wędruje na ulicę Czekoladową, a moje sny nagle stały się dużo bardziej kolorowe.
Przygody Pana Kleksa są ponadczasowe i nawet w XXI wieku można mówić, że są po prostu fajne. Sprawdziłam na sobie i Wam polecam zrobić to samo. A jeśli nie macie dzieci ani siostrzeńców, i tak możecie sprawić sobie tę książkę. Brzechwa był mistrzem, magikiem i człowiekiem absolutnie niepowtarzalnym, a czytanie jego twórczości nigdy nie będzie obciachem. Więc zróbmy sobie wszyscy Dzień Dziecka i wszyscy razem udajmy do Akademii Pana Kleksa. Może teraz przyjmują tam już dziewczęta?
Książkę Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie. Pan Kleks można kupić na stronie nk.com.pl .
Książka przeczytana w ramach wyzwań: 'Czytamy nowości' oraz 'Czytelnicze wyzwanie 2017' (kategoria: Książka o nastolatkach).

Published on May 30, 2017 08:25