A wszystkiemu winni cykliści
Miałem napisać o masie krytycznej, która wczoraj po raz kolejny przejechała przez Warszawę, blokując ruch dokładnie w momencie, gdy spora część ludzi wyjeżdżała na długi weekend. Impreza i tak złagodniała, bo pamiętam edycje, kiedy to cykliści jeździli np. w kółko po rondzie Dmowskiego, blokując na długo główne skrzyżowanie Warszawy i korkując pół miasta. To jest zwykłe chamstwo i nic więcej. Jeżeli ktoś to robi z premedytacją, to przestają mnie interesować jego pobudki. Zbyt często ktoś w tym mieście przeciw czemuś protestuje, żebym czytał napisy na transparentach.
Rowerzyści, zapewne jadący na tę imprezę, w większości nie korzystali ze ścieżek, tylko przemykali między samochodami nawet na czteropasmowej Trasie Toruńskiej. Oczywiście wiem dlaczego, bo sam jeżdżę na rowerze: jazda ścieżką jest mniej wygodna, bo są krawężniki, bo kostka brukowa, bo zakręty, bo starsza pani z jamnikiem, bo pełzającą środkiem na rowerze holenderskim dziewczynę ze słuchawkami w uszach można wyminąć tylko po trawniku. Znam punkt widzenia obu stron konfliktu samochodowo-rowerowego, więc znam powody konfliktu. A najważniejszym jest różnica prędkości i gabarytów.
Wzajemna niechęć kierowców i rowerzystów bierze się z nieznajomości realiów drugiej strony i podejście do tematu staje się tradycyjnie polskie – moja racja jest mojsza, a twoja racja mnie nie interesuje. Rozwiązaniem większości problemów jest empatia, czyli spróbuj człowieku wczuć się w czyjąś rolę, zanim zaczniesz go krytykować. Jak chwilę pomyślisz, być może go zrozumiesz. Wiem, trudne. Znacznie trudniejsze i mniej przyjemne od narzekania i wygrażania sobie nawzajem pięściami.
Miałem napisać o masie krytycznej, ale tak naprawdę to chcę napisać o bezpieczeństwie. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że pojazd poruszający się z prędkością 20 km/h słabo koreluje z ruchem ulicznym, gdzie średnia prędkość to 60 km/h, a poza miastem znacznie więcej. Zdarzyło mi się kilka razy robić karkołomne manewry, żeby ominąć nieoświetlonego rowerzystę nocą, lub pijanego rowerzystę wyjeżdżającą z podporządkowanej ulicy wprost przed moją maskę. Zdarzyło mi się też cudem ominąć rowerzystę na trzecim pasie wspomnianej Trasy Toruńskiej (jeżeli jedziesz w takim miejscu 20 km/h, to równie dobrze możesz tam usiąść). Z drugiej strony, jako rowerzysta miałem do czynienia z bezmyślnymi zachowaniami kierowców, a to traktujących ścieżki jak parkingi, a to mijającymi mnie w odległości 10 cm. Przestałem jeździć rowerem po ulicach i tak planuję trasę, by nadłożyć, ale jechać ścieżką. A jeśli nie ma ścieżki, to chodnikiem, ale z minimalną prędkością.
Szybko jadący rower na chodniku to jeszcze większe zagrożenie niż rower na jezdni. I oczywiście tu też króluje polska zasada mojej mojszości. Jak widzę śmigającego zygzakiem miedzy przechodniami rozpędzonego rowerzystę, to kusi mnie, by go zatrzymać plecakiem i mu wytłumaczyć, że jego wizja rzeczywistości nie zgadza się z praktyką. Traktuje on bowiem ludzi jak obiekty poruszające się ruchem jednostajnym prostoliniowym. Dziecko, które nagle skręci, żeby obejrzeć wystawę, nie jest brane pod uwagę.
Kiedy się ożeniłem i dorobiłem syna zacząłem patrzeć na rzeczywistość nieco inaczej: Narażam przecież własne życie, żeby nie zrobić krzywdy jakiemuś głupkowi. Nie to, żeby mi się zrobiło szkoda mnie samego, ale poczułem, że to nieuczciwe. Mogę zginąć ( zostawić rodzinę) bo chronię kretyna, któremu szkoda 30 zł na lampkę do roweru, albo celowo jej nie zakłada w ramach zmniejszania wagi sprzętu. Nigdy w życiu więcej. Jak ktoś postawi mnie przed wyborem: nieoświetlony pijak czy drzewo to rozjadę pijaka. Znajomi mają do mnie pretensję, że, jadąc samochodem wieczorem, obtrąbiam każdego nieoświetlonego rowerzystę, a jadąc na rowerze, zwracam mu uwagę. Nie uważam, żebym robił źle. Ten rowerzysta może zabić kogoś, kto, próbując go wyminąć, uderzy w drzewo albo w samochód z przeciwka.
Śmierć, koniec życia, koniec świadomości, nicość. Dlaczego? Bo ktoś oszczędził 30 zeta na lampce do roweru, albo stwierdził, że łatwiej będzie mu jechać środkiem Trasy Toruńskiej, albo po ośmiu piwach dosiadł roweru, zamiast użyć go jako pomocy zmęczonego pieszego.
Nasza planeta cztery miliardy lat temu miała optymalną średnicę i obiegała Słońce w optymalnej odległo-ści. Słońce było przypadkiem optymalnej wielkości, dawało akurat tyle energii, i było na tyle stabilne, by utrzymać powierzchnię naszej planety w wąskim przedziale temperatur, by woda nie zamarzała, ani nie wrzała. Szczęście, że w ogóle była tu woda, a zupełnie przypadkiem pływało w niej kilka prostych związków chemicznych, które za sprawą dziwnego zbiegu okoliczności oraz odpowiedniego składu atmosfery połączyły się w nieco bardziej skomplikowane cząstki potrafiące się powielać. Podstawowe prawa obowiązujące w naszym wszechświecie umożliwiły występowanie drobnych błędów przy powielaniu – to był początek ewolucji. Dzięki Bogu mieliśmy księżyc, który przypływami i odpływami mórz zmusił życie do wyjścia na ląd. Zupełnie niechcący powstały organizmy potrafiące wytwarzać tlen, który zmienił atmosferę na tyle, by umożliwić powstawanie bardziej skomplikowanych organizmów. Wiele razy różnego rodzaju katastrofy zmieniały bieg życia gotując hekatobombę pierdyliardom istnień. Na ich miejsce pojawiały się nowe, doskonalsze formy. Wystarczyłoby, żeby jeden z niezliczonej ilości meteorytów, jakie spadły na Ziemię, miał nieco inną masę, lub uderzył pod nieco innym kątem i nie doszłoby nigdy do powstania ssaków. Wystarczyłoby, żeby pra-małpy nie kryły się na drzewach przed drapieżnikami, by nie wykształciły się im chwytne palce. Wystarczyłoby, żeby głód nie zmusił ich do ponownego zejścia na ziemię, by nie zaczęły chodzić w pozycji wyprostowanej. Wystarczyłoby, żeby zlodowacenie, które akurat wtedy zmroziło planetę nie nastąpiło, by nasi przodkowie nie zaczęli wysilać mózgu w celu zdobycia pożywienia. Wystarczyłoby, żeby nagły przybór rzek 40 tysięcy lat temu, nie zmusił ludzi do migracji, i nie byłoby Europy jaką znamy. Jeden, nieco inny edykt Władysława Jagiełły sprawiłby, że w miejsce 99.999 % populacji dzisiejszej Polski urodziliby się zupełnie inni ludzie. Gdyby ojciec Hitlera nabił sobie guza o stolik idąc do łóżka swoje żony, to zamiast Hitlera narodziłby się kto inny i druga wojna światowa przebiegałaby inaczej.
Powstanie naszego gatunku, narodu i Ciebie, drogi czytelniku to wynik serii niewyobrażalnej ilości szczęśliwych zbiegów okoliczności. Prościej mówiąc, masz niesamowitego farta, że się w ogóle urodziłeś. Pomyśl o tym, oszczędzając 30 zeta na lampce rowerowej.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
