Michał R. Wiśniewski's Blog, page 5

June 10, 2014

Bym

Reklamy banku na mieście zachęcają do brania kredytów hasłem „Nie ma -bym” i przykładowymi świadectwami „kupiłabym nowy aparat”.


Z pierwszoosobowego „kupiłabym” robi się trzecioosobowe „kupiła”; wraz z wzięciem kredytu twoje „ja” przechodzi na własność banku. I nawet się z tym nie kryją.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 10, 2014 23:52

June 9, 2014

wiersz numer 1 beta

Z przyjemnością donoszę, że mój utwór interaktywny „wiersz numer 1 beta” wygrał majową edycję Internetowego Turnieju Jednego Wiersza portalu Ha!art.


Tutaj można przeczytać uzasadnienie werdyktu, a tutaj — zapoznać się z utworem.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 09, 2014 11:45

June 4, 2014

1989

Nie chce mi się podsumowywać „25 lat wolności”, to wymaga długiego eseju (i kto go kupi). Jeśli zaś wrzucę do googla „1989″ i adres mrw.blox.pl, to wyskoczy parę wyników; umiłowałem sobie jednak ten oto fragment jednej z notek:



Upadek komuny śledziłem z zainteresowaniem, ale w 1989 bardziej zajęty byłem komputerem MSX. Dokładnie natomiast pamiętam, jak pani od polskiego pokazała książkę dla dzieci o Jezusie i powiedziała, że teraz może być w szkolnej bibliotece, a kiedyś nie mogła. Dopiero po latach zrozumiałem, że to wcale nie był symbol wolności.



To była ta sama pani, której wcześniej musiałem tłumaczyć się z nieobecności na pochodzie pierwszomajowym (nie mogłem pójść, bo dostałem krwotoku z nosa, miałem w dzieciństwie słabą śluzówkę, raz nawet musiało przyjechać pogotowie).


25-lat-Wolnosci-Coca-Cola[1]Powyższe korpoprzejęcie memu „wolność” jest o tyle prawdziwe, że w Szczecinie i okolicach nie było Coca-coli, tylko Pepsi, z rozlewni browaru Bosmana (dziś wykupionego przez któregoś z piwnych potentatów). Pepsi przez to dostało łatkę biedacoli („nigger cola”) i kombinuje dziś z różnymi akcjami typu „wyzwanie smaku”. Reklama tego przedsięwzięcia leciała wczoraj w kinie (podobno 60% uczestników w ślepej próbie wybrało smak Pepsi), usłyszałem z tyłu głos  „ale to była manipulacja! Pepsi podawali schłodzone, a Coca-colę ciepłą!”


Możesz oszukać czasem cały naród, ale nie oszukasz pojedynczego Polaka.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 04, 2014 02:34

June 3, 2014

Niespodzianka

„Bat Out of Hell” chyba kiepsko nadaje się na soundtrack rowerowego spaceru; a może wręcz przeciwnie, może właśnie to mementori mori, ta historia zbuntowanego młodzieńca, który pędzi na motorze jakby go gonił sam szatan i rozmyśla o dziewczynie — jedynej dobrej rzeczy na tym świecie — przez co nie zauważa nagłego zakrętu i kona przy wtórze ściany dźwięku, obok płonącego motoru, w kałuży własnych wnętrzności, patrząc jak wciąż bijące serce wylatuje z klatki piersiowej niczym „bat out of hell”,  może to jest właśnie dobra piosenka, kiedy pędzisz drogą rowerową, żeby pamiętać o przecinających ją zdradliwych skrzyżowaniach i wyjazdach ze stacji benzynowych. I jest taka długa, że zdążyłem dojechać do centrum, zanim Meat skończył wypruwać sobie struny głosowe.



Centrum okazało się zapchane, drogi rowerowe pełne obcych ciał: najpierw zablokowało mnie jakieś katolickie roztańczone towarzystwo, okupujące skwerek pod Kaskadą, zatraceni w ekstazie wleźli na ścieżkę i nie słyszeli dzwonka, poza tym — typowa niedziela, ożywione trupy mieszczan z rzadka wypełzających na świeże powietrze, więc jak już lezą, to lezą bez pomyślunku.


Ale nie spodziewałem się, jak bardzo zapchany będzie park Kasprowicza; zanim się przez niego przebiłem, Meat Loaf zdołał zaśpiewać całą piosenkę, jeden z tych operowych kawałków Jima Steinmana o tytule dłuższym niż długość tekstu przeciętnego popowego hiciora.


Na szczęście dalej było lepiej i dojazd na Głębokie, gdzie postanowiłem nagrodzić się puszką zimnej coli zero, odbył się bez przeszkód. Przeciąłem las, wpadłem na szosę i już, byłem na miejscu. Odstałem chwilę w kolejce do kiosku z lodami i napojami w cenach mocno rynkowych i kupiłem sobie owo zmrożone trofeum, a potem już miałem ruszać w powrotną drogę, gdy —  niespodzianka! — zobaczyłem mojego tatę.


Też przyjechał na rowerze, tylko z północy, nie z południa; prawie tak samo daleko, spotkaliśmy się w połowie drogi, strasznie się ucieszyliśmy z tego spotkania. Przeleciało mi przez głowę, ile zbiegów okoliczności się na to złożyło, że trafiliśmy na siebie w tak małym okienku czasowym, że drzemka poobiednia z powodu nocy spędzonej nad klawiaturą, że park zapchany, że w ogóle się zwlokłem, bo już mi się nie chciało (w perspektywie miałem pompowanie opon) itp.


20140603-191639-69399767.jpg


Pogadaliśmy chwilę, o rowerach (tata ma piękną czarno-białą szosówkę, uwieczniłem na foci wyżej) i „a co tam słychać”, a potem zobaczył moje sznurówki i zrobił mi surowy, ojcowski wykład na temat niebezpieczeństw związanych ze zbyt długimi sznurkami, a potem dopilnował, żebym je odpowiednio zawiązał i powtykał i obiecał, że w domu je skrócę.


I tak właśnie spędziłem dzień dziecka.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 03, 2014 10:22

May 24, 2014

Cisza wyborcza

Miałem wczoraj chwilę „na mieście”, usiadłem więc w kawiarni, otworzyłem Worda i jedyne co napisałem to „Idzie burza.”


Bo szła burza, zwiastowana ciężkim powietrzem i lekkim wiatrem, a potem przyszła, więc już nic mi się nie chciało, pograłem sobie wieczorem w „The Cave”, taką przygodową platformówkę, która jest dekonstrukcją przygodówek.


I pewnie od tej burzy i tej gry przed snem śniły mi się całą noc, jak to mówi mama, głupoty.


Całego snu nie opowiem (byli tam m.in. amerykańscy szpiedzy ewakuujący się śmigłowcem, hm, to może akurat od „Transformersów 3″); ale zakończył się scenką ciszy wyborczej: festynem przedwyborczym, w czasie którego nie wolno było emitować haseł ani nazwisk kandydatów, więc zamiast tego na plakatach, telebimach i w radiowęźle było widać i słychać obelgi pod adresem niesprecyzowanych przeciwników, takie jak „faszyści” i „cebulaki”.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 24, 2014 00:57

May 14, 2014

Król gołębi

Król gołębi nosi kolię z wydziubanej — została sama skórka — kromki chleba. Paraduje w niej dumnie. Przechodzący człowiek się przejmuje, że król pewnie nie umie zdjąć tej pięknej ozdoby. A on po prostu nie chce, ofiarowanej pomocy nie przyjmuje. Zdjęcia też nie chce. Ucieka przed obiektywem. Jeszcze inni zobaczą na facebooku, przyjdą i zabiorą.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 14, 2014 05:55

May 13, 2014

May 12, 2014

Zaginiona arka

Albo gdy uświadamiasz sobie, że na początku „Poszukiwaczy zaginionej arki” Indiana Jones umiera postrzelony zatrutą strzałką przez krajowców, w agonii halucynując swoje bohaterskie przygody, fantazjuje o młodych studentkach oraz powrocie do dziewczyny, którą kiedyś skrzywdził i odkupieniu: tylko tak można wytłumaczyć fakt, że facet traktuje biblijne legendy jako „historię”, chociaż doskonale powinien wiedzieć, że została zmyślona.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 12, 2014 14:55

May 11, 2014

Dziewczyna z czerwonym kwiatem

W połowie drogi powrotnej autobus wjeżdża w deszcz, krople głośno rozbijają się o szyberdach, pęd maluje ukośne paski strużek na szybie. W środku poruszenie, pasażerowie wyciągają szyje w kierunku okien, oceniają wiszące nad miastem monstrum, czy jego cielsko sięga aż do docelowej dzielnicy? Co czeka na końcu podróży, ulewa czy łaskawość pogody? Punkt przesiadkowy, nieszczęśnicy odbijający na północny  wschód po przekroczeniu rzeki wysiadają wprost w ścianę wody.


Nie myślę o deszczu, zabraliśmy parasole. Cały dzień, jak na złość, niepotrzebne, zbędny balast, nagle okazują się strzelbami Czechowa. Nie myślę o deszczu, myślę o rzeczach zabranych z rodzinnego domu, które wiozę w plecaku. Zbiór opowiadań Romana Bratnego, który nie wiadomo skąd wziął się na maminej półce. Ja go nie kupiłem, widzę ją pierwszy raz w życiu, mama też nie kojarzy, zagadka. „Historie miłosne pod psem”, 1994. Mam słabość do prozy Bratnego, sam nie wiem dlaczego. Wyobrażam sobie, jak naciska klawisze maszyny do pisania, mocno, z całej siły, jak spust karabinu. Okładka, esencja dziewięćdziesiątyzmu, trochę mu jej zazdroszczę, wrzuciłem ją na facebooka, ale chyba nikogo nie interesuje proza, dyskusja w komentarzach zdryfowała na stare polskie komiksy przygodowe z wąsatymi bohaterami i dziewczętami w bikini.


W plecaku mam jeszcze magnetofon National Panasonic, kaseciak niewiele większy od walkmana. Surowy kanciasty japoński design pierwszej połowy lat 80. Czy tak William Gibson wyobrażał sobie moduły osprzętu do podróży po cyberprzestrzeni? Trzydziestoletni magnetofon, na którym słuchałem pierwszych własnych kaset, soundtracku z „Podróży pana Kleksa” i „Das Boot” U96. Wciąż sprawny, wciąż użyteczny, przypominam sobie, jak nagrałem na nim wywiad z Takkyu Ishino. Czternaście lat temu. Działa na cztery paluszki AA.


Wiozę też aparat LOMO LC-A. Miałem go w czasach, kiedy jeszcze nie był kultowym aparatem założycielskim hipstafotografii. A teraz umyśliłem sobie, żeby wrócić do analoga, kupić film i porobić trochę zdjęć z większym namysłem, w ciemno, bez natychmiastowej transmisji. Po co? Nie wiem, po prostu lubię ten aparat. Rozczula mnie. Tak samo rozczula mnie ten recorder Panasonica.


Myślę o tym, jak bardzo lubię przedmioty. Może za bardzo. A potem przychodzi mi do głowy myśl kolejna, że tak naprawdę przecież w ten sposób po prostu lubię siebie, wspomnienie miłych sytuacji, w których mi te przedmioty towarzyszyły. I postanawiam się nie zmieniać.


Dojeżdżamy. Wciąż pada. Ludzie chowają się pod postawionymi kołnierzami, kapturami, biegną, jakby w ten sposób chcieli przechytrzyć ulewę, co na wiele się nie zdaje, rozbryzgują jedynie kałuże ochlapując się wzajemnie. Idziemy spokojnie z parasolami, bo nie ma się po co śpieszyć, i widzę, jak wyprzedza nas dziewczyna z czerwonym kwiatem. Wyróżnia się, idzie raźno, z podniesioną gołą głową, jakby nie padało, zaczynam rozmyślać, jakbym ją mógł opisać, krótką skórzaną kurtkę, a może nie skórzaną, może sztuczną, wymyślam głupie metafory („jej tyłek nie zainteresowałby Sir Mix-a-lota”).


A potem doganiamy ją, deszcz już ustał, wiatr przegonił chmurę, księżyc malowniczo wynurzył się zza kłębiastej zasłony, siedzi w kucki przy trawniku na rogu i trzyma coś w dłoni. Mijamy ją i widzimy, to żaba, żaba! cieszę się na głos, ale nie zatrzymujemy się, dziewczyna wypuszcza zwierzę w trawę i wszyscy idą w swoją stronę.


Idziemy po schodach, trochę się wlekę, nieco zmęczony po całym dniu poza domem, na wysokości pierwszego piętra łączę punkty i ta moja miłość do starej elektroniki i ta dziewczyna z żabą na dłoni, zupełnie jak u Dicka, w „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”, nie? Ciekawe, że w filmowej wersji bohater wygrywa dziewczynę, a w książce musi zadowolić się żabą. A może ropuchą? Nie pamiętam.


20140511-232709.jpg


Zdjęcie zrobiłem iPhonem i pociągnąłem filtrem „lomographic”. Ciekawe co by o tym pomyślał Dick.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on May 11, 2014 15:23