Robb Maciąg's Blog, page 11
February 1, 2016
Konkurs! Wymyśl tytuł, a dostaniesz książkę i coś jeszcze …
No właśnie. Książka się piszę i to całkiem dobrze. Jest pozytywnie, wesoło, ale i refleksyjnie gdy trzeba. Nie ma w niej mrocznych kolorów Indii tak jak w większości książek o tym kraju. Nie ma syfu, śmieci, biedy i żebraków, a jeżeli coś z tego się znajdzie, to tylko po to by pokazać jak bardzo się na tym skupiamy.
Jak bardzo nie widzimy niczego innego bo jesteśmy ślepi na wszystko czego nie widać z turystycznego szlaku i z mediów.
Jest o kinie, o skuterze, o przygodach na drodze, a sztuce przejeżdżania na drugą stronę skrzyżowania, o nauczycielach którzy zmieniają świat, o domach dziecka, o Bolku i Lolku i o Rzecze. O Gangesie pełnym ścieków i wiary w cuda.
Tylko nie ma jeszcze tytułu.
Może książka powinna nazywać się TukTukCinema, a może i nie. Sam ciągle nie wiem, ale może ktoś z Was wie :)
Dlatego czekam na Wasze pomysły. Do wygrania tytuł książki, jej piękny egzemplarz i kilka fotografii z podróży.
Stoimy. Kilka metrów przede mną ciągną się tory, wszyscy czekamy grzecznie aż podniosą się szlabany i stoimy. Choć po mojej lewej stoi kilkanaście samochodów, rowerów, wózków z warzywami i motorów tak samo jak po mojej prawej, i choć wypełniamy sobą cała szerokość drogi od rowu do rowu, i choć po drugiej stronie torów dzieje się dokładnie to samo, to wiem, już wiem, że i tak wszyscy jakoś przejedziemy na drugą stronę.
Prawa logiki rządzącej przestrzenią mówią, że to przecież niemożliwe, a moje doświadczenie mówi coś zupełnie innego. Powoli, po torach, przetacza się pociąg pasażerski. Jedzie powoli, bo dopiero co ruszył ze stacji. Dobrze słyszeliśmy, pierwszy, długi gwizd spalinowej lokomotywy, który zwołuje wszystkich z peronu do wagonów. To właśnie wtedy, ostatni maruderzy biegną kupić samosę, chai czy jakieś ciastka, najlepiej Parle bo to można dostać w Indiach wszędzie. Ci o słabych nerwach i ewentualni turyści, właśnie na ten sygnał zaczynają wsiadać do wagonu, przepychać się w drzwiach i wracać grzecznie na swoje miejsca. Prawdziwi hinduscy wojownicy czekają jak na mężczyzn przystało, na drugi, krótki sygnał, po którym lokomotywa rusza. Najpierw jest lekkie szarpnięcie i pociąg zaczyna się powoli toczyć. Właśnie wtedy robi się w drzwiach największy tłok. Nie dość, że ci z peronu chcą wejść to ci, którzy nie mają swojego miejsca i siedzą na schodach lub w korytarzu, jakoś nie kumają, że wypadało by by się odsunęli. Choć na chwilę.
Może to zemsta za brak miejsca? Może zwykła ludzka złośliwość? Nie wiem, ale ja wtedy wsiadam z gorącym chaiem wyciągniętym przed siebie i jakoś wszyscy się rozstępują.
Stoimy. Pociąg coraz szybciej przesuwa się przed nami a w powietrzu unosi się napięcie. Pewnie tak właśnie czuli się żołnierze w takiej na przykład bitwie pod Grunwaldem. Gdybym się uparł, to pewnie usłyszał bym nawet Bogurodzicę gdzieś nad sobą. A może sam powinienem ją zaintonować? Przecież ja stoję w samym sercu szpaleru, który za chwilę ruszy frontalnym atakiem na inny szpaler. Proszę się nie śmiać, to jest poważna sprawa.
Przede mną stoi mała ciężarówka mahindra a tuż obok, po lewej ashok leyland i tuk tuk. Po prawej trzy motocykle ujeżdżane z wgapionych we mnie młodych hindusów. O dziwo, na każdym motorze tylko jeden młodzieniec, więc wiem, że będą się ostro przeciskać między mną, ciężarówkami, a tymi tłumami z którymi przyjdzie zaraz nam się zewrzeć. Stoimy na tyle blisko przejazdu, że widzimy metalową, czarno białą bramę, która robi tu za ogranicznik wysokości i poszczególne twarze ludzi siedzących w pociągu. Na oknach wagonu wiszą dziesiątki baniek z mlekiem w każdym, możliwym rozmiarze. Wprost przed moim kołem, młody chłopak, w czystej, białek koszuli i czarnych spodniach w kancik, próbuje sprzedać kierowcy pęczek zielonego chilli. Patrzę na te jego spodnie jak zauroczony, gdy nagle podnoszą się szlabany. W pierwszym momencie tego nie zauważam, ale stojący lekko z przodu traktor dodaje gazu i właśnie to ten dźwięk każe mi się skupić. W duchu krzyczę hurrrrrrraaaa jak Kościuszkowiec od Lenino i ruszam.
Schowany za mahindrą jadę powoli ochraniany ciężarówką. Chłopak od chili nie odpuszcza kierowcy ashoka i włazi mi prosto pod koła. Ostro chamuję, on nawet tego nie widzi, bo patrzy w oczy kierowcy licząc, że jednak coś sprzeda, W tym momencie, mahindra odskakuje mi na 3 metry do przodu i pojawie się przede mną motor a na nim ojciec z córką i jej matką, który wyprzedził wciąż stojącego ashoka. Córka gapi się na mnie, mówi coś do ojca, ale on, na szczęście się nie odwraca, zjeżdża na pobocze i pędzi dalej. Wciskam się za niego a to błąd. Trzeba było dogonić mahindrę i jechać powoli ale do przodu. Obok mnie wyrasta motor za motorem, a ja stoję. W końcu wszyscy na mnie trąbią i muszę to uszanować. Stać jak te kołek i patrzeć jak życie przechodzi mi przez palce. W duchu już nie krzyczę hurrrraaa jak Kościuszkowiec. Raczej mamroczę „ty debilu” mając na myśli siebie i obiecuję sobie, że „następnym razem…”
Wbijam się w sznurek motorów, wydaje mi się, że wyprzedzam traktor, ale właśnie wtedy, sprzed traktora wyskakuje na mnie siwy facet na czarnym pulsarze. Krzyczę do niego „uncle” i właśnie wtedy, pomiędzy motor i idących pod prąd rowerzystów, tuż przed moje przednie koło, wciska się chłopak w zielonej, kraciastej flaneli i nigdzie się nie śpieszy.
Trąbię na niego jak głupi, on idzie samym środkiem wymachując wesoło rękami, ja klnę na niego po polsku i jakoś go omijam. Po drugiej stronie torów korek. To tuktuki czekają na pieszych, którzy właśnie przeszli z nami na drugą stronę. Gdzieś kończy się asfalt, pojawiają kałuże, dwie mahindry jadą całą szerokością ulicy a na wprost nas stoi wielki tata truck wyjąc jak oszalały sopranem klaksonu. Nikt nie zwraca na niego jednak uwagi. Jest nas więcej i właśnie czekaliśmy 5 minut na przejeździe.
Sorry kolego.
January 2, 2016
Się pisze …
Moi drodzy .. trzymajcie kciuki.
Śpiwór spakowany, żarcie też, nowoczesna maszyna do pisania w postaci laptopa, termos, wino, dużo herbaty i jedzenia.
Od jutra, przez tydzień, dekuję się na szczycie pewnej góry, w pewnym znanym budynku, i nie odbieram telefonów … bo piszę.
Trzeba skończyć tę pozytywno-przygodową książkę o Indiach i moim Tuk Tuk Cinema.
Piszę Wam to po to, byście mocno trzymali kciuki za mądre i dobre słowa, które potrzebuję znaleźć przelać na papier.
January 1, 2016
Kabrestan-e Lachestan
Polski cmentarz, leży przy drodze nr 94 „Anzali – Rezvanshahr”, w centrum miasta, obok ronda, na przeciw restauracji Kababie Baraan. Za wysokim, białym murem, pod którym postawiono kilka ławek dla spacerowiczów.
Ale polski turysta nie musi tego wiedzieć. Polskiemu turyście wystarczy, że zatrzyma taksówkę i powie kabrestan-e lachestan a każdy kierowca będzie już wiedział dokąd jechać.
Główna brama będzie zamknięta, ale po lewej stronie, na końcu muru, jest i furtka i domofon. Za furtką mieszka Derus, opiekun. Człowiek, który kosi tu trawę i zamiata sosnowe igły.
Człowiek, który Was tu wpuści i pewnie poprosi o kilka dodatkowych groszy za swoją pracę.
Nie, Derus nie mówi po angielsku czy polsku. Derus mówi po persku i azersku, ale potrafi ruchem ręki pokazać cmentarz, siebie a jednoznacznym gestem – koszenie trawy.
Turysta znajdzie tu niemal 700 grobów. Skromnych, betonowych nagrobków. Bez chryzantem, bez świeczek. Ustawionych w równych, wojskowych szeregach. Grobów strzelców, kaprali, kilku letnich dzieci i młodych kobiet. Znajdzie tu grobową ciszę.
Ale skąd wzięło się tutaj prawie 700 polskich grobów?
To proste. Była wojna. A my byliśmy uchodźcami.
Od kwietnia do czerwca 1942 roku, przypłynęło tu ponad 100 tysięcy naszych. Anzali było gotowe na kilka tysięcy tygodniowo. Przypływało ich kilka tysięcy dziennie.
Anzali było gotowe na żołnierzy. Generał Anders ładował na statki kogo się tylko dało.
Zjeżdżali się pociągami do Krasnowodzka czyli dzisiejszego Turkmenbasza. Wypływali na morze statkami i barkami. Wypełniali sobą każdą przestrzeń. Cały pokład. Od burty do burty. Zatłoczone były prześwity wentylacyjne, łodzie i luki pod łodziami ratunkowymi, nie mówiąc już o każdym zakamarku pod pokładem a nawet maszynownie.
Morze, było wciąż bezpieczniejsze niż ląd. Po prostu.
„Na środku statku była ubikacja, do której ustawiała się bardzo długa kolejka. Jeżeli ktoś z niej wychodził to od razu stawał na jej końcu. Osoby, które nie miały sił załatwiały swoje potrzeby wprost z krawędzi statku.”
I to właśnie dlatego tyle dzieci i starców wypadło za burtę.
Na zawsze.
Dumałem nad tym wszystkim popijając herbatę i podjadając irańskie haribo i całkiem dobre czekoladki. Obok nas, po naszej lewej, stał Hotel Dolphin. Mniej więcej tutaj kończyły się obóz 3 i obóz 4.
Na plaży pełnej śmieci, zielonych glonów i muszelek (które co biedniejsi ludzie zbierają jako dodatek do paszy dla kur) irańskie rodziny spacerowały zadowolone z życia i wolnego dnia. Młodzi robili sobie selfi a co odważniejsze dziewczyny wchodziły do wody po kolana, nielegalnie je odsłaniając.
Próbowałem sobie wyobrazić 3 kilometrowy obóz, który zbudowano na szybko na plaży. Obóz w którym ludzie spali na piasku przykryci kocami i umierali nie tylko z powodu malarii, wyczerpania i wszelkich chorób, ale także z przejedzenia.
December 7, 2015
Kwadratowe Indie
Ktoś pomyśli? No co to za tytuł? Kwadra-co? A co to ma niby do rzeczy? Itepe :)
Od jakiegoś czasu, używam fajnej aplikacji w telefonie. Nazywa się vignette, i nagle, w kwadracie, z dodanym „presetem” świat wygląda jeszcze ciekawiej. Sami zobaczcie :)
Tak, kwadratowo, wygląda Agra. Ta od Tadżmahalu ;)
November 24, 2015
Pies z przypadku
Każdy z mężczyzn wyglądał zupełnie inaczej niż stojący obok niego kolega, ale wszyscy witali się ze mną dokładnie tak samo czyli silnym, męskim, uściskiem dłoni. Tylko jeden, ten chudy, wysoki, zniszczony alkoholem i bóg-jeden-wie-czym-jeszcze, przybijał ze mną piątkę, żółwika, po czym uścisnął mi dłoń jak „ziomal” i nie przestawał mówić „super” i właśnie „ziomal”.
Żaden z nich nie chciał, oczywiście, psa. Żaden z wyjątkiem Chudego, ale inni go zaraz wyśmiali.
– Sam do garnka nie masz czego kurwa włożyć. Na cholerę ci pies?
– Ale sam nie będę?
– Ucieknie. Inne uciekły to i ten ucieknie. Ja ci dobrze, kurwa radzę. Olej to.
Pies był średniej wielkości i bardzo ładny. I choć niby próbowałem go oddać, nie był wcale mój. To niby, to dlatego, że jakoś pytałem ich bez przekonania.
Przypałętał się do mnie kilkanaście kilometrów wcześniej i za nic nie chciał się zgubić. Co jakiś czas zostawał w tyle, obwąchiwał się z grzybiarzami, po czym pędził za mną i zawsze mnie doganiał. Fajny był. Wesoły i dobrze nam się rozmawiało, ale byłem w drodze „nad morze” i za cholerę nie wiedziałem co to będzie dalej. Może, gdybym wracał do domu, pozwolił bym mu biec za mną, ale jechałem dokładnie w drugą stronę.
– Pan pojedzie dalej. Tam za 15 kilometrów będzie miasto. Tam jest skrzyżowanie z drogą do Niemiec. On tam się panu na pewno zgubi. – mówił do mnie Gruby
– U nas panie, połowa wsi to znajdy. Patrz pan na tego na łańcuchu – seter. Piękny, miastowy na sto procent a u mnie gospodarstwa pilnuje. Wziął bym do domu, ale tu jest panie wieś. U nas nie ma domowych psów. Rozumie pan? W zeszłym roku, jakieś miastowe skurwysyny go wyrzuciły. Pewnie z Zielonej Góry. Takich to powinni do więzienia wsadzać!
– Albo lepiej do schroniska! – rzucił Chudy. I to na zimę najlepiej. Żeby im się kurwa odechciało.
Dopiłem landrynkową oranżadę za 99groszy, oddałem butelkę bo Sklepowa policzyła mi za napój bez kaucji i w zasadzie butelka nie była moja. Patrzyłam to na Psa, to na Setera przywiązanego do budy i coraz bardziej żałowałem, że nie jechałem do domu.
Uśmiechnęliśmy się do siebie szczerze. Ja do Psa a Pies do mnie i ruszyliśmy dalej.
– Dasz radę ziomal. – rzucił Chudy. Nad morze nie jest daleko. Pewnie ze 300 kilometrów. Pies Ci pomoże. Fajny jest kurna. Ja kiedyś dałem radę autostopem do samego Krosna, to ty dasz rowerem nad morze.
Luzik.
ps. Staroć sprzed dwóch lat. Znaleziony w notesie. Kiedyś wrzuciłem kila fotek TUTAJ
November 9, 2015
Abyaneh … czerwona wieś niedaleko Kashan
Wyjechaliśmy z hotelu 3 taksówkami. Była nas 11 a na minibusa nie było szans.
Jedenastka, czyli dziesiątka turystów i ja, pan pilot, który niby namawiał na wycieczkę do Abyaneh, bo nie było jej w programie, ale namawiał tylko przez minutę :)
Najpierw musieliśmy zajechać na stację po gaz. Potem Mehdi, nasz kierowca, musiał się zatrzymać, by z bagażnika wyjąć termos i poczęstować nas herbatę. Po godzinie, jechaliśmy z drogi ciągnącej się najpierw przez pustkowie, a potem przez tereny irańskiego programu nuklearnego. Przez kolejne pół, wspinaliśmy się starymi peugeotami 405 lekko w górę.
Abyaneh jest wyjątkowe. Zbudowane ciasno, z czerwonej glinki, niedaleko gorących źródeł. Wciśnięte w skalistą dolinę. Ukryte przed wielkim światem.
Tu kobiety nie noszą czadorów. Tu przez wieki, ludzie byli Ahurystami (Zaratustrianami). Tu wszystko wygląda inaczej, a czas płynie jakby wolniej ….
November 1, 2015
Kabrestan Lachestan
Polski cmentarz, leży przy drodze nr 94 „Anzali – Rezvanshahr”, w centrum miasta, obok ronda, na przeciw restauracji Kababie Baraan. Za wysokim, białym murem, pod którym postawiono kilka ławek dla spacerowiczów.
Ale polski turysta nie musi tego wiedzieć. Polskiemu turyście wystarczy, że zatrzyma taksówkę i powie kabrestan lachestan a każdy kierowca będzie już wiedział dokąd jechać.
Główna brama będzie zamknięta, ale po lewej stronie, na końcu muru, jest i furtka i domofon. Za furtką mieszka Derus, opiekun. Człowiek, który kosi tu trawę i zamiata sosnowe igły.
Człowiek, który Was tu wpuści i pewnie poprosi o kilka dodatkowych groszy za swoją pracę.
Nie, Derus nie mówi po angielsku czy polsku. Derus mówi po persku i azersku, ale potrafi ruchem ręki pokazać cmentarz, siebie a jednoznacznym gestem – koszenie trawy.
Turysta znajdzie tu niemal 700 grobów. Skromnych, betonowych nagrobków. Bez chryzantem, bez świeczek. Ustawionych w równych, wojskowych szeregach. Grobów strzelców, kaprali, kilku letnich dzieci i młodych kobiet. Znajdzie tu grobową ciszę.
Ale skąd wzięło się tutaj prawie 700 polskich grobów?
To proste. Była wojna. A my byliśmy uchodźcami.
Od kwietnia do czerwca 1942 roku, przypłynęło tu ponad 100 tysięcy naszych. Anzali było gotowe na kilka tysięcy tygodniowo. Przypływało ich kilka tysięcy dziennie.
Anzali było gotowe na żołnierzy. Generał Anders ładował na statki kogo się tylko dało.
Zjeżdżali się pociągami do Krasnowodzka czyli dzisiejszego Turkmenbasza. Wypływali na morze statkami i barkami. Wypełniali sobą każdą przestrzeń. Cały pokład. Od burty do burty. Zatłoczone były prześwity wentylacyjne, łodzie i luki pod łodziami ratunkowymi, nie mówiąc już o każdym zakamarku pod pokładem a nawet maszynownie.
Morze, było wciąż bezpieczniejsze niż ląd. Po prostu.
„Na środku statku była ubikacja, do której ustawiała się bardzo długa kolejka. Jeżeli ktoś z niej wychodził to od razu stawał na jej końcu. Osoby, które nie miały sił załatwiały swoje potrzeby wprost z krawędzi statku.”
I to właśnie dlatego tyle dzieci i starców wypadło za burtę.
Na zawsze.
Dumałem nad tym wszystkim popijając herbatę i podjadając irańskie haribo i całkiem dobre czekoladki. Obok nas, po naszej lewej, stał Hotel Dolphin. Mniej więcej tutaj kończyły się obóz 3 i obóz 4.
Na plaży pełnej śmieci, zielonych glonów i muszelek (które co biedniejsi ludzie zbierają jako dodatek do paszy dla kur) irańskie rodziny spacerowały zadowolone z życia i wolnego dnia. Młodzi robili sobie selfi a co odważniejsze dziewczyny wchodziły do wody po kolana, nielegalnie je odsłaniając.
Próbowałem sobie wyobrazić 3 kilometrowy obóz, który zbudowano na szybko na plaży. Obóz w którym ludzie spali na piasku przykryci kocami i umierali nie tylko z powodu malarii, wyczerpania i wszelkich chorób, ale także z przejedzenia.
September 4, 2015
Uśmiechnięte oczy Syryjczyka
Ale opowiem Wam historię o ludziach, o których ostatnio wszyscy mają jakieś zdanie. Większość z nich, nie znając ani jednego osobiście.
I nie, nikogo do niczego nie przekonuję.
Próbowaliśmy wyjść z domu Ibrachima od kilkunastu minut, ale trudno było tak po prostu nie dopić herbaty, wstać i wyjść. Można było oczywiście szybko odstawić pustą szklankę i grzecznie powiedzieć „Do widzenia”, ale Ibrachim był szybszy niż to nasze dopijanie. Gdy tylko któraś szklanka zrobiła się pusta, szybkim, zwinnym ruchem dolewał czarnego czaju z metalowego czajnika. Tym bardziej, że oprócz jego matki, żony, wujka i gromadki dzieci siedzieli z nami jego kumple. Co najmniej ośmiu. Każdy rozmowny. Uśmiechnięty. Nie zwracający uwagi na takie drobiazgi jak upał czy brak wspólnego języka w gębie.
Szklanki były niewielkie, z grubego szkła i co chwilę, znów pełne.
Na koniec, już spakowani, z rowerami pod sobą dowiedzieliśmy się, że zanim wyjedziemy musimy jeszcze odwiedzić rodziny jego kolegów. Tych samych ośmiu, którzy pili z nami herbatę.
– Ale my musimy jechać dalej – tłumaczyliśmy się głupio.
– A daleko do tych Chin? – Zapytał Ibrachim
– No, tak jeszcze z sześć miesięcy drogi.
– No to powodzenia i nigdzie się nie zatrzymujcie!
I nie zatrzymywaliśmy się wcale, ale tylko do następnej wsi, gdzie starszy pan, w wyjątkowo grubych okularach, zwyczajnie kazał nam się zatrzymać i napić z nim kawy.
Była wiosna 2010 roku a my byliśmy w drodze do Chin. Na ulicach syryjskich miast i wiosek plakaty i murale przypominały wszystkim kto rządzi tym krajem. Z każdego niemal samochodu spoglądał na nas portret prezydenta Assada. Niewielka, czarno biała nakleja wąsatego prezydenta w dużych, przeciwsłonecznych, lotniczych okularach spoglądała na nas z większości samochodów. Po kilku dniach, taka sama, pojawiła się na torbie na kierownice naszego angielskiego kumpla. Nakleił ją od strony roweru, bo jak sam stwierdził, nigdy nie było wiadomo kogo się spotka. Wszystko miało być tylko etapem na Jedwabnym Szlaku. Mieliśmy przejechać przez ten kraj, zobaczyć zabytki, najeść się smakołyków i pojechać dalej. Nikt nam przecież nie mówił, że z Arabami nie będzie tak łatwo. Że ciągle będą nas wciągać w rozmowy, karmić i przekonywać, że „dziś już za gorąco” żebyśmy jechali dalej.
Kawa mogła być powodem by przybiegł do nas nauczyciel angielskiego, w dodatku dyrektor szkoły i spędzić z nami „tylko pół godzinki” zostawiając szkołę samą sobie a lekcję wciskając komuś jako zastępstwo. Musieliśmy nauczyć się dziękować, wstawać i jechać dalej bez oglądania się za siebie. Gdybyśmy machali za długo na pożegnanie, nasze serca pewnie by miękły od tych ich spojrzeń i zaproszeń i pewnie musieli byśmy zostać na kolejną szklankę herbaty i nigdy do tych Chin byśmy nie dojechali.
Innym znów razem, chcieliśmy tylko rozbić namiot, ugotować coś szybko, iść spać i uciekać z samego rana. Mieliśmy plan, który (powinniśmy wiedzieć!) nie miał najmniejszych szans na powodzenie. Zamiast gotowania było zaproszenie na obiad. Zamiast szybkiej ucieczki w sen była kolacja rodzinna na „ośmiu braci z synami, ale bez żon”. Było rysowanie drzew genealogicznych i tłumaczenie kto jest bratem z której matki i ile kto ma dzieci. Drzewo rosło niczym matematyczny graf, ale brakowało mu rozgałęzień przy siostrach. Zwyczajnie, nikt nie wiedział co się z nimi działo po ślubie. Ile mają dzieci i którą żoną przyszło im być w nowej rodzinie.
Arabowie świetnie bawili się przy herbacie i papierosach. Ciekawe jak by się bawili gdyby jeszcze dostali po lampce wina.
– A ty ile masz żon? – zapytał wesołek
– Jedną – odpowiedziałem.
– A widzisz! My możemy mieć i cztery – odpowiedział dumnie i szybko przetłumaczył reszcie braci.
– Wiesz, powiedziałem uśmiechnięty. Tylko jedna żona to tylko jeden problem.
– Salwa śmiechu, która wtedy nastąpiła zdradziła mi tylko, że każdy z nich mówił coś po angielsku, ale nie każdy miał odwagę się odezwać.
Raz nie doceniliśmy gościnności i doprowadziliśmy niemal do wiejskiego incydentu. Było to właśnie wtedy, gdy policja od eskortowała nas na noc do swojego kumpla. Nam było bez różnicy czy będziemy spać na pustyni czy u kogoś pod domem, ale policjanci szybko nam wytłumaczyli, że jeżeli na pustyni, to oni muszą spać obok, w samochodzie, a jeżeli u ich znajomego, to on się nami zaopiekuje, a oni pojadą do domu.
Postanowiliśmy być dla nich mili a nocleg na pustyni zostawiliśmy sobie na inny raz.
We wsi, ten ich kolega, miał dom przy samej drodze. Nie wiedząc do końca co czynimy, poszliśmy pod najdalszy dom i tam, ku zdziwieniu wszystkich, rozbiliśmy namioty. Hadży Ismail, nasz najbliższy sąsiad, przyniósł nam kilka dywaników byśmy nie musieli siedzieć na ziemi, a policyjny kolega przyszedł nas przekonywać o naszym strasznym błędzie.
Nie pomagało tłumaczenie, że Ismail nie zna angielskiego, ani że Ismail nie ma „przepływowego ekspresu do kawy z Niemiec”. Ostatecznie, ten Policyjny Kolega się poddał. Obiecał na odchodnym, że policja już za nami nie będzie jeździła i że wcale się nie obraził. Nam ulżyło, bo kilka minut wcześniej straszył nas, że obrażamy jego dom i rodzinę „śpiąc w namiocie tak daleko od jego domu”. Policja pojawiała się już tylko w postaci posterunków i nikt już za nami nie jechał. Nikt nie musiał się męczyć jadąc klimatyzowaną toyotą, 17 km/h w monotonnym krajobrazie.
Następnego dnia nadeszła pustynna mgła. Powietrze wypełniło się drobinami beżowego pyłu. Pył oblepiał kolejne kawałki naszych ubrań i zmarszczek na twarzy, a właściciel hotelu w którym przyszło nam spać prosił byśmy uważali na nowy dywan w pokoju i od razu szli pod prysznic. Najlepiej razem z sakwami.
Cała ta arabska gościnność, nie była tylko domeną zwykłych ludzi. Nawet policja miała swoje pięć minut choć wcale o nie prosiliśmy, ale przecież policji się nie odmawia. Zwłaszcza w kraju rządzonym twardą ręką. Pierwszy raz było to niewinne internowanie na posterunku niedaleko Homs.
Jechaliśmy wtedy leniwie przez jakąś wioskę, gdy na skraju drogi, obok jakiegoś urzędu (posterunku policji, którego nie rozpoznaliśmy bo niby jak), stanął facet w ciemnych okularach a’la Pan Prezydent i skórzanej kurtce i zaczął na nas machać. Zwyczajnie zatrzymalibyśmy się z nadzieją, że oto znów przyjdzie nam napić się kawy, ale akurat byliśmy opici po wizycie w poprzedniej wsi. Krótko mówiąc – zignorowaliśmy go i pojechaliśmy dalej machając przyjaźnie. Nagle, ten sam facet, pojawił się obok nas na motorze i kazał nam się zatrzymać. Dopóki nie powiedział nam, że jest z policji i MAMY JECHAĆ ZA NIM nie braliśmy go na poważnie.
Na posterunku opiliśmy się za to herbaty i to do granic możliwości, przesiedzieliśmy kilka godzin głupio pytając „ale o co chodzi”, po czym, jak zawsze z rozbrajającym uśmiechem, straszy pan – komendant, kazał nam przetłumaczyć, że wszystko jest ok i że możemy jechać. Czy zajechaliśmy gdzieś gdzie nie mogliśmy do końca przebywać, czy też drogą jechał ktoś kogo nie powinniśmy widzieć pozostanie dla nas tajemnicą.
Drugi raz, zanim policja okazała się policją a nie tylko jakimiś facetami śledzącymi nas na motorach wystraszyliśmy się na dobre. Gdy już wszystko się wyjaśniło pozwolili nam nawet rozbić namioty w miejskim parku i kazali, tak kazali, być gotowym do wyjazdu „najpóźniej o siódmej rano”. Trawa w parku było pięknie gęsta i miękka, ale zanim zasnęliśmy na dobre, policja, ale ta mundurowa kazała nam się zwijać bo ta nie mundurowa nie raczyła ich o nas poinformować.
O wszystkim wiedział co prawda jegomość, który parku pilnował, ale mundurowi nie widzieli sensu go o cokolwiek pytać.
Na szczęście my poprosiliśmy ich o to, a oni grzecznie posłuchali. Cieć potwierdził, oni przeprosili, my szybko zasnęliśmy, a o siódmej byliśmy już gotowi do wyjazdu. Eskorta też była.
A upał kleił nam się do opon. Musieliśmy zrobić codzienną przerwę na przetrwanie samego południa i tym razem wypadło na wiatę autobusową. Ulica była kompletnie pusta. Nikt nią nie jechał, nikt nie spacerował. Nawet z domów, tych grubościennych, bunkrowatych, obsadzonych niewielkimi topolami domów, nie dochodziły absolutnie żadne dźwięki. Było kompletnie pusto i kompletnie cicho. Właśnie w momencie, gdy wpadaliśmy w drzemkę, z domu na przeciwko przyszedł chłopak niosąc nam jakieś owoce, butelkę lodowatej wody i … jakby szkolną wersję Koranu. Po angielsku.
Owoce i woda była na teraz, a Koran na drogę. Miał być prezentem. Czymś do zabrania ze sobą i poczytania w trudnych chwilach.
Przynajmniej tak, bardzo płynną, choć łamaną angielszczyzną wytłumaczył nam to ten nastolatek.
Rowery kręciły jak szalone. Najlepiej o czwartej, piątej nad ranem, gdy było jeszcze chłodno. Wiał lekki wiaterek, który jeszcze nie przypominał podmuchów niczym z pieca, ruch samochodowy praktycznie nie istniał. Panowała cisza, wypełniana szumem opon i wyschniętych łańcuchów.
Pędziliśmy jak najszybciej umieliśmy, by połknąć jak najwięcej kilometrów do południa. Gdy brakowało nam wody ratowali nas kierowcy. Gdy przez dłuższy czas nie było kierowców – szukaliśmy wody w meczetach w mijanych wioskach.
Piękny to był czas choć krajobrazowo nudny. Wszystko co nas otaczało to beżowy żwir, ale dzięki temu można było skupić się na sobie. Przetrawić wszystkie spotkania. Wspomnieć kilku ludzi.
Gdy po wodę podjechaliśmy do obozu Beduinów, nie zdążyliśmy nawet dobrze zsiąść z rowerów gdy wysoki, wąsaty facet z piękną kefiją na głowie wręczał nam miseczkę z wodą. Opiliśmy się, napełniliśmy butelki i wciąż jeszcze nikt nie zdążył powiedzieć nawet słowa. No może poza assalam alejkum.
I nikt nie pytał o naszą religię ani o kraj z którego pochodziliśmy.
Byliśmy na pustyni i wszyscy dobrze wiedzieli po co do nich zajechaliśmy. Przecież nie po to by porozmawiać o pogodzie. Albo historii sztuki. We wszelkich kontaktach nikt nie był jeszcze zniszczony pieniędzmi i wypatrywaniem turysty-portfela. Nie mógł bo i turystów nie było tu żadnych. Byliśmy co prawda my, ale my byliśmy tu gośćmi, których trzeba było nakarmić i wypytać o wszystko co możliwe. Na przykład o to co wiemy o sytuacji w Strefie Gazy, co nasza telewizja opowiada o wojnie i czy jest ktoś w Polsce, kto lubi Al Jazeerę.
Zakochuję się w świecie wcale nie dlatego, że ludzie których do siebie przyciągam są dla mnie mili i życzliwi. Wcale nie dlatego, że niektóre krajobrazy powalają mnie na kolana, ale za to co dzieje się we mnie.
Za uczucia jakie rodzą się wtedy w moim sercu.
Arabowie byli dla nas życzliwi, przemili, przyjaźni i wciąż i wciąż pomocni. Dla mnie najpiękniejsze było jednak to, że ja mogłem być dla nich dokładnie taki sam. Dawali mi przestrzeń, która mogłem wypełnić tym co we mnie najlepsze.
A przecież był to kraj Arabów. Mieli na nas napadać, mieli nas nienawidzić i nawracać na jedyną słuszną religię.
Zamiast tego poili nas herbatą, karmili, przygarniali pod dach i ciągle się uśmiechali.
I tylko ta zapadająca cisza, gdy tajniak wchodził do domu by się dowiedzieć dlaczego nie jedziemy dalej, była wstrętna. W swej naiwności, nawet przez myśl nam nie przeszło, że była to cisza przed ogromną burzą. Burzą tak ogromną, że miała nam się odbić czkawką w całej Europie i naszej Polsce.
May 27, 2015
TukTukCinema w TVP Polonia
No i stało się :)
TukTukCinema, mój ostatnio projekt podróżniczy zawitał na chwilę do TVP Polonia.
Do zobaczenia pod linkiem. Trzeba przewinąć do 40:51 :)
ps. a książka się pisze ;)
Ruiny i ludzie
Nie wiem skąd to się bierze, ale gdy patrzy się na śmierć ludzi, taką w TV, przy okazji wojny czy trzęsienia ziemi, to wydaje się czymś strasznym, ale odległym.
W tym samym czasie, upadek/zniszczenie ruin, wydaje się czymś olbrzymim. Czymś epokowym. Czymś co porusza wyobraźnię ludzi. Nawet ostatnio, przy okazji trzęsienia ziemi w Nepalu, więcej było zdjęć zniszczonego Katmandu niż czegokolwiek innego.
Może to dlatego, że życie jest takie krótkie i z czasem wszyscy umieramy, a te ruiny dają nam poczucie czegoś dłuższego, niby-wiecznego. Może człowiek wierzy, że zabytki są wieczne? Ponad epokowe? Inaczej niż te 60+ lat ludzkiej egzystencji. Nie wiem. Może to właśnie o to chodzi.
Wiem na pewno, że wojna domowa w Syrii zawsze mnie poruszała. Byliśmy tam tylko raz i to przez miesiąc, ale wspomnień ludzkiej życzliwości mamy na lata. Najpierw było powstanie przeciw Asadowi. Zdjęcia ofiar i ruiny cytadeli w Allepo. Setki zabitych dotykało świadomości, a jedna cytadela czegoś więcej. Jakby duszy. Lub czegoś głębiej.
Teraz ISIS wyrzyna ludzi w tej samej Syrii. Gwałcą, mordują, palą, kamieniują, wieszają i odcinają głowy. I to jest syf absolutny. Terror wykraczający po za ludzką empatię. Ci mordercy i wykolejeńcy skarżą się nawet, że ludzie odpowiedzialni za kolejne samobójcze zamachy bombowe wpuszczają znajomych po za kolejnością!
I nagle. Kilka dni temu, dociera do nas wszystkich wiadomość, że ISIS zdobył Palmirę. Miejsce, które znamy choć byliśmy tam przez chwilę. Nasz kolega Ben oznacza nas we wpisie na fesie, przeglądamy zdjęcia z Palmiry i dociera do nas, że to się dzieje na prawdę, że tego zaraz nie będzie, że to wszystko będzie tylko pyłem jak cały ten świat.
Ale to był kiedyś fajny kraj ….
Robb Maciąg's Blog
