Marcin Napiórkowski's Blog, page 4

August 8, 2019

Tajemniczy Niemiec i globalny spisek


Opowieść o transporcie kosztowności jest jedną z wielu historii o niemieckim skarbie, które usłyszałem podczas badań na Dolnym Śląsku. Można powiedzieć, że historia o Złotym Pociągu zalicza się do mitów średniej skali. Pod nią rozciągają się setki anegdot o malutkich skarbach, nad nią – fantazje żywcem przeniesione z filmów o przygodach Indiany Jonesa czy nawet książek Ericha von Dänikena.


Mikroopowieści o skarbie przybierają zwykle formę powtarzalnego scenariusza. Przyjeżdża Niemiec i prosi, żeby mu wynająć pokój, w którym się wychowywał lata temu. Oferuje 100 marek za jedną noc, nawet pokazuje zdjęcia. Na drugi dzień się okazuje, że pod parapetem jest wielka dziura, a Niemca już nie ma. Niektórzy mówią, że oni jeszcze tu wrócą – puentują często moi rozmówcy. – Nie ma potrzeby inwestowania w to, co tylko na chwilę jest nasze. To poczucie tymczasowości łączy zwłaszcza przedstawicieli najstarszego pokolenia.


Te największe opowieści o skarbach też często zaczynają się od drobiazgów, a potem obrastają kolejnymi szczegółami, by – niczym śnieżna kula – rozrosnąć się poza wszelką kontrolą do absurdalnych rozmiarów. Tak właśnie było na Zjeździe Eksploratorów, o którym już wspominałem. Mój pierwszy rozmówca przyjechał na miejsce na rowerze, dlatego przywiózł ze sobą tylko kilka najciekawszych znalezisk. Ale chwalił się, że w domu ma trzysta niemieckich książek.


– Tutaj w okolicach Głuszycy takich ludzi, co się tym interesują, jest multum. Tutaj jest mit takiej niemieckości. W stu procentach to wszystko jest zbudowane przez Niemców. Oni to wszystko znali, te sztolnie. A Polacy przyszli po wojnie, dokumentacja zniknęła i nikt już nie może dojść. A Wałbrzych ciągle ma sztolnie pozamykane i nie wiadomo, kto na tym rękę trzyma. Prawdopodobnie Niemcy.


Siedzimy pochyleni nad starą mapą… („Mapy oryginalne niemieckie mają tu niezwykle wysokie ceny. Nikt nie chce sprzedawać – nie wiadomo, co kryją.”) Stopniowo otaczają nas kolejni uczestnicy zjazdu, którzy spontanicznie dołączają do rozmowy, dorzucając swoje pomysły, domysły i „tematy”.


– O! Tu trasę kolejową można prześledzić! – Jeden z bardziej szanowanych w środowisku eksploratorów śledzi palcem linię meandrującą między gotyckimi literami. Potem pokazuje kolejne miejsca, w których coś może być.


– Wygląda na to, że na niektórych depozytach jeszcze ktoś rękę z zagranicy trzyma – wyjaśnia po chwili rozmowy. – Ja już tak czuję z odległości. Bo co się tylko chce, coś się zbliża, to zaraz się jakieś dziwne przeszkody pojawiają. Tu siedzi ten człowiek, co ma Złoty Pociąg odkopywać. Ja rękę sobie dam uciąć, że w tym roku nie zaczną.


– Nie zaczną, bo wywiad na tym rękę położył.


– Ale nasz? – pytam naiwnie


– Teraz nasz. Wcześniej utrudniał inny.


– Jak zaczęliśmy w Ludwikowicach dłubać, naraz się pokazała polsko-australijska spółka, która będzie wydobywała węgiel. W kopalni, która w 1930 r. została zamknięta. Jeden wielki kit! Oni chcieli przejąć władzę na tym terenie całkowitą, żebyśmy my przypadkiem nie dobrali się do jednego z szybów.


– Co myślicie, że tam może być w takim razie? – pyta Paweł.


– Technologia. Tam doświadczenia robił Schauberger nad silnikami antygrawitacyjnymi.


– Potem Amerykanie ich przejęli wszystkich. Niemcy się woleli poddać Amerykanom.


– Dlatego ten projekt już jest, dawno działa. Zobaczcie, w którym roku się pokazuje UFO w stanach. Zaraz po wojnie.


– Te wydarzenia w Roswell – włącza się w naszą konwersację jeden z przechodniów – to właśnie rozbił im się taki prototyp, a oni z tego zrobili show. Historia UFO jest bardzo ciekawa.


Widać wszystkie drogi prowadzą w okolice Wałbrzycha. Albo raczej wybiegają z niego. A może nie wcale drogi, tylko tory? Zgubiłem się już kompletnie i próbuję jakoś te wszystkie wątki poskładać w całość.


– No dobrze… To kto w takim razie w Ludwikowicach założył fałszywą firmę, która ma niby wydobywać węgiel? Polacy? Niemcy? Amerykanie?


– A cholera wie, kto na tym łapę trzyma…


– No ale to nie jest w interesie Polski, żebyśmy sobie zrobili własne antygrawitacyjne samoloty? – pytam nieśmiało.


– Polska nie ma interesów. Decyzje w sprawie Polski są zupełnie gdzie indziej podejmowane. Jesteśmy tylko małym trybikiem.



Znacznie więcej o gorączce złota w Wałbrzychu, Złotym Pociągu i poszukiwaczach skarbów przeczytacie na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Polecam jak zawsze, a nawet bardziej.


https://www.tygodnikpowszechny.pl/zloty-pociag-przejechal-159831


Wystarczy utworzyć konto, żeby co miesiąc czytać teksty za darmo. Ale najlepiej od razu kupić prenumeratę. To pismo to prawdziwy skarb

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 08, 2019 01:04

July 31, 2019

Znak


Jakaś forma uznania dla symboliki „przeciwnika” czy „wroga” stanowi niezbędny warunek każdego aktu komunikacji, nawet gestu ikonoklazmu, wyszydzania czy profanacji. Nie da się sprofanować tego, czego zupełnie nie znamy, nie rozumiemy, nie podzielamy. Jeżeli jeszcze możemy się kłócić, to znaczy, że wciąż mówimy tym samym językiem.

 


1.


Znak, który znają i rozumieją wszyscy, staje się uniwersalnym środkiem płatniczym. Zaczyna łączyć coraz większą wspólnotę, wchodzi w coraz szersze obiegi. Krąży coraz szybciej, staje się wszechobecny. Pozwala mówić o różnych rzeczach, dokonywać wymian. Ja sprzedaję sens – ty kupujesz. Oni mówią – my słuchamy. Dialog, komunikacja, nawet spór – z punktu widzenia semiotyki to wszystko transakcje umożliwiane przez system płatniczy znaków.


Żeby być razem, musimy mieć wspólne znaki. Ceną za tę uniwersalność jest zawężanie znaczenia, ale też jego stopniowe blaknięcie. Żeby się dogadać, musimy się zgodzić, które elementy metafory czy symbolu są naprawdę istotne.


 


2.


Losy kotwicy Polski Walczącej śledziłem dość uważnie przez ostatnie trzynaście lat. Najpierw pracując nad książką Powstanie umarłych, potem próbując uwolnić się od niej. Po skończeniu maszynopisu postanowiłem nie zajmować się więcej powstaniem, ani w ogóle sporami o pamięć. Młode psy powinny uczyć się wciąż nowych sztuczek.


Przerzuciłem się na symbole współczesnego polskiego kapitalizmu. Co się okazało? Powstanie warszawskie stało się wiodącą polską marką. Dopadło mnie znienacka.


Spektakularne muzeum, dziesiątki inicjatyw upamiętniających, nalepki na zderzakach warszawskich aut, ale też zawrotna kariera odzieży patriotycznej, która wyszła z niszy i w ciągu kilku lat podbiła ulice polskich miast. To wszystko różne aspekty kariery znaku.


W tym obiegu kotwica i przywoływane przez nią powstanie stało się po prostu symbolem pamięci, patriotyzmu, przywiązania do historii. Czymś słabo zdefiniowanym ale bardzo popularnym.


 


3.


Wraz z popularnością pojawia się cień. Kotwica pojawia się nabazgrana na murach, szokuje dziennikarzy i komentatorów naniesiona na bieliznę czy kije bejsbolowe. Jako lubiany emblemat odzieżowy pojawia się – nieintencjonalnie – na dziesiątkach zdjęć dokumentujących uliczne zamieszki i chuligańskie wybryki. Zaczyna stawać się złym pieniądzem.


Wypaczenia przysłaniają pierwotny sens. Czara goryczy przelała się, gdy znak – obok swastyki czy krzyża celtyckiego – trafił na ulotkę dystrybuowaną w Nowym Jorku. Pierwotnie był antyfaszystowski, ale zawłaszczyły go ruchy neofaszystowskie – tłumaczyli się twórcy. Polonia nie kryła oburzenia. Trzeba wyznaczyć granice, zapobiec dewaluacji, przywrócić pierwotne znaczenie.


Stąd ustawa o ochronie Znaku Polski Walczącej (2014 r.) czy odnawiana od kilku lat kampania przeciw niestosownemu nadużywaniu kotwicy. Ale słuszne oburzenie daje też paliwo tym, którzy znak chcieliby zawłaszczyć.


 


4.


Tam, gdzie znak staje się kluczową walutą, szybko pojawiają się i ci, którzy chcieliby utrzymać monopol na jej wybijanie. Strażnicy interpretacji. Właściciele praw autorskich. Oburzeni, wiedzący najlepiej, lepiej wykształceni albo po prostu silniejsi.


Czasem robią to sami, czasem inni robią to za nich. W tym przypadku trudno orzec, kto właściwie uczynił z kotwicy Polski Walczącej znak polskiej prawicy, a czasem nawet jednej, konkretnej partii. Czy to umiejętne działania jej polityków i związanych z nimi intelektualistów? A może raczej histeryczne reakcje przeciwników?


Taką czy inną drogą dotarliśmy dziś do sytuacji, gdy symbol antynazistowskiego ruchu oporu opatrzony komentarzem „przeciw faszyzmowi” może się stać przyczyną zgorszenia. Warszawska radna PiS na antenie TVP INFO uznała naklejkę tej treści za prowokację, szarganie narodowych świętości i – nie wiedzieć czemu – plucie na katolików. Na Twitterze prostowała potem: „Przepraszam za niefortunne sformułowania użyte przeze mnie w programie Studio Polska. W oczywisty sposób nie było moją intencją obrażenie kogokolwiek. Jednocześnie podtrzymuję, że narodowa symbolika nie powinna być wykorzystywana jako narzędzie ataku na Prawo i Sprawiedliwość.”


Czy to znaczy, że radna Prawa i Sprawiedliwości sama utożsamia swoją partię z faszyzmem? Możemy poprzestać na śmiechu albo uznać to sprostowanie za jeszcze bardziej niefortunne niż oryginalna wypowiedź. Ale z punktu widzenia strukturalizmu, gdy weźmiemy pod uwagę całość kontekstu, to oburzenie ma sens. Znak stał się żetonem na planszy obejmującej różne konteksty. Gracze przesuwają go na dogodne pola, wyrywają sobie, próbują zawłaszczyć.


 


5.


Na uniwersalne znaki nikt nie ma ostatecznie monopolu. Kotwicę Polski Walczącej wpisaną w znak @ nieśli na transparentach młodzi ludzie protestujący przeciw ACTA. Opatrzona piersiami lub warkoczami stała się jednym z symboli Czarnego Protestu. Teraz, umieszczona na tęczowym tle, ma dodawać siły walczącym o prawa dla osób LGBT.


Co chcieli tym znakiem wyrazić? Na pewno nie „przegramy”, „podjęliśmy błędną decyzję”, „nasza walka pociągnie za sobą śmierć 200 tysięcy ofiar i zagładę miasta”. Z mitu powstania warszawskiego wybrali tylko pewne elementy. Właściwie jeden, który łączy ich wszystkich. Bo kotwica Polski Walczącej zredukowana najpierw do roli logo powstania warszawskiego, stała się następnie symbolem bohaterskiej walki słabych przeciw silnym.


Do tego – w przypadku ruchów lewicowych – dochodzi jeszcze chęć odebrania pamięci zawłaszczonej przez ideowych przeciwników. Ten komponent, co warto zauważyć, jest doskonale zgodny z wizją Rebelii walczącej przeciw potężnemu Imperium.


W ten sposób kotwica staje się – po różnych stronach politycznych sporów – także symbolem ważnego dla nas mitu oblężonej twierdzy. I rzeczywiście dyskryminowane mniejszości, i ci, którzy chcieliby się za takie uważać, mogą swoją opowieść o świecie wyrazić za pomocą tego symbolu. Stawiamy opór. Walczymy. Nie poddajemy się.


 


6.


Nadużywany znak ulega dewaluacji. Wyciera się, jak moneta, która zbyt wiele razy przeszła z rąk do rąk. Ale w tym blaknięciu znaku, nawet w sporach i szamotaninach, można dostrzec coś dobrego, co chyba zbyt łatwo wymyka się naszej uwadze.


Nawet znaki, które mają nas dzielić, czerpią swój potencjał z tego, że na głębszym poziomie nas łączą. Zgoda jest warunkiem sporu (przynajmniej z punktu widzenia nauki o znakach i komunikacji). Warto o tym pamiętać, bo z tego spostrzeżenia płynie nadzieja.


Każdy znak na najgłębszym poziomie jest symbolem naszego oporu przed światem, w którym nie ma znaków, komunikacji i dialogu, w którym nikt nikomu nie ma nic do powiedzenia, nic powiedzieć nie może. Ten opór kosmosu dialogu przeciw chaosowi milczenia jest podglebiem, na którym wyrastają wszystkie znaki. Nawet te zawłaszczone, oburzone, nawet te nienawistne. Każdy z nich skażony jest dialogiem i przypomina nam, że niezależnie od poglądów, płci, statusu, rasy czy orientacji seksualnej jesteśmy zwierzętami obdarzonymi zdolnością komunikacji.


Szacunek dla obcego nam znaku może być ważną lekcją, początkiem czegoś wartościowego.


Ale jakaś forma uznania dla symboliki „przeciwnika” czy „wroga” stanowi niezbędny warunek każdego aktu komunikacji, nawet gestu ikonoklazmu, wyszydzania czy profanacji. Nie da się sprofanować tego, czego zupełnie nie znamy, nie rozumiemy, nie podzielamy. Jeżeli jeszcze możemy się kłócić, to znaczy, że wciąż mówimy tym samym językiem.


Kiedy go utracimy, zostanie przemoc. Ona może się obejść bez znaków.


Artykuł Znak pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on July 31, 2019 14:16

June 21, 2019

Czego nauczyłem się na kulturoznawstwie?


Nie mogę uwierzyć, że od tamtego dnia minęło już piętnaście lat. Właśnie zdałem maturę i zastanawiałem się nad wyborem studiów. Nie wiedziałem wtedy o istnieniu takiego kierunku jak kulturoznawstwo, nikt z moich znajomych się tam nie wybierał. Wydaje mi się, że zdecydował jakiś drobiazg. Coś, co któryś z wykładowców powiedział w trakcie dnia otwartego, ale pewien nie jestem.
W sumie to nie mam pojęcia, jak to się stało, że poszedłem na studia w Instytucie Kultury Polskiej UW. Na pewno nie żałuję. Pozwólcie, że opowiem wam o kilku rzeczach, których się tam nauczyłem.
Dlaczego warto się przyjaźnić z kulturoznawcami?

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a w swojej drużynie warto mieć kulturoznawcę.


Ale co właściwie taki potrafi?


Na kulturoznawstwie nauczyłem się, że nauka i pseudonauka to praktyki kulturowe. Spektakularne sukcesy Wielkiej Lechii i lęk przed energią atomową, ruch antyszczepionkowy i niespieszne uświadamianie sobie niebezpieczeństw związanych ze zmianą klimatu – wszystko to może i powinno stanowić przedmiot namysłu kulturoznawców.


Oczywiście to lekarze powinni leczyć pacjentów, klimatolodzy – badać klimat, archeolodzy i historycy dociekać prawdy o przeszłości. Ale kulturoznawcy są potrzebni, by ramię w ramię z lekarzami badać lęki pacjentów i ich niechęć do służby zdrowia. Czasem nawet po to, by zwracać uwagę na błędy personelu medycznego. Oczywiście nie te związane z dawkowaniem leków, ale sytuacje, w których komunikacja z pacjentem nie przebiegła poprawnie. To tym ważniejsze, że to właśnie te „ludzkie” braki medycyny bezlitośnie punktują i eksploatują szarlatani oferujący „całościowe” podejście do pacjenta i wysłuchanie jego utyskiwań na zdehumanizowane szpitale, a przy tym oferując biorezonans, strukturyzatory wody i końskie dawki lewoskrętnej witaminy C.


Kulturoznawcy potrzebni są klimatologom, by świadomość zmian klimatu przebijała się skuteczniej do opinii publicznej. Istniejące w społeczeństwie postawy, opinie, wiedzę i ich zmiany można badać podobnie, jak bada się topnienie lodowców i średnie miesięczne temperatury. Bez rzetelnego zrozumienia i poznania kultury węgla, związanych z nią lęków, nadziei i patriotycznych fantazji nigdy nie wprowadzimy w Polsce kultury atomu ani kultury odnawialnych źródeł energii.


To samo dotyczy archeologów przegrywających z Lechitami i kosmitami albo merytorycznych polityków nokautowanych przez zręcznych demagogów. Za każdym razem mechanizm jest podobny.


Narzędzia kulturoznawstwa pozwalają nam lepiej zrozumieć, co robimy źle i dlaczego nasi przeciwnicy wygrywają, chociaż nie mają racji.

Narzędzia kulturoznawstwa pozwalają nam lepiej zrozumieć, co robimy źle i dlaczego nasi przeciwnicy wygrywają, chociaż nie mają racji.


 


Antropologia kultury

To niezbyt zaskakujące, ale pierwszą i chyba najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyłem się na kulturoznawstwie, było myślenie o różnych zjawiskach w kategoriach kultury. Narzędzia z tym związane zdobyłem na antropologii kultury – flagowym przedmiocie w IKP UW.


No dobrze, ale co to właściwie znaczy, że coś jest „kulturowe”? To znaczy, że wielu ludzi pewną rzecz, którą z punktu widzenia biologii czy fizyki dałoby się zrobić na wiele różnych sposobów, robi tak samo, ulegając zaskakującej synchronizacji.


W swojej pracy badawczej zajmuję się sporo błędami. To doskonały przykład. Jeżeli błędy mają charakter losowych wychyleń (jak w przypadku lotek trafiających w tarczę), to w skali populacji wykasują się, nie dając żadnego wyraźnego obrazu. Ale jeżeli błąd jest powtarzalny, to można go zbadać, zrozumieć i interweniować. (Jeżeli niemal wszyscy rzucający trafiają w prawą górną ćwiartkę tarczy, to może do czynienia mamy ze specyficznym złudzeniem optycznym wynikającym z oświetlenia w pomieszczeniu? Może trzeba przesunąć tarczę albo inaczej wyważyć lotki?)


Ale błędy to skomplikowana sprawa. Weźmy coś prostszego, na przykład siedzenie. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak w zasadzie siedzicie? Czy inni siedzą tak samo, podobnie, radykalnie inaczej?


Podrzucę wam za chwilę trzy zbudowane na stereotypach postaci. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, jak siedzą:



dresiarz,
panienka z dobrego domu,
geek komputerowy.

Proste, prawda? A jak chodzą po mieście? Jak jedzą? Jak wchodzą na imprezę, na której nikogo nie znają?


Ludzie należący do różnych plemion, narodów, klas społecznych (biedni/zamożni), ludzie w różnym wieku i różnej płci robią pewne rzeczy w ściśle określony sposób. (Swoją drogą ostatnie to właśnie niesławny gender – czyli nic innego, jak płeć rozumiana właśnie jako zestaw kulturowych norm i praktyk).


O tym wszystkim opowiadał tekst Marcela Maussa pt. „Sposoby posługiwania się ciałem” – jeden z kamieni milowych w podręczniku do antropologii kultury. Prawdziwe kompendium tego, jak można rodzić, jeść, pływać, podnosić ciężary, spać, chodzić, kucać albo siedzieć:



Sposób siadania jest sprawą podstawową. Można odróżnić ludzkość kucającą i ludzkość siedzącą, a wśród niej ludy znające ławkę i ludy jej nie znające, ludy znające krzesło i ludy go nie znające. Rzecz ciekawa, we wszystkich okolicach 15 stopnia szerokości geograficznej północnej i na równiku na obu kontynentach rozpowszechnione są drewniane stołki, których nogi przedstawiają kucające postacie. Są ludy, które znają stoły, i ludy, które ich nie znają. Stół, grecka trapeza, wcale nie jest powszechnie używany. Na całym Wschodzie normalnie używa się do dziś dywanu lub maty.



I tak przez dwanaście stron. Przyznam, że był to jeden z nielicznych kryzysowych momentów w mojej studenckiej karierze. Po przebrnięciu przez ten tekst pomyślałem po raz pierwszy (i chyba w zasadzie ostatni), że to kompletnie nie dla mnie. Że może jednak powinienem był bardziej przykładać się do matematyki i zdawać na fizykę.


Ale potem przyszła dyskusja na zajęciach, gdzie nagle okazało się, że te egzotyczne spisy form siadania i kucania mogą posłużyć za punkt wyjścia do refleksji nad dostosowaniem budynków do potrzeb osób z niepełnosprawnościami albo projektowania lepszych wnętrz.


Chodzi o to, żeby zastanowić się, dlaczego w zasadzie ludzie wokół mnie myślą i działają w określony sposób i – co ważniejsze – uważają go za oczywisty i naturalny.

Bo nie chodzi o to, żeby nauczyć się, które plemiona potrafią spać stojąc na jednej nodze. Chodzi o to, żeby zastanowić się, dlaczego w zasadzie ludzie wokół mnie myślą i działają w określony sposób i – co ważniejsze – uważają go za oczywisty i naturalny.


W ten sposób kulturoznawstwo nauczyło mnie krytycznego myślenia. Nie należy tego mylić z krytykanctwem (to moja osobista przywara, za którą nie należy winić IKP UW). Chodzi raczej o umiejętność zdystansowania się wobec tego, co oczywiste – dostrzeżenia i przeanalizowania założeń, na których opiera się to, co robimy, i to, jak to robimy. Za każdym „się” w zdaniach „to się myśli”, „tak się robi”, „to się dziś czyta” kryje się zagadka, którą kulturoznawca próbuje rozwiązać.



Antropologia mediów

Na pierwszy rzut oka antropologia słowa nie wydaje się najciekawszym przedmiotem. Przez 60 godzin tłukliśmy głównie różnice między kulturą oralną (czyli opartą wyłącznie na słowie mówionym), a kulturą pisma i jej kolejnymi modyfikacjami (druk, radio i telewizja, internet). Znowu sporo przy tym było dyskusji o dawnych dziejach i egzotycznych plemionach.


A potem okazało się, że teksty Marshalla McLuhana czy Waltera J. Onga dostarczyły mi jednego z najważniejszych narzędzi badawczych, którym posługuję się dziś nieustannie.


Kultura jest w ścisły sposób związana z dominującymi w niej formami komunikacji. Społeczności nieznające pisma funkcjonowały zupełnie inaczej, ceniły inne wartości, w inny sposób podchodziły do innowacji. Dokładne przekazanie informacji kluczowych dla przetrwania grupy w postaci np. mitów było znacznie ważniejsze niż eksperymentowanie z innymi możliwymi rozwiązaniami. Zarazem kultura oparta na słowie mówionym była bardzo elastyczna – rzekomo odwieczne mity z pokolenia na pokolenie dopasowywały się do zmieniających się realiów. Nie tworzono archiwów – przetrwało tylko to, co się przydawało.


Pismo otworzyło drzwi innowacji, ale też powołało do życia trwały, niezmienny kanon. Święte księgi i spisane prawa umożliwiły tworzenie wielkich imperiów – synchronizowanie wyobraźni tysięcy poddanych, czasem przez wiele stuleci. Druk jeszcze to oddziaływanie zwiększył, tworząc jednocześnie możliwość błyskawicznego rozpowszechniania starych i nowych idei w olbrzymich nakładach. Synchronizacja stała się pełniejsza, ale zmiany – szybsze i bardziej gwałtowne. Rezultatem było między innymi stulecie wojen religijnych, a potem – narodziny nowoczesnych państw narodowych.


Internet obala jedną z podstawowych zasad kultury druku – wysoki próg wejścia. Druk był kosztowny. Pochłaniał czas, fundusze, prace, energię. Nie każdy mógł sobie wydrukować książkę (albo założyć radiostację). Komunikacja była odgórna i asymetryczna. Władcy, kapłani, później także menedżerowie firm mówili do zwykłych ludzi, ale ci mieli niewielkie możliwości odpowiedzi. W internecie każdy – przy odrobinie szczęścia i wytrwałości – dotrzeć może do tysięcy odbiorców.


Współczesna pseudonauka stanowi produkt kultury internetu. Nauka tymczasem wciąż operuje przede wszystkim kategoriami kultury druku. Na styku tych dwóch formacji kulturowych pojawiają się naprawdę fascynujące zjawiska.

Współczesna pseudonauka – podobnie jak memy, influencerzy i Lord Kruszwil – stanowi produkt kultury internetu. Nauka tymczasem (oraz, w znacznej mierze, edukacja szkolna) wciąż operuje przede wszystkim kategoriami kultury druku. Na styku tych dwóch formacji kulturowych pojawiają się naprawdę fascynujące zjawiska.


To wszystko wiem z antropologii słowa. A na kulturoznawstwie mieliśmy jeszcze antropologię widowisk, antropologię kultury wizualnej i wiele innych przedmiotów (także bez antropologii w nazwie, jakby kto pytał).


Kulturoznawcze wykształcenie pozwala spojrzeć na zachodzące zmiany z lotu ptaka, dostrzegając podobieństwo wielu na pozór odmiennych praktyk i istotne różnice tam, gdzie wydawałoby się, że mamy do czynienia z tym samym.


Co dalej?

Może studia skończyliście już dawno. Może daleko wam do humanistyki i ten tekst był dla was tylko naukową ciekawostką. Wtedy po prostu dodajcie kulturoznawstwo do swojej mapy mentalnej (jeżeli jeszcze go tam nie było), żeby wiedzieć, że gdzieś w Warszawie (i nie tylko!) ludzie uczą się takich fajnych rzeczy. Za miesiąc, rok albo dekadę przypomnijcie sobie o kulturoznawcach, kiedy będziecie potrzebować kogoś, kto pomoże wam krytycznie spojrzeć na sprawy na pozór oczywiste, przeprowadzi badania kultury organizacyjnej, pomoże przygotować komunikat dostosowany do medium albo zaktywizować lokalną społeczność.


Ale statystyka podpowiada, że część z was stoi właśnie dokładnie w tym miejscu, w którym ja znajdowałem się piętnaście lat temu. W takim przypadku: rozważcie kulturoznawstwo. Miło będzie was spotkać w IKP, gdzie zadomowiłem się na dobre.


Artykuł Czego nauczyłem się na kulturoznawstwie? pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on June 21, 2019 00:22

Marcin Napiórkowski's Blog

Marcin Napiórkowski
Marcin Napiórkowski isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Marcin Napiórkowski's blog with rss.