Marcin Napiórkowski's Blog, page 3

April 22, 2020

Dlaczego nic nie piszę o koronawirusie?


– Napisz coś o 5G.


– O tajnych laboratoriach coś napisz!


– Czy to prawda, że chińskie nietoperze niosą do nas właśnie radioaktywną chmurę znad Czarnobyla?


– Haaaalo, jest tam kto?!


Szum

Z punktu widzenia semiotyki w temacie koronawirusa mamy teraz do czynienia z ekstremalnie wysokim poziomem szumu. Żeby zrozumieć, na czym polega problem, musimy najpierw przyjąć, że nie każda wiadomość jest tak samo cenna.


Niektóre informacje sycą naszą ciekawość, inne podnoszą emocje, jeszcze pozwalają nam po prostu uczestniczyć w rytualnej wspólnocie dyskutujących (tzw. funkcja fatyczna). Wszystko to bywa ważne! Ale są też informacje, które mają wymierną wartość pragmatyczną – służą do czegoś, pozwalają coś zrobić. Posiadając te informacje, możemy podjąć decyzje lepsze od tych, które podjęlibyśmy w stanie niewiedzy. Nierzadko wartość tych informacji można wprost przeliczyć na dolary, sekundy albo ocalone ludzkie życia. (Wiadomość o skrócie przez las, o skutecznych sposobach mycia rąk albo o cle na bawełnę.)


W kwestii koronawirusa nie mamy sytuacji niedoinformowania, lecz radykalnego przeinformowania. „Informacje pragmatyczne” nie są przez media zaniedbywane. One toną w powodzi komunikatów, których jedyną funkcją jest to, żeby zapełnić czymś niezręczną ciszę.


Usual suspects

Każdy ma coś do powiedzenia o koronawirusie. Szczególnie ci, którzy zawsze mają coś do powiedzenia. Mędrcy, dyżurni eksperci, komentatorzy różnego formatu i zasięgu, twój rozpolitykowany wujek Zenek.


Znany biznesmen w należącej do siebie gazecie ogłasza, że epidemię pokonamy likwidując urlopy (a może by tak batożenie przywrócić?). Utytułowany włoski filozof Giorgio Agamben, który całe życie przestrzegał przed biowładzą, w obliczu koronawirusa… znowu przestrzega przed biowładzą. Slavoj Žižek, kudłaty guru młodej lewicy, zdążył już napisać i wydać książkę o tym, jak lacanowska psychoanaliza pozwala nam zrozumieć kryzys, którego istotą jest paradoksalne oddzielenie od przedmiotu naszego afektu (to nie żart!). Janusz Korwin-Mikke kompulsywnie tweetuje, żeby z okazji epidemii zlikwidować podatki, UE i niepełnosprawnych.


To normalne w sytuacji zagrożenia. Wymykającą się rzeczywistość zaklinamy dobrze znanymi formułami. Każdy wypowiada swoją kwestię z triumfalnym „a nie mówiłem”. Žižek mógł w trzy tygodnie napisać książkę o koronawirusie nie dlatego, że nudziło mu się w zamknięciu, ale dlatego, że już ją miał dawno napisaną. To nie jest książka o wirusie, tylko kolejna książka o Žižku.


Z punktu widzenia semiotyki na tym właśnie polega cały problem z komentowaniem koronawirusa. Także w dobrej wierze.


Okazja do milczenia

To nawet nie jest „nie wiem, to się wypowiem”, bo niby wszystko odbywa się zgodnie z regułami sztuki: socjolog mówi o socjologii zarazy, psycholożka – o psychologii, piłkarz – o wpływie zarazy na transfery w lidze kolumbijskiej, a kosmetyczka o najmodniejszym makijażu na sezon pandemiczny.


Ale czy wszyscy, którzy się wypowiadają, naprawdę mają coś do powiedzenia? Może po prostu popyt generuje podaż. Wszyscy założyli, że chcemy teraz słuchać tylko o wirusie, więc dziennikarze w panice pytają absolutnie każdego, co sądzi na ten temat.


Ostatecznie poziom szumu uniemożliwia jakąkolwiek komunikację. Wystarczy rzucić okiem na stronę główną jakiegoś portalu albo na swój feed na Facebooku. Pół internetu zawalone koronawirusem, najgorsze. Same koronanewsy. Aż strach lodówkę otworzyć.


Rezultat jest taki, że zwykły odbiorca nie ma pojęcia, co się tak naprawdę dzieje i czy coś się w ogóle dzieje. Jaka jest zmiana wartości w czasie, jaki trend?


Dlatego wydaje mi się, że warto skorzystać z okazji do milczenia. Oprzeć się pokusie oswajania rzeczywistości komentarzem, opowiadania i wyjaśniania sobie tego, co wspólnie przeżywamy. Wirusolodzy, epidemiolożki i specjaliści od modelowania często są zbyt zajęci badaniem i zmienianiem sytuacji, żeby o niej opowiadać, więc pokusa komentowania dotyczy zwłaszcza nas – przedstawicieli nauk humanistycznych i społecznych.


Sądzę, że humaniści powinni teraz mniej mówić nie dlatego, że co się dzieje, nie ma ważnego wymiaru społecznego. Przeciwnie! Właśnie dlatego, że ma. Powstrzymajmy się przed kompulsywnym powtarzaniem tego, co zwykle, po to, żeby nasz głos wybrzmiał wyraźnie i donośnie, kiedy będzie pora interweniować, kiedy naprawdę będziemy mieli coś ważnego do powiedzenia.


Teorie spiskowe

No dobrze, a co z tymi teoriami spiskowymi?


Otóż teorie spiskowe lęgną się w mętnej wodzie. Szamocząc się – zamulamy wodę. Dlatego w bieżącej sytuacji obalać bzdury trzeba oszczędnie i rozsądnie.


Nie znam żadnych danych pozwalających wnioskować, że te nowe teorie są jakoś szczególnie niebezpieczne i rozpowszechnione. Zdaje się, że nie wpływają na decyzje rządzących, na zarządzanie epidemią, na wybory większości z nas. W sytuacji kryzysowej jest ich, oczywiście, więcej, bo teorie spiskowe – jak każdy mit – są instrukcją obsługi rzeczywistości, a instrukcja ma to do siebie, że potrzebujemy jej najbardziej, kiedy nagle dzieje się coś dziwnego.


Dlatego na razie oprę się pokusie pisania o planach zamknięcia Warszawy, 5G powodującym wirusa, tajnych laboratoriach, a nawet o chmurze znad Czarnobyla. Pieczołowicie zbieram wszystkie materiały (dzięki za nadsyłanie!) i kiedyś na pewno powstanie z tego coś wartościowego. Działam też aktywnie w powołanym właśnie Centrum Badania Ryzyka Systemowego na UW, starając się w miarę skromnych możliwości pomagać jakoś kolegom specjalistom od modelowania.


Bzdury o wirusach, 5G i radioaktywnych ciotkach lepiej obalą naukowcy z wykształceniem ścisłym. O strategiach narracyjnych i podobieństwach do mitów gnostyckich będzie czas porozmawiać później.


W internecie jest już zresztą sporo druzgocących ciosów w spiskowe bzdury zadanych naprawdę celnie. Odsyłam do tego, co robią w tej kwestii Karolina Głowacka, Darek Aksamit, Tomasz Rożek czy Ola i Piotr Stanisławscy, że wymienię tylko kilkoro spośród świetnych zawodników na naszym krajowym ringu.


A ode mnie tylko słówko o cioci.


Sytuacja bezprecedensowa, ludzie wychodzą z siebie siedząc w domach albo stawiają czoła przerażeniu, bo nie mogą w nich pozostać… Co robią teorie spiskowe? Odgrzewają najstarszego kotleta świata – historię o znajomym znajomego, cioci pracującej w Świerku albo koledze szwagra z wojska, który ma dojścia w MSWiA. Naprawdę, tropiciele spisków? Tylko na tyle was stać?


Trudno o lepszy dowód, że nie mamy do czynienia z żadnym nowym zjawiskiem. W sprawach, na których choć odrobinę się znam, nie dzieje się teraz nic specjalnie ciekawego. Są ważniejsze pożary do gaszenia niż brednie o 5G. Dosłownie!


Okazja, żeby wyjrzeć z dołka

Świat to nie salon makijażu. Nie zawiesił działalności na czas epidemii. W dalszym ciągu nie rozwiązaliśmy problemu zmian klimatu (o czym boleśnie przypomina nam katastrofalna susza w Polsce), 400 tysięcy osób rocznie umiera na malarię, media społecznościowe wywracają do góry nogami dotychczasowe mechanizmy dystrybucji wiedzy i zasady demokracji.


Tymczasem przez koronawirusowy szum nie przebija się nic (No, może czasem tylko nawalanka koalicji z opozycją.)


Może ta epidemia to właśnie okazja, żeby wreszcie pomówić o czymś innym niż zwykle? Najbliższa nam rzeczywistość nieco zwolniła. Nie będzie lepszego momentu, żeby napisać i poczytać o tym, o czym na co dzień nie myślimy.


Zamiast kręcić się bez celu i pomysłu wokół wirusa, lepiej zajrzyjmy tam, gdzie nas jeszcze nie było.


_____


P.S. Wcale nie jestem całkiem przekonany, że mam rację. Niewykluczone, że niedługo będę żałował tej strategii…


P.P.S. Tak, wiem, że to właściwie był tekst o koronawirusie, więc pisząc go unieważniłem wszystko, co napisałem. Nie mam na to żadnej mądrej odpowiedzi.


Artykuł Dlaczego nic nie piszę o koronawirusie? pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on April 22, 2020 11:36

December 13, 2019

Uzdrowiciel przekonuje pijanych kierowców, że mogą prowadzić bezpiecznie


Słyszeliście pewnie o patostreamerach? Nowa plaga. Tacy upadli YouTuberzy na wizji konsumujący litry alkoholu, rzucający wulgaryzmami i wdający się w bójki. A to wszystko za pieniądze od (często nieletnich) widzów, których nieustannie dopingują do kolejnych wpłat. O tym, że liderzy polskiego ruchu medycyny alternatywnej robią regularne transmisje na żywo też już pewnie słyszeliście. A zastanawialiście się kiedyś, co by powstało, z połączenia tych dwóch gatunków bijących rekordy w polskim internecie?

Piotr Lewandowski to jedna z gwiazd polskiego ruchu medycyny alternatywnej. Współtwórca i propagator metody samouzdrawiania BSM, która cieszy się w naszym kraju niesłabnącą popularnością już od trzech dekad, prywatnie były szermierz bez jakiegokolwiek wykształcenia medycznego.


Książka Lewandowskiego sprzedała się ponoć w ponad milionie egzemplarzy (nie brzmi to zupełnie nieprawdopodobnie – kolejne wydania były dostępne we wszystkich największych księgarniach, także internetowych, także tych z nazwą „naukowa”).


Od jakiegoś czasu nie śledziłem jego twórczości, ale ostatnio Facebook podsunął mi post sponsorowany, z którego dowiedziałem się, że pan Lewandowski zaczął – wzorem między innymi Jerzego Zięby – prowadzić regularne transmisje na żywo na YouTube. Nie mogłem się oprzeć pokusie.



Obejrzałem kilka odcinków i muszę przyznać, że twórca BSM wymyślił zupełnie nowy format.


Na Facebooku wyzywa czytelników od „h***ów” i „skó….synów” (z błędami ortograficznymi), po czym domaga się od nich kolejnych wpłat. Na wizji też chętnie wspomina o przelewach, a przy tym pali cygara, obraża lekarzy, chwali się pijackimi rekordami i sprzedaje patenty na uniknięcie mandatu za jazdę po pijaku. Oczywiście równie skuteczne, jak cała metoda oparta na regulowaniu „pola elektromagnetycznego organizmu”. Ale po kolei.


Jak to działa?

Każda istota żywa posiada pole unikalne elektromagnetyczne nazywane polem „L” . Jest ono jak gdyby formą porządkującą materię, która „nakazuje organizmowi odbudowywać tkanki według właściwego wzorca.”


Choroby to nic innego, jak zmiany w naszym polu elektromagnetycznym, zaś metoda samoleczenia BSM polega na wpływaniu na pole „L” w ten sposób, aby usprawnić jego działanie:


„W skrócie działanie tego pola można przybliżyć na zasadzie skojarzenia działania pola magnesu na opiłki żelaza na kartce papieru. Jeśli pod kartkę podłożymy magnes to opiłki ułożą się w piękny wzór, który rozsypie się jeśli magnes oddalimy. Przy samoleczeniu B.S.M. osiągamy poprawę wzoru , który buduje kształtuje i oddaje naturze w pełni sprawny organizm. Wzór ten nadaje nam pole magnetyczne kosmosu i ziemi. W przybliżeniu zjawisko utrwalania wzoru i usuwania chorób poprzez przełożenie ręki do głowy w odpowiednim miejscu polega na tym czym byłoby dla opiłków żelaza zwiększenie siły magnesu np przyłożenie drugiego.”


Czyli po prostu… przykładamy sobie rękę do głowy w odpowiednim miejscu. Naprawdę. Cała metoda, polega na kładzeniu sobie (albo komuś) rąk na głowie. Oczywiście w specjalny sposób, tak, żeby zakryć określone obszary mózgu. „Jedynka” (I) czy  „Piątka” (V), od których roi się w wypowiedziach Lewandowskiego to właśnie owe tajemnicze „pozycje” przykładania dłoni. Niektóre kombinacje pozycji leczą raka, inne – cukrzycę, jeszcze inne mogą być śmiertelnie niebezpieczne.


Słucham? Jakieś uwagi? Że dłoń nie emituje pola magnetycznego? Albo że gdybyśmy nawet uwierzyli w tę całą opowieść o polach „L” to przecież tutaj po prostu zawijamy „magnes” i przykładamy go samego do siebie? No cóż… Można to wyjaśnić prościej.



Lewandowski uwielbia tłumaczyć swoją metodę pisząc o kurze i jajku. „Kura siada na jajku i wychodzi nowe życie”, ponieważ mama kura swoim ciepłem i wilgocią przekazuje pole „L” do jajka…


Złe wieści, panie Lewandowski, rozmnażanie działa jednak troszkę inaczej…


Skuteczność

Na potwierdzenie działania metody BSM Lewandowski ma konkretne dowody. Po pierwsze, opowieści wyleczonych, od których wprost roi się na jego stronie internetowej.


Po drugie, twarde dane statystyczne. Od roku 1989 nieustannie poprawia się poziom zdrowia Polaków. Od tego roku dostępna jest też metoda BSM. Przypadek?


„Dłużej żyjemy i mniej chorujemy. Ponieważ metoda w sposób oczywisty działa to 1 milion książek oznacza możliwość leczenia się nią kilku milionów Polaków.”


Niestety, środowisko medyczne nie chce przyjąć do wiadomości tej oczywistej relacji przyczynowo skutkowej i wymyśla jakieś inne głupie teorie – żali się Lewandowski. A tymczasem „Po prostu dla tego fenomenu nie ma innego wytłumaczenia”


Metoda jest diablo skuteczna. Na wszystko. Lewandowski bez mrugnięcia okiem zaleca ją na nowotwory, stwardnienie rozsiane czy zaawansowaną cukrzycę.


Zarówno strona internetowa, jak i transmisje Lewandowskiego pełne są opowieści o cudownych uzdrowieniach i niezwykłych zwrotach akcji. O pacjentach, którzy mieli wylew, przyłożyli sobie rękę do głowy i nim karetka przyjechała, byli już zdrowi….


W zasadzie opanowanie metody BSM gwarantuje nam niemal nieśmiertelność: „Ci, co znają metodę BSM, a nie będą mieli żadnego wypadku, to pożyją jeszcze ze sto lat.


O ile nie będziemy przestrzegać zaleceń lekarzy (medycyna to mafia, która ukrywa przed światem metodę BSM) albo przyjmować leków. Lewandowski mówi o tym nieustannie:


Opowiada na przykład by „przy BSMie od razu zmniejszyć dawki insuliny”. Zamiast tego zjadać należy ogórki kiszone i cynamon, które „zbijają cukier”.


Stopa cukrzycowa? Ryzyko amputacji? Żadnych leków! Żadnych zabiegów! Kładziemy ręce na głowie:


„Jeżeli jest rana duża i na przykład lekarz uważa, że trzeba by palec uciąć czy coś, czy całą stopę, no to trzymać II, II jest ważniejsza. Ale jeżeli jest tylko ta stopa taka poraniona, ale nie jest jeszcze taka czarna, nie na daje się do wycinania, to V trzymać.”


Dwójeczka, piąteczka i noga uratowana.


A czy przy BSM wolno brać leki?


„Czy przy BSMie można brać to czy tamto? Nic przy BSMie nie można brać, jak wiecie. I też za dużo witamin nie wolno brać.”


Dlaczego?


„Leki właściwie działają miejscowo. Bo są leki, które działają na cały organizm, ale są bardzo niebezpieczne i lekarze raczej stosują takie miejscowe. […] Syrop, tabletki, antybiotyki. Czy coś się stanie, jeśli ktoś weźmie antybiotyk a stosuje BSM. Nic. Nic się nie stanie. Tylko będzie działanie metody BSM stosowane. I będzie znoszone działanie antybiotyku. Więc po co? Albo antybiotyk, albo BSM. […] Oczywiście jak ktoś zna BSM to nie będzie brał antybiotyku, zapomnijcie.”


Wpłaty, wpłaty, wpłaty

Jak prawdziwy patostreamer, Lewandowski nieustannie przypomina swoim słuchaczom o finansowym wsparciu. Na pytania zwykle odpowiada „proszę kupić książkę, tam wszystko jest”. Ale koniecznie nowe wydanie. Kto już ma stare – musi kupić nowe, bo w starym są błędy… I to poważne.


Kiedy oglądając stronę Lewandowskiego trafiłem na dział „Ostrzeżenie”, byłem pewien, że znajdę tam klasyczną prawniczą formułkę o tym, że nie udziela porad medycznych, że należy słuchać lekarza, a wszystkie informacje na stronie mają charakter hobbystyczny. Czy coś w tym stylu. Tymczasem Lewandowski ostrzega… przed samym sobą:



Sprytny sposób, żeby sprzedać kolejne egzemplarze książki tym, którzy mają już stare wydanie, prawda?


Lewandowski założył też fundację, o czym nieustannie przypomina widzom:


„Proszę mnie nie męczyć telefonami i pytaniami, i mailami, jeżeli nie wpłacicie pieniędzy na fundację. Co wy jesteście wyróżnieni, czy co? Co ja wam muszę tłumaczyć jak chłop krowie na między o wszystkim? Co, nie rozumiecie tego, co jest w książce? […] jak chcecie coś ode mnie wiedzieć więcej, to proszę wpłacać.”


Coroczne sprawozdanie pokazują wprawdzie, że fundacja cienko przędzie (zwykle nieco ponad 1000 zł rocznych wpływów). Ale za to prawie co roku na realizację celów statutowych przeznacza… okrągłe 0 zł. Wszystko zjadają koszty. Ach te koszty.



Również podejście do kontaktu z publicznością (a także, jak się zdaje do zobowiązań finansowych) ma Lewandowski bardzo patostreamerskie:



Jak ktoś cierpi na lżejsze schorzenia (np. stwardnienie rozsiane), to musi cierpliwie poczekać, aż Lewandowskiemu będzie się chciało iść na pocztę i wysłać książkę. Ci z rakiem mają pierwszeństwo:



Alkohol i nikotyna

A teraz najlepsze. „Akademicki kwadrans. Spóźniłem się, bo musiałem piwko z kolegą wypić” – tak zaczyna jedno ze swych wystąpień Lewandowski.


Najczęściej powracającym motywem w kolejnych transmisjach Lewandowskiego nie są wcale nowotwory czy cukrzyca, lecz… alkohol i nikotyna (oraz teorie spiskowe o Żydach, ale o tym innym razem). Przy czym zdziwi się ten, kto by myślał, że Lewandowski, wzorem wielu innych zwolenników medycyny naturalnej, zachęca do zdrowego stylu życia. Przeciwnie!


Już z pierwszego odcinka dowiadujemy się, że nikotyna to samo dobro, a wszelkie opowieści o nowotworach to bzdurne wymysły lekarzy. Przecież ludzie na Kubie żyją długo, a ciągle palą cygara:


„Moment. Zapalę sobie cygarko. Ja już wcześniej państwu mówiłem, że nikotyna najmniej szkodzi. No a weźcie cygara. No przecież cała Kuba pali i to głównie cygara, bo po co im papierosy. Mają swój tytoń, mają swoje cygara. No a tam ludzie żyją dłużej niż w Ameryce, w USA, lepsza zdrowotność jest. […] I oni opowiadają – lekarze, medycyna sobie wymyśliła – że od palenia tytoniu to się ma choroby płuc i tak dalej. No ma, jak ktoś dużo pali, 20 paczek papierosów dziennie, to jest problem taki, że papier jest. Tytoń jest owinięty w papier i powstają ciała smołowate, które się odkładają. Z tym, że przy BSMie, to jak trzymamy BSM, pozycję V, to proszę państwa, czyścimy cały organizm płuca, ciała smołowate muszą wyjść, organizm musi je wyrzucić. Nikt nie będzie chorował, jak znamy metodę BSM, na jakieś nowotwory płuc.


Jeżeli wydaje się wam, że to było mocne, posłuchajcie rewelacji z kolejnego odcinka, gdzie nasz bohater wprost namawia do jazdy samochodem po suto zakrapianej imprezie (oczywiście wcześniej należy usunąć alkohol z organizmu metodą BSM).


Przede wszystkim alkohol to naturalna część naszego życia: „Dlatego, że alkohol i tak jest w organizmie zawsze. Bo jest fermentacja, on musi być? I duże ilości alkoholu będą w sposób naturalny usuwane.” Jasne?


„Natomiast przy metodzie BSM, jeżeli państwo zastosujecie I czy V, tylko nie na tej zasadzie, że popijacie sobie i trzymacie ręce. Jak już skończycie popijać! To będzie bardzo szybko usuwany. Bardzo szybko. Do tego stopnia, że na przykład, jest kolacja, piło się, później ta kolacja się przydłużyła, bo ktoś przyszedł, przyniósł butelkę i inny przyniósł butelkę i tak siedzimy to 3 rano. To wam chcę pomóc przy waszych kłopotach, które mogą z tej przyczyny wyniknąć, a macie jechać o 10 godzinie coś załatwić, sprawa ważna. Jak nie pojedziesz, to stracisz kupę kasy na przykład.


Wypiliśmy, powiedzmy, pół litra na głowę. Dla człowieka, który waży tak, powiedzmy, między 80 a 100 kilo to jest żadna ilość. Ale odczuwalna. I też może być odczuwalna, jeżeli zatrzyma nas policja, prawda. I oni to czują. Po ciele. […] Jak się uratować? Jeżeli nas zatrzyma policja po paru godzinach, to jesteśmy wczorajsi, to od razu normalnie to by ten alkohol wykazali. […] Poszliśmy spać o 3:00. […] Jak na 10:00 musimy gdzieś dojechać, to nastawiamy budzik na ósmą – pół godziny I […] i pół godziny V. I to po powinno wystarczyć do tego, żeby alkohol zszedł z krwi. On będzie bardzo szybko usuwany przez BSM. On będzie w moczu, to prawda. Ale to tam sobie sikniemy raz czy dwa i spokój. Sprawdzamy na alkomacie jak jest. Dmuchamy – nie ma. To będzie tak samo w przypadku, jak policja nas zatrzyma. Oni tam będą wąchać trzy razy, bo czuć, że coś tam piliście, bo to zostaje na ciele, chyba, że się wykąpiecie elegancko, coś tam się psikniecie to nie będzie czuć. A tak to będą was sprawdzać trzy razy, nie ma tego alkoholu, nie będzie tego alkoholu. Tak działa BSM.”



Zgłaszamy!

Wyliczenia z dostępnych w internecie kalkulatorów pokazują, że osoba, która zastosowałaby się do zaleceń Lewandowskiego, prowadziłaby samochód z zawartością alkoholu we krwi przynajmniej 1,2 promila.


Czy można w ten sposób publicznie namawiać do przestępstwa? Chętnie przeczytałbym opinię prawnika w tej kwestii…


W mojej opinii – semiotycznej, nie prawniczej – to już nie jest sprzedawanie naiwnym ludziom bzdur. To bezpośrednie narażanie ludzkiego życia na niebezpieczeństwo i dawanie durnego usprawiedliwienia dla patologicznych zachowań.


Pewnie dałoby się to jakoś załatwić na drodze sądowej. Narażanie zdrowia i życia, udzielanie porad medycznych bez uprawnień, nakłanianie do popełnienia przestępstwa?


Ale jest też coś, co możemy zrobić od razu. Zachęcam Was do tego, a Wy zachęćcie znajomych. To tylko chwila, a może uratować komuś życie, zdrowie albo kawałek emerytury.


Wchodzimy TUTAJ LINK DO FILMU. Zgłaszamy.



Pod innymi filmami tegoż autora można zwrócić uwagę administratorów na nakłanianie do odstawienia leków, co może stanowić bezpośrednie zagrożenie zdrowia lub życia. Niestety, za pseudonaukowe bzdury póki co zgłaszać nie można

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on December 13, 2019 07:20

November 27, 2019

Bez parabenów. Świetna książka, koszmarny przekład


Drogie Wydawnictwo Literackie,


dziękuję za wydanie książki Beatrice Mautino „Bez parabenów. Jak bronić się przed kosmetycznymi oszustwami i mądrze dbać o urodę”. To świetnie napisana i ważna pozycja. Autorka z wdziękiem i pewnością porusza się po terenie chemii, prawa europejskiego, marketingu, a także internetowych mitów. Zostałem fanem!


Książkę polecam każdemu, kto chciałby dowiedzieć się więcej o różnych aspektach działania branży kosmetycznej, woli twarde dane i naukowy sceptycyzm od paniki i miejskich legend, a przy tym mówi biegle po włosku, żeby przeczytać oryginał.


Bo polskie wydanie to jest jakiś dramat. Tragedia po prostu. Książka kosztowała 39,90 zł i niniejszym zwracam się z uprzejmą prośbą do wydawcy o wzięcie odpowiedzialności za katastrofę i niezwłoczny zwrot wspomnianej kwoty. Uzasadnienie poniżej.


Margarita Photodermatitis

Zacząć chciałbym od tego, że nie chodzi tu o wskazywanie kozła ofiarnego. W pełni zdaje sobie sprawę, jak trudne zadanie stało przed tłumaczką, która musiała w swojej pracy uwzględnić nie tylko liczne aluzje do włoskiej kultury popularnej, ale też wykazać się sporą wiedzą z zakresu chemii, biotechnologii, prawa czy marketingu.


Ale przed katastrofami powinny nas chronić nie jednostkowe kompetencje, a instytucje (o tym właśnie opowiada książka Mautino). Wydawnictwo powinno być zaporą, która strzeże nas przed zalewem bylejakości. To za to płacę Państwu 39,90. To właśnie tu przebiega granica między tym, co ktoś pisze sobie w internecie, a książką drukowaną. W stopce widnieją nazwiska osób odpowiedzianych za redakcję i korektę. Tymczasem książka wygląda tak, jakby przed wysłaniem do hurtowni nikt nawet do niej nie zajrzał!


Weźmy na początek choćby taki kwiatek (suchy żart zamierzony):


(s. 209) „Istnieją także przypadki fitofotodermatoz o nazwie Margarita Photodermatitis wywołanych działaniem stokrotki oraz meksykańskiego piwa. Ich wspólnym elementem jest rozdrabnianie rękami cytryn i limonek, po którym następuje ekspozycja na słońce.”


Tajemnicza sprawa. Kto łączy stokrotki i meksykańskie piwo?? I co kwiatki mają wspólnego z wyciskaniem cytryn? No chyba, że chodzi jednak nie o stokrotkę (wł. margherita), a o drink o nazwie margarita. Całe szczęście, że nie dowiedzieliśmy się, że poparzenia powoduje klasyczna włoska pizza o tej nazwie (choć w sumie miałoby to więcej sensu…) W dodatku szyk w polskim przekładzie sugeruje konieczność współwystępowania czynników ryzyka (stokrotki + piwo), a to już naprawdę niezła kombinacja.


A wystarczyło wpisać w Google Margarita Photodermatitis, żeby trafić na fascynujący artykuł w „New England Journal of Medicine” opisujący przypadek trzydziestoletniego mężczyzny, który zgłosił się na pogotowie z poparzoną ręką po całym dniu wyciskania cytryn na słońcu. #ChorobyOKtórychNieWiedzieliście


Od tego rodzaju absurdalnych błędów aż się w książce roi. Niestety, nie wszystkie są po prostu zabawnymi nieporozumieniami.



„Nie” znaczy „nie”

W jednym z pierwszych rozdziałów autorka doskonale wyjaśnia, dlaczego nikt, nigdy nie może nam zaoferować całkowitego bezpieczeństwa. Niestety, w polskim przekładzie tego fragmentu znajdziemy następujące podsumowanie:


(s. 81) „Wszystkie te procedury sprawiają, że kosmetyki są wolne od zagrożeń, ale też wsadzają niektóre z nich na dobre za kratki, bardzo obniżając rzeczywiste ponoszone przez konsumentów ryzyko.”


Po pierwsze, trudno z tego cokolwiek zrozumieć. Po drugie, w tłumaczeniu zgubiło się kluczowe słowo NIE. W oryginale jest oczywiście:


„Wszystkie te procedury NIE sprawiają, że kosmetyki są wolne od zagrożeń” („Tutte queste trafile NON rendono i cosmetici privi di pericoli”)


Bo nic nie jest całkowicie wolne od zagrożeń. Swoją drogą cały następny akapit (ciekawy, o semiotyce) gdzieś się w tłumaczeniu zgubił i po prostu z polskiej wersji książki wypadł. Szkoda.



Tego rodzaju błędów kompletnie wypaczających sens jest w książce znacznie więcej. Weźmy na przykład rozdział, w którym autorka tłumaczy, że promienie UVA (wbrew obiegowej opinii) przenikają przez szkło. W polskim przekładzie kończy się on następująco:


(s. 199) „Widzimy to na dziwnych fotografiach kierowców ciężarówek lub taksówkarzy, u których połowa twarzy zazwyczaj pozostająca w cieniu wydaje się o dwadzieścia lat młodsza od połowy, która opala się ciągle przez opuszczoną szybę samochodową.”


Przecież dodając od siebie słowo „opuszczoną” tłumaczka całkowicie odwróciła sens tekstu!


(s. 55) „Producenci mogą nadal prowadzić badania [na zwierzętach – M.N.] w krajach pozaeuropejskich i wykorzystywać składniki do pakowania produktów przeznaczonych do sprzedaży na rynku wspólnotowym”


Do pakowania? Naprawdę? To teraz na zwierzętach testuje się pudełka? W oryginale oczywiście chodzi o wytwarzanie („utilizzare gli ingredienti per confezionare prodotti”). Confezionare faktycznie może oznaczać „pakować”, ale przecież jest jeszcze sens. Nikogo to przy lekturze nie zdziwiło?


Może nikt nie zapyta?

Inne fragmenty wyglądają z kolei jak tłumaczone przez robota albo cyborga z kosmosu. Pojawiają się jakieś nazwy, imiona czy cytaty, ale kompletnie pozbawione kontekstu. Nie wiadomo, o co chodzi. „Zostawmy to tak, może nikt nie zapyta…”


Strona 158, mowa o cellulicie:


„Wiem, że boli nas, gdy o nim czytamy, a jeszcze bardziej, jeżeli widzimy go na własnym ciele. W tym względzie marketing poczyna sobie niczym Kaczor Donald w skarbcu.”


Rozumiecie coś z tego? Ja też nie. Pewnie dlatego, że po pierwsze chodzi oczywiście o Wujka Sknerusa (wł. Zio Paperone), po drugie – myśl przewodnia akapitu była taka, że cellulit to żyła złota. Tyle, że nikt nie starał się jej w ogóle oddać. Tłumaczka i redaktorki poprzestały na rzuceniu nazwiskiem. Liczba kaczek w tekście się zgadza. Wszyscy zadowoleni.


A to mój ulubiony fragment:


(s. 125) „W tym miejscu pozwólcie, że krótko wyjaśnię, czym jest włos. Wyobraźcie go sobie na tle logo programu Superquark. Wiem, że towarzyszy mu Bachowska Aria na strunie G, ale dla mnie, i z pewnością dla wielu z was, jest to przede wszystkim logo Superquark.


A potem następuje opis biologii włosa w zbliżeniu mikroskopowym. O tajemniczym logo nie ma choćby wzmianki, aż dwie strony dalej czytamy: „Zanim przejdę dalej, na chwilę zgaszę logo Superquark, bo muszę wam powiedzieć coś trudnego.” Zapaliło się i zgasło. O co chodzi z tym logo? Skąd do nas przybyło? Czego chciało?


Otóż Superquark to program telewizyjny (oczywiście). Taka włoska „Sonda” – klasyka telewizji popularnonaukowej. Nie chodziło o jego logo, a raczej o dżingiel – charakterystyczną muzyczkę otwierającą każdy kolejny odcinek, w którym charyzmatyczny prowadzący objaśnia różne trudne zjawiska. Jak to u diabła przełożyć na polski? Nie wiem. Nie jestem tłumaczem. Moja robocza propozycja: „Wyobraź sobie, że kolejne akapity czyta Krystyna Czubówna”. Albo coś w tym stylu.



Niestaranność

(s. 46) „W tym samym czasie ukazała się bowiem bardzo krytyczna wobec władz książka: Cento milioni di cavie: i pericoli quotidiani nel cibo, nie farmaci e nie cosmetici. Jej autorzy, Arthur Kallet i Frederick Schlink, byli założycielami amerykańskiego ruchu konsumentów.”


Dlaczego właściwie dwóch Amerykanów zatytułowało swoją książkę po włosku?


Dwie strony dalej sprawa jeszcze się komplikuje: „Z książki Kalleta i Schlinka, tej o stu milionach królików doświadczalnych, zaczerpnęła argumenty.” Aaaa… Czyli to słynna książka „100 000 000 Guinea Pigs” czyli „Sto milionów królików doświadczalnych”. Czemu w takim razie tytuł pozostawiono we włoskim brzmieniu?


A skoro już o króliczkach doświadczalnych mowa: (s. 58): „Nie ma żadnego sensu w przyznaniu «zaświadczenia» króliczkowi.” No nie ma sensu, faktycznie. Bo nie certyfikuje się królików, tylko za pomocą króliczka, przy użyciu takiego znaku – przekreślony króliczek.


Pożeracz jedynek, rak kwantowy

Ale najgorsze są zmienione dane.


(s. 55) „[…] aż po Chiny, gdzie w 2004 roku uchwalono ustawę ograniczającą obowiązek testów na zwierzętach dla kosmetyków”. Otóż nie w 2004, a w 2014. W dodatku w przekładzie umknęło kluczowe słowo „DOPIERO”, bez którego całe zdanie traci sens.


Potwór pożerający jedynki w datach grasuje też na kolejnych stronach:


(s. 59) „chociaż od roku 2003 nic już nie powinno podlegać certyfikacji” – powinno być 2013 roku.


(s. 67) „wielkie zwycięstwo w postaci zakazu z 2003 roku” – znów powinno być 2013.


I jeszcze prawdziwy przebój:


(s. 221) „To, co wiemy dotychczas, to fakt, że stosowanie kremów przeciwsłonecznych z pewnością zmniejsza występowanie raka kolczystokomórkowego skóry. W kwestii raka kolczystokomórkowego i czerniaka nie mamy jak na razie wystarczających danych.”


Normalnie rak Schroedingera. Mamy dane i nie mamy. Świetna robota! (Powinno być: „w kwestii raka podstawnokomórkowego i czerniaka nie mamy […] danych.”)


To nie czepianie się detali. Tu chodzi o coś znacznie więcej niż niestaranność. Tego rodzaju książkę kupuje się właśnie po to, by mieć szybki punkt odniesienia w sprawdzaniu faktów. Tymczasem każdą liczbę, datę, nazwę musiałem sprawdzać drugi raz, żeby upewnić się, czy to przypadkiem nie kolejna pomyłka…


Bełkot i drewno

Jestem naprawdę wyrozumiałym odbiorcą. Z różną literaturą miałem w życiu do czynienia. Ale tego przekładu naprawdę miejscami nie dało się czytać. Dziwaczna, piętrowa składnia, poprzestawiany szyk, sięganie prawą ręką do lewego ucha.


Co kilka zdań natrafia się w książce na fragment, który jest kompletnie niezrozumiały.


(s. 116) „Piąte z naruszeń ujawnionych przez Komisję Europejską kryje się tutaj w postępowaniu, które nie spełnia kryterium uczciwości wymaganego w rozporządzeniu.” CO? (Abstrahując od składni: chyba chodzi tu raczej o „co piąte naruszenie”, a nie o „piąte przykazanie”, o którym mowa wcześniej)


(s. 188) „Ryzykujecie, że zrujnujecie sobie twarz, a zmarszczki pozostaną szczęśliwym wspomnieniem domowego zabiegu.” Co? Co?! (Powinno być: „zrujnujecie sobie twarz i będziecie tęsknić za szczęśliwymi czasami, gdy zmarszczki były waszym największym problemem”)


A tak na marginesie, nie jestem ekspertem, ale powracające wciąż w książce „zarodki pszenicy” to chyba po prostu kiełki pszenicy, a tajemniczy „stymulator słoneczny” ze strony 201 to, oczywiście, symulator. Jedna literka, wielka różnica.


Niechlujność wydawnicza jako czynnik ryzyka

Może od przeczytania Państwa książki nie dostałem raka, ale ciśnienie na pewno solidnie mi się podniosło.


Nie pozostaje mi nic innego, jak uprzejmie poprosić o zwrot moich 39 złotych i 90 groszy, co uważam za minimum przyzwoitości wobec poniesionych strat moralnych. Proszę o kontakt wiadomością prywatną lub mailem, przekażę numer konta.


Artykuł Bez parabenów. Świetna książka, koszmarny przekład pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on November 27, 2019 14:32

November 12, 2019

Czy starość jest jak adidasy? Po co naukowcom metafory


„U nas jest takie powiedzenie. Żeby artykuł trafił do <> to musi być sexy napisany. To może, że metafory są sexy. Tak mi przyszło do głowy”

Ja: „Metafory są sexy?”


„Jak bielizna. Dobrze dobrane sprawiają, że temat jest sexy.”


Tak sobie rozmawiamy właśnie w ramach zajęć na Uniwersytecie Warszawskim.


 


Metafory

O metaforach w szkole zwykle mówi się jako o ozdobnikach, które dodaje się na końcu – jak lukier na tort. Tymczasem w opowiadaniu o nauce, metafora może odgrywać fundamentalną rolę. Opiera się bowiem na prostej zasadzie – to co abstrakcyjne i odległe przybliża przy użyciu czegoś, co doskonale znamy.


Świat jest jak samolot – wyjaśnia Ania, jedna z uczestniczek trwających właśnie zajęć z promowania nauki w internecie. – Można wykręcać śrubki i nic się nie dzieje, ale w pewnym momencie… – To doskonały przykład metafory, która tłumaczy, czym jest ryzyko systemowe.


 



Starość jest jak adidasy. – Mówi po dłuższym zastanowieniu Małgosia. – Po latach zmian wróciliśmy do tego, co było w latach 80 – ludzie starzy są izolowani, a nie włączani do działań.


Wszystko dobrze, ale czy na pewno to chcieliśmy powiedzieć? Starość porównana z adidasami to powrót triumfalny – coś, co było fajne i atrakcyjne w latach osiemdziesiątych i stało się takie znowu. Tymczasem tutaj mamy do czynienia ze zjawiskiem negatywnym. Więc może starość jest jak odra – rzuca ktoś z sali. Myśleliśmy, że okres wykluczenia mamy już za sobą, a tu powracają problemy, które uznawaliśmy za rozwiązane.




 


Na koniec listy miłosne. Są jak palimpsest – trzeba się przegrzebać przez warstwy retoryki, by dotrzeć do indywidualnych emocji. Niby fajnie, ale list i palimpsest – te pojęcia są zbyt bliskie sobie.


Więc może… List miłosny jest jak paczka lejsów. Dużo powietrza, mało czipsów. Albo jak paczka z Allegro – mały przedmiot opakowany w mnóstwo waty. Albo szukanie kleszcza na bardzo puchatym zwierzaku. Tak, miłość w listach jest jak kleszcz na persie. Albo jak ustawianie godziny na magnetowidzie. Jak sudoku.


* * *


Artykuł powstał w ramach zajęć Naukowcy w internecie prowadzonych dla doktorantów UW w ramach programu ZIP i stanowi wynik wspólnej pracy wraz z całą grupą zajęciową.


Artykuł Czy starość jest jak adidasy? Po co naukowcom metafory pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on November 12, 2019 10:15

November 2, 2019

Żeńskie końcówki to kwestia życia i śmierci


Czytelniczki, które znają mnie dłużej, mogą być nieco zaskoczone zmianą barw. Jeszcze kilka lat temu grałem raczej w drużynie przeciwników żeńskich końcówek. Śmieszyły mnie prezeski, na chirurżkach wykręcałem sobie język, gościnię postrzegałem jako niepotrzebne maltretowanie polszczyzny.


Można było ode mnie usłyszeć cały repertuar argumentów. Że to brzmi nienaturalnie, że język sam się dostosuje, że pan wiewiórka też jest rodzaju żeńskiego i nikt nie robi z tego tragedii.


Wiecie co? Zmieniłem zdanie.


Język kształtuje rzeczywistość

Wciąż uważam, że to jeden z tych problemów, które rozwiążą się same. Język stopniowo sam się zmienia, żeby dopasować się do rzeczywistości. Jak pojawi się więcej generałek, minister (ministerek? ministrzyń?) i prezesek, to wykształcą się odpowiednie formy, a my się do nich przyzwyczaimy. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, już niedługo feminatywy będą wszechobecne i niebudzące kontrowersji.


Ale! Język nie tylko odzwierciedla naszą rzeczywistość. On także ją kształtuje. Sprawia, że jedne rzeczy są dla nas oczywiste, a inne pozostają dziwaczne, a nawet niewidzialne. Nawet jeżeli sobie tego nie uświadamiamy, być może za niepokojem, który odczuwamy na dźwięk słowa „chirurżka”, kryje się lęk, że pewnego dnia mogłaby nas operować kobieta?


Może gdyby „sztucznie” (ale co to właściwie znaczy? czy każda zmiana nie jest w języku naturalna?) wymuszać te nienaturalne formy, więcej dziewczynek wyobrażałoby siebie w przyszłości na przykład jako pilotki, czego teraz nie robią, bo przecież wiadomo, że pilotka to taka – he, he – czapka.



 


Ale to jest trudne do zbadania. Tym trudniejsze, zaznaczmy na marginesie, że w języku angielskim dominującym w międzynarodowym obiegu naukowym, problem występuje w stopniu marginalnym (fireman czy fireperson, chairman czy chairperson), bo rzeczowniki nie mają tam określonego rodzaju.


Niedawno trafiłem natomiast na ślad innego zagadnienia związanego z niewidzialnością kobiet, które radykalnie zmieniło sposób, w jaki myślę dziś o feminatywach.


Domyślny mężczyzna

Oglądaliście kiedyś filmy z testów bezpieczeństwa samochodów? Kawał świetnej roboty! Przykład zastosowania myślenia naukowego do udoskonalenia otaczającej nas rzeczywistości. Najpierw prowadzimy komputerowe symulacje, potem zderzamy z murem samochód, w którym jedzie sobie manekin. Robimy to tak długo, póki nie uzyskamy satysfakcjonującego poziomu bezpieczeństwa.


A gdybym wam powiedział, że ten manekin to facet? Nie manekina (manekinka?) tylko manekin. To ma znaczenie. Większe niż myślicie. Pokazuje to przekonująco Caroline Criado Perez, autorka książki Invisible women. Data bias in the World Designed for Men. Mocna lektura.


Otóż manekin, którego niewdzięczną pracą jest rozwalanie się o mur z zadaną prędkością, ma 177 cm wzrostu i waży 76 kilogramów. Reprezentuje więc „typowego mężczyznę”. Kobiety, jak każdy wie, są zazwyczaj niższe, lżejsze, ale mają też istotnie odmienny kształt miednicy i inaczej rozbudowane mięśnie karku.


Sprawia to, że często niewygodnie im się jeździ samochodami zaprojektowanymi dla kierowców, nie kierowczyń. Ale drobne niewygody to dopiero początek historii.


Przez całe dekady samochody testował wyłącznie manekin-facet – substytut kierowcy, nie kierowczyni. Kiedy w roku 2011 wprowadzono w USA jego kobiecą wersję (wciąż miała wiele wad, była raczej pomniejszoną wersją mężczyzny) – oceny wielu samochodów w testach zderzeniowych uwzględniających nową „pasażerkę” spadły dramatycznie. Oznacza to – ni mniej ni więcej – tylko, że samochody dotychczas wcale nie były tak bezpieczne, jak twierdzili producenci. A raczej: były bezpieczne, ale tylko dla mężczyzn.


Obszerne badania statystyk wypadków w USA w latach 1998-2008 pokazały jednoznacznie, że przy porównywalnym wypadku ryzyko poważnych obrażeń u kobiety jest aż o 47% wyższe. Czterdzieści siedem procent!


Criado Perez na podobnej zasadzie analizuje standardowe procedury odśnieżania, projektowania fortepianów, a także testowania leków. Niemal wszędzie okazuje się, że badania naukowe i praktyczne testy prowadzono na „domyślnym podmiocie”, którym był „domyślny mężczyzna”. To pacjent, nie pacjentka, kierowca, nie kierowczyni (kierownica? ta kierowca?), pianista a nie pianistka.


Murarki i budowlanki mają istotnie większą szansę na poważny wypadek przy pracy, bo narzędzia, którymi się posługują, zostały zaprojektowane i przetestowane pod kątem bezpieczeństwa wyłącznie dla murarzy i budowlańców.


Niewidzialność kobiet jako domyślnych podmiotów różnych czynności sprawia, że w nauce i wzornictwie rozciąga się przepastna dziura. Dla wielu czynności po prostu brak nam danych reprezentujących połowę populacji!


„Nie będziemy tego testować od razu na kobietach, bo z tym są same kłopoty – mówią rozmówcy Criado Perez. – Na przykład mężczyźni nie miesiączkują”. No owszem. Ale to raczej dobry powód, żeby uwzględniać kobiety w badaniach i projektowaniu, niż żeby je pomijać.


Planeta niewidzialnych kobiet

Bardzo polecam książkę Criado Perez jest genialna. Ale nie oryginalna!


Na regale obok mnie stoi sobie książka Quanty A. Ahmed W kraju niewidzialnych kobiet – fascynująca opowieść brytyjskiej lekarki, która podejmuje pracę w Arabii Saudyjskiej. Jean R. Renshaw napisała pracę Kimono in the Boardroom. The Invisible Evolution of Japanese Women Managers o przemianach w japońskim biznesie a Donna L. Halper i Donald Fishman swoją pracę na temat historii kobiecych gwiazd zatytułowali Media, Communication, and Culture in America Invisible Stars. Wyłania się wyraźna prawidłowość, prawda?


Służące i sekretarki, aktywistki i migrantki, ale też zwykłe konsumentki, kierowczynie, pacjentki, wyborczynie, chirurżki, pilotki i gościnie. Na wszystkich kontynentach, w różnych okresach historycznych i różnych pozycjach społecznych, kobiety obdarzane były niezwykłą mocą niewidzialności. Niestety moc ta nie zmieniała kobiet w superbohaterki rodem z komiksów. Przeciwnie. Ta dziwaczna niewidzialność czyniła – i wciąż czyni – bardziej podatnymi na dyskryminację, wykluczenie, a także – co przerażająco wyraźnie pokazują dane – ciężkie urazy w wypadkach.


Niełatwo to zmierzyć, ale jako semiotyk jestem niemal pewny, że niechęć do słowa „gościni” ma jakiś związek z tym, że co zajrzę w telewizor, to w studio siedzą sami mężczyźni. Mieli być goście programu – są goście.


Na niewidzialność kobiet w licznych obszarach życia składa się wiele czynników. Sposób zaprojektowania przestrzeni, bodźce ekonomiczne, biologia, uprzedzenia, tradycja, religia… Ale język jest niewątpliwie jednym z najważniejszych czynników, umożliwiającym konsolidację pozostałych.


Dlatego warto powalczyć. Nie z językiem, ale właśnie o język. Język, którym mówimy, kształtuje naszą rzeczywistość, ale zarazem pozostaje tworem bardzo plastycznym. Każda wypowiedziana „chirurżka”, „muzykolożka” i „profesora” przybliża nas o krok do świata, w którym kobiety wykonujące te funkcje nie są już niewidzialne (ani przebrane za mężczyzn).


Bolą uszy? Niech bolą. Pobolą, pobolą i przestaną.


Mam nadzieję, że teraz nie zabrzmi to zbyt na wyrost, jeżeli powiem, że żeńskie końcówki to sprawa życia i śmierci. Następnym razem, kiedy zawahacie się, przed powiedzeniem „kierowczyni” (kierowniczka? kierownica?) pamiętajcie, że ktoś może przez was zginąć.


 




Choć badania są i pokazują, że np. użycie żeńskiej nazwy zawodu w aplikacji o prace może zmniejszyć nasze szanse jej otrzymania, zwłaszcza, jeżeli oceniający ma konserwatywne poglądy (Magdalena Formanowicz i in., Side effects of gender‐fair language: How feminine job titles influence the evaluation of female applicants, „European Journal of Social Psychology, 43, Issue 1, February 2013).




Caroline Criado Perez, Invisible women. Data bias in the World Designed for Men, Abrams Press 2019.




Dipian Bose i in., Vulnerability of Female Drivers Involved in Motor Vehicle Crashes: An Analysis of US Population at Risk, „Am J Public Health”. 2011 December; 101(12): 2368–2373. https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC3222446/




W przypadku leków sytuacja jest bardziej skomplikowana. Dopuszczenie do użytku wymaga testów prowadzonych również na kobietach, ale ze względów praktycznych często pierwszą rundę prowadzi się wyłącznie na mężczyznach. Powoduje to, że do obiegu mogą nigdy nie trafić leki leki, które wykazywałyby pozytywne działanie wyłącznie w przypadku kobiet! Nie działa na mężczyzn = nie działa.



Artykuł Żeńskie końcówki to kwestia życia i śmierci pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on November 02, 2019 04:13

October 11, 2019

Najgorszy szkodnik w polityce ostatnich lat to…


…clickbait.
W Polsce panuje dziś dyktatura. Zresztą nie tylko w Polsce. Jej pochód przez świat obserwujemy od kilkunastu lat. Od nieliberalnej demokracji przez pełzający autorytaryzm, ku coraz bardziej totalitarnej rzeczywistości rodem z dystopii SF. Obala kolejne rządy, wynosząc na urzędy tych, którzy krzyczą najgłośniej. Przeciwników władzy paraliżuje i zamienia w koncesjonowaną opozycję zajętą samozachwytem, inwektywami i topornymi memami. Knebluje dziennikarzy skuteczniej niż najlepszy urząd cenzorski i manipuluje emocjami bieglej niż dwudziestowieczni mistrzowie propagandy. A wszystko to pod hasłami powszechnego dostępu do informacji, wolności słowa oraz walki z establishmentem o równość i demokrację.

To dyktatura clickbaitu. Dyktatura, która przeorganizowała nasze media, społeczeństwo i politykę. Tu klikalność jest bogiem, oburzenie – wartością, limit znaków i attention span – jedynymi uznanymi prawami. Albo jesteś dosadny, albo cię nie ma. Nie ma co się zastanawiać, drążyć, inwestować w zbieranie źródeł i sprawdzanie faktów. Jutro i tak nikt nie będzie pamiętał o dzisiejszej wielkiej aferze. Niegdysiejsze śniegi. Komu chciałoby się scrollować do wczoraj?


Chcielibyśmy wierzyć, że tej dyktaturze można przypiąć konkretną twarz. Założyć jej maskę Trumpa lub Putina, szarą bluzę Zuckerberga albo chociaż przykleić do niej logo Google’a. Nic z tego! Prawdziwy szkodnik ukrywa się pod powierzchnią. Sztab Trumpa, trolle Putina i przedsiębiorczy informatycy z Doliny Krzemowej z gracją surfują na fali, lecz to nie oni wzburzyli morze. Politycy i przedsiębiorcy, których chcielibyśmy winić, nie są sprawcami chaosu, lecz zaledwie jego zręcznymi beneficjentami. Prawdziwe zło, jak zwykle w horrorach, czai się w głębinach.


Politycy i przedsiębiorcy, których chcielibyśmy winić, nie są sprawcami chaosu, lecz zaledwie jego zręcznymi beneficjentami. Prawdziwe zło, jak zwykle w horrorach, czai się w głębinach.

 


Atak trolli

Nowe media to raj dla trolli. Są trole samotne i grasujące stadnie, sowicie opłacane przez mocodawców i takie, które po prostu lubią patrzeć, jak świat płonie.


W internecie nie brakuje też łowców, którzy namierzają je i demaskują, a my uwielbiamy polowania na trolle. Ich upadki dają nam poczucie sprawiedliwości i przywracania kontroli. Niestety, jest to poczucie złudne.


Trolle nie są patologią Facebooka i Twittera. Ich istnienie jest głęboko wpisane w DNA nowych mediów, w rządzącą nimi logikę ekonomiczną i kulturową. Chcielibyśmy wierzyć, że samotny troll albo ich stadko sowicie opłacane przez polskiego ministra albo rosyjskiego sponsora jest w stanie zdestabilizować system. Ale prawda jest taka, że troll potrzebuje do tego naszej pomocy. Ataki trolli są tak sprawne dlatego, że internet dostarcza im dźwigni. Każdy celny fejk, każda prowokacja i mem zostaje natychmiast powielony i przekazany dalej przez dziesiątki, a potem setki „zwyczajnych” użytkowników. Tym właśnie jest prawdziwy trolling – sztuką podpuszczania i zarządzania zbiorowymi emocjami, a nie zwykłym nękaniem czy umieszczaniem obelżywych wpisów. I tak, powtórzę to jeszcze raz, trolling jest sztuką.


Dzięki tej sztuce realizuje się Doktryna Breitbarta. To credo młodej amerykańskiej prawicy, które w ten sposób streścił jeden z rozmówców w dokumencie Netflixa The Great Hack: „Jeżeli chcesz dogłębnie zmienić społeczeństwo, musisz je najpierw rozbić”.


Bo według słusznego moim zdaniem rozpoznania nowej prawicy polityka to zaledwie popłuczyny po kulturze (politics is downstream from culture). Kto kontroluje nasze wyobrażenia o świecie – kontroluje politykę. Zniszczenie starej kultury jest warunkiem tworzenia nowej. Dopiero z potrzaskanych fragmentów złożyć można nową całość. Agresja, szyderstwo, oburzenie, destabilizacja – to wszystko nie tylko forma działań trolli, ale przede wszystkim ich treść.


choć trolle pojawiają się po wszystkich stronach politycznych barykad, w dłuższej perspektywie ich działanie zawsze służy ostatecznie ludziom pokroju Donalda Trumpa

To bardzo ważne. Oznacza bowiem, że choć trolle pojawiają się po wszystkich stronach politycznych barykad, w dłuższej perspektywie ich działanie zawsze służy ostatecznie ludziom pokroju Donalda Trumpa. W danym momencie zwolennikom opcji „liberalnej”, „postępowej” czy „obrońcom status quo” może się wydawać, że cel uświęca środki. Że aby pokonać zło, muszą uciec się do radykalnych metod. W dłuższej perspektywie to strategia samobójcza. Owszem, może pokonacie wtedy Politycznego Potwora, ale jedynie stając się bardziej potworni niż on.


Co gorsza, Facebook, YouTube czy Twitter skonstruowane są tak, by wspomagać trolli w ich działaniach! Siły nie są tu równomiernie rozłożone. Politycy na całym świecie grają dziś na pochyłym boisku, gdzie przewaga jest zawsze po jednej ze stron. Z górki mają zawsze ci, którzy swą opowieść oprą na wizji spisku, oblężonej twierdzy, powrotu do lepszej przeszłości, przede wszystkim zaś – na oburzeniu.


To właśnie oburzenie leży u podstaw dyktatury clickbaitu.


Oburzenie

Media społecznościowe ufundowane były na idealistycznej wizji społecznej sieci – marzeniu o połączeniu wszystkich ze wszystkimi. Rezultatem ich istnienia okazała się jednak skrajna polaryzacja potwierdzana w ostatnich latach w niezliczonych badaniach socjologicznych.


Jak do tego doszło? Otóż szybko okazało się, że pozytywne emocje nie mają mocy utrzymywania naszej uwagi. Szybko stają się mdłe (ile można wspólnie celebrować?) lub wręcz frustrujące (ile można się cieszyć z sukcesów sąsiada?).


Owszem, najwięcej klikamy i najwięcej czasu spędzamy przed ekranem, gdy podsuwa nam się wizję świata doskonale zgodną z naszymi poglądami. Dlatego algorytmy coraz staranniej eliminują z naszego feedu na FB, polecanych filmów na YT czy nawet wyników wyszukiwania Google wszystko, co mogłoby popsuć nasze dobre samopoczucie. (Oficjalnie motywowane jest to dopasowywaniem wyników do potrzeb i zainteresowań użytkowników). Jest jednak jeden interesujący wyjątek – treści oburzające.


To oburzenie okazało się najsilniejszą emocją organizującą media społecznościowe. Wyraz oburzenia dodany do Tweeta zwiększa jego liczbę podań dalej statystycznie o 17% – mówi Tristan Harris, jeden z czołowych krytyków nowego systemu medialnego – nazywając to zjawisko „uwściekleniem kultury”. Oburzenie to idealna emocja! Jednocześnie pokazuje nam świat spoza naszej bańki informacyjnej i przedstawia go tak, by wzmocnić nasze przekonania. Potwierdza naszą wizję świata, ale nas nie rozleniwia.


A dlaczego właściwie Facebookowi czy YouTube’owi tak bardzo zależy, byśmy wracali przed ekran i spędzali przed nim jak najwięcej czasu?


Oczywiście chodzi o pieniądze.


Rosjanie

„Rosjanie nie zhakowali Facebooka. Oni użyli go jako klienci.” – to błyskotliwe spostrzeżenie Kary Swisher – redaktorki „Recode” i autorki popularnego podcastu „Recode: Decode”. Jeżeli sumienie to nie aniołek z kreskówki, a ironiczna, diabelnie inteligentna kobieta, która wbija się na twoje przyjęcie firmowe, żeby popsuć wszystkim zabawę, to można powiedzieć, że Swisher bywa dziś sumieniem Doliny Krzemowej. – Owszem, Cambridge Analytica złamało zasady gry nie kasując posiadanych przez siebie danych, ale sama idea zbierania informacji, profilowania i mikrotargetowania wyborców to nie wypaczenie reguł Facebooka, lecz właśnie wykorzystanie w pełni jego możliwości. Do tego został stworzony.


Za pomocą mediów społecznościowych można oddziaływać na wynik wyborów tak precyzyjnie i na tak wielką skalę, że coraz więcej ekspertów ma wątpliwości, czy wciąż możemy jeszcze w ogóle mówić o demokracji.


W roku 2015 Rosjanie nie zaatakowali Ameryki frontalnie. Obeszli po prostu amerykańską linię Maginota – wszystkie te lotniskowce, rakiety dalekiego zasięgu, służby kontrwywiadowcze i zainstalowali w Białym Domu Sami-wiecie-kogo.


A najlepsze, że zrobili to wszystko za śmiesznie małe pieniądze. Roger McNamee, autor przerażającej książki Zucked. Waking Up to the Faebook Catastrophe szacuje, że kosztowało ich to jakieś sto milionów dolarów, czyli z grubsza koszt zakupu jednego myśliwca F-35. Jak to możliwe?


Otóż interwencje obcych wywiadów, szemranych firm i trolli są możliwe dlatego, że stworzyliśmy i wspieramy system medialny, który jest dla nich idealnym środowiskiem.


Owieczki

Najważniejsze, żeby uświadomić sobie, że dla Facebooka nie jesteśmy klientami. Jesteśmy… hm… trudno to dobrze nazwać. Czym właściwie są krówki i świnki dla rolnika? Zasobem? Surowcem? Towarem? Jakkolwiek byśmy to nazwali: tym właśnie jesteśmy dla Facebooka.


Mam nadzieję, że nikogo to nie zdziwiło. Jeżeli zdziwiło, zadajcie sobie pytanie: kiedy ostatni raz płaciliście coś Facebookowi? Płacą mu reklamodawcy (w tym polityczni). Płacą za waszą uwagę, ale też za wasze dane. Dokładne cyfrowe portrety waszych zachowań, decyzji i preferencji. Również tych przyszłych, bo siła przewidywania algorytmów jest olbrzymia.


Ta sama zasada bezpłatności tyczy się stacji radiowych i telewizyjnych, a w coraz większym stopniu także prasy. Zmuszone do rywalizacji z „darmowymi” treściami w internecie, tradycyjne media muszą startować w wyścigu szybkości, klikalności i oburzenia. Sprzedawanym przez nie towarem nie jest już rzetelna informacja, lecz przestrzeń reklamowa. I to nie wy jesteście ich klientami.


Zadaniem telewizyjnej czy radiowej stacji informacyjnej jest utrzymać uwagę odbiorcy między jednym blokiem reklam suplementów diety a kolejnym. Nie ma na to lepszego sposobu niż bieżąca polityka (trochę też może sport i celebryci). Widz włącza w połowie rozmowy. Goście w studio o coś się spierają. Pada nazwisko X i już wiadomo, o co chodzi. Nie trzeba wprowadzać kontekstu, nie trzeba wysyłać reporterów w teren. Dziś tematem będzie to, że polityk A powiedział, że B jest głupi. Jutro B zwoła konferencję prasową, żeby odpowiedzieć A i jego partii.


Wszystko za darmo okazało się najdroższym modelem biznesowym, jaki kiedykolwiek stworzyliśmy.

„Free is the most expensive business model we’ve ever created”. Wszystko za darmo okazało się najdroższym modelem biznesowym, jaki kiedykolwiek stworzyliśmy. Tristan Harris powtarza to przy każdej okazji. To jego mantra. Albo raczej: zawołanie bojowe.


Żądając kultury i informacji za darmo, natychmiast, dla wszystkich i wszędzie stworzyliśmy system bodźców, w ramach którego „oranie” wygrywa z namysłem, sensacja z dziennikarską rzetelnością, a bieżąca polityka rozumiana jako nawalanka między partiami i ich działaczami wygrywa z nauką, kulturą czy wiadomościami ze świata.


Najgorszy szkodnik w polityce ostatnich lat

Oto rezultat systemu medialnego, który stworzyliśmy. Dyktatura bieżącej polityki, postępująca polaryzacja, studia radiowe i telewizyjne, w których nawet literacka nagroda Nobla jest przede wszystkim okazją do nawalania w politycznych przeciwników.


Najgorszym szkodnikiem polityki ostatnich lat okazała się więc… nasza krótkowzroczna chciwość. Nie chcę tu w żadnym razie zdejmować ciężaru odpowiedzialności z Facebooka i innych medialnych gigantów, którzy naszą słabość bez litości zamieniają na kolejne zera na koncie, ani z cynicznych trolli i ich ukrywających się w cieniu mocodawców. Nie chcę też usprawiedliwiać polityków w Polsce i na świecie. Nikt im lufy do głowy nie przystawiał, nie kazał robić tego, co robią. Mogli wybrać inaczej.


Z drugiej strony… Ci, którzy wybrali inaczej są dziś na marginesie. Można to porównać do działania ewolucji. Przetrwali i dotarli na szczyt właśnie ci, którzy doskonale radzili sobie w kulturze clickbaitu. Ale to my wszyscy jesteśmy współodpowiedzialni za świat, w którym korporacjom, trollom i politykom opłaca się robić to, co robią.


Niestety, chciwość systemowa, o której tu mowa, to nie jednostkowa przywara, a raczej coś w rodzaju kulturowej wersji prawa fizyki. Wybieramy te rozwiązania, które wiążą się z najmniejszym kosztem energetycznym. Nasze jednostkowe wybory składają się z kolei na architekturę systemu, który instytucjonalizuje lenistwo, wynosząc je do rangi reguły.


Jedyny ratunek w tym, że na dłuższą metę „darmowe” rozwiązania okazują się niezwykle kosztowne. Wcześniej czy później uświadomimy to sobie i zasada minimalizacji wydatków zacznie działać przeciwko nim. Obecny system medialny można bowiem porównać do gospodarki opartej na paliwach kopalnych. Teraz może jest i fajnie, ale wkrótce przyjdzie nam za to słono zapłacić. Im wcześniej zaczniemy pracować nad systemowymi rozwiązaniami, tym lepiej dla wszystkich.


_______________



Zob. Angela Nagle, Kill All Normies: Online Culture Wars from 4chan and Tumblr to Trump and the Alt-Right, 2017. Po polsku można przeczytać o doktrynie Breitbarta i jej głosicielach w książce Jakuba Dymka Nowi barbarzyńcy (Arbitor, 2018).




https://www.vox.com/recode/2019/5/6/18530860/tristan-harris-human-downgrading-time-well-spent-kara-swisher-recode-decode-podcast-interview




Tamże.




Roger McNamee, Zucked: Waking Up to Facebook Catastrophe, 2019.




Podobieństw jest zresztą więcej, niż mogłoby się wydawać. Systemowy charakter patologii wpisanych w gospodarkę opartą na paliwach kopalnych świetnie analizuje Rachel Maddow w wydanej niedawno książce Blowout.



Artykuł Najgorszy szkodnik w polityce ostatnich lat to… pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on October 11, 2019 11:34

September 15, 2019

8 zasad, które uczynią internet lepszym miejscem


Skuteczne przeciw pseudonauce, fake newsom, dezinformacji i innej zarazie.

Od wielu lat jeżdżę w różne ciekawe miejsca i opowiadam o legendach miejskich, dezinformacji, fake newsach, pseudonaukowej szarlatanerii i innych niebezpieczeństwach, które czają się na nas w labiryncie nowych mediów.


Jakoś mniej więcej od czasów skandalu z Cambridge Analytica mam tę satysfakcję, że kiedy mówię o tym wszystkim, to publiczność coraz rzadziej puka się w czoło, a coraz częściej pyta: co robić?! Zdarzało mi się pracować z przeróżnymi grupami – od młodzieży szkolnej, przez duże firmy, aż po polityków i decydentów. Rady i pomysły za każdym razem są więc trochę inne, ale ich sedno pozostaje niezmienne.


Internet to wspaniałe medium. W żadnym razie nie uważam, że rozwiązaniem jest powrót do epoki telewizji, druku albo kamienia łupanego. Ani to możliwe, ani przyjemne. Ale marzy mi się świat, w którym to my sterujemy internetem, a nie on – nami. W którym to raczej Facebook wzbogaca nas, niż my – Facebooka.


W internecie nie brak trolli i manipulatorów. Działają tu i drobni szarlatani, i największe wywiady. Ale wiedzie im się tak dobrze dlatego, że to my wszyscy wspólnie tworzymy wymarzony do takich działań system. Finansowanie za klikanie, bańki informacyjne, podawanie dalej treści najbardziej radykalnych, oburzających, sensacyjnych.


Potrzebujemy głębokiej zmiany. Ale ona wymaga czasu, pieniędzy i świetnych pomysłów. To nie wydarzy się z dnia na dzień. Mimo to jestem optymistą. Nie zadźgaliśmy się przez stulecie wojen religijnych po wynalezieniu druku, nie wysadziliśmy się wszyscy w powietrze w dwudziestym wieku – stuleciu radia i telewizji, przetrwamy i epokę internetu. Dorośniemy do tego. A na początek, dla higieny, proponuję kilka praktycznych rozwiązań.


Oto osiem zasad, którymi sam staram się kierować w sieci (nie zawsze mi wychodzi). Mają uczynić internet lepszym miejscem dla mnie i dla innych; przeciwdziałać choć trochę obserwowanym przez ekspertów procesom psucia demokracji, rozpowszechniania fake newsów i manipulacji, o których zwykle piszę na tym blogu. To zaledwie oddolne, domowe sposoby, które mogą wspomóc, a nie zastąpić, systemową zmianę.


Proponowane tu zasady nie stanowią uniwersalnego remedium ani cudownej recepty. Ale wiecie: jeżeli ktoś oferuje wam ukrytą terapię, która w mig usune wszystkie wasze troski, to możecie być w zasadzie pewni, że nie jest częścią rozwiązania, tylko częścią problemu.


1. Zasada kontry wywoławczej

Dzień dobry. Nie wierzę ci.


Na powitanie wątp w to, co widzisz i słyszysz. Obowiązkiem mówiącego jest dowieść rzetelności wypowiadanych słów. Nie ma danych, źródeł, faktów? Nie ma przestrzeni do rozmowy.


Pomyśl o internecie jak o mitycznym Mieście Kłamców, w którym każdy stawia sobie za punkt honoru nabrać cię, oszukać, wystrychnąć na dudka. Nie bierz tego do siebie! Takie są po prostu reguły gry. Pieniądze zarabia się za kliknięcia, a nie za szerzenie oświaty. Głosy wyborców zdobywa się strasząc i szokując, a nie prowadząc kampanie edukacyjne. Nikt nie ma interesu w tym, żeby mówić ci prawdę. Chyba, że prawda byłaby jedynym sposobem, żeby w ogóle dotrzeć do twych uszu. Niech rzetelność będzie ceną, którą trzeba zapłacić za twoją uwagę.


W wątpieniu w słowa jesteśmy już nieźli, ale tę nieufność musimy teraz rozciągnąć na obraz.  Zdjęcia i filmy wciąż jeszcze traktujemy z zaufaniem, na które od dawna już nie zasługują. W epoce Photoshopa i deep fake’ów zdjęcie jest nie bardziej wiarygodne niż rysunek nagryzmolony w zeszycie.


Kieruj się zasadą wątpienia przy wyborze doradców, rozmówców i mediów. Medium, które regularnie publikuje teksty wyssane z palca, nie jest godne twojej uwagi i twojego portfela. Podstawowy problem z ekonomicznym modelem współczesnych mediów polega na tym, że bardziej się opłaca zmyślić wiadomość lub przepisać ją bez weryfikacji niż podjąć trud i ryzyko poszukiwań. Działajmy tak, żeby się opłacało sprawdzać fakty, wysyłać reporterów w teren, wertować stosy bibliografii1.


2. Zasada Wikipedii

Transparentność jest lepsza od obiektywizmu2. Być obiektywnym to opisywać daną sytuację czy zjawisko bez osobistego zaangażowania, z zewnątrz, w sposób pełni zrównoważony. To piękna sprawa. Ale raczej na papierze niż w rzeczywistości. W sytuacji konfliktu często jest tak, że trzeba opowiedzieć się po którejś ze stron. Zwykle jest też tak, że któraś ze stron sporu ma rację. Jeżeli ktoś nie ma swojego zdania, często oznacza to po prostu, że nie ma pojęcia, o czym mówi.


Od swych rozmówców nie żądaj więc, by przekazywali ci „obiektywną prawdę”, bo „obiektywna prawda” to trudna sprawa. Żądaj natomiast, by mówili otwarcie skąd wiedzą to, co wiedzą. Wydaje im się, czy sprawdzili? Przemawiają przez nich przekonania, czy badania?


Masz prawo wiedzieć, jak powstała wiadomość, którą czytasz (i za czyje pieniądze). Jak na Wikipedii. Kto to edytował? Kiedy? Jaka jest historia pliku? Wikipedia nie jest doskonała. Ale przynajmniej pilnuje, żeby każda informacja była opatrzona albo linkiem do źródła, albo czytelnym oznaczeniem o braku źródeł.


Przekładając transparentność nad obiektywizm unikniesz także niebezpieczeństwa prawdopośrodkizmu. Nie zawsze warto wysłuchać obydwu stron (ale patrz zasada #6!). Prawda nie leży pośrodku. Leży tam, gdzie leży. Zdarza się tak, że obie strony sporu mają nieco racji. Są i takie konflikty, gdzie cała racja leży po jednej ze stron, po drugiej zaś zagnieździły się pycha i ignorancja. Bywa wreszcie i tak, że obydwie strony zgodnie gadają bzdury, a cały spór służy tylko zagłuszeniu ciszy, która zapadłaby, gdyby każdy mówił tylko o tym, o czym ma pojęcie.


Fakty, źródła i dane są jak most nad błotnistą rzeką, na którym dwóch adwersarzy może spotkać się i stoczyć pojedynek. Jeżeli nie ma faktów – nie ma mostu. Tam, gdzie są tylko opinie i spekulacje, wchodzicie wprost do rzeki i obrzucacie się błotem. To nie jest walka, w której ktokolwiek mógłby odnieść zwycięstwo. Tego, kto przedstawia opowieść pozbawioną faktów, traktuj jak gdyby zapraszał cię do zapasów w błocie.


3. Trzymanie gorącego kartofla

Plotka rozchodzi się szybko, bo potrafi zmusić tego, kto ją poznał, by natychmiast powtórzył ją innym. Jest jak gorący kartofel, którego chcemy się pozbyć, jak najszybciej podając go dalej. Tego, czego się dowiedzieliśmy, nie potrafimy zatrzymać dla siebie. Walcz z tym instynktem. W przeciwnym wypadku to informacja będzie rządziła tobą, a nie ty – informacją.


Weryfikacja poprzedza rozpowszechnianie. Zawsze podejmij próbę sprawdzenia informacji przed podaniem jej dalej. Czy w treści newsa podano źródła? Czy strona jest wiarygodna? Czy inne media potwierdzają tę informacje?


Nie każdą informację będziesz w stanie zweryfikować. To normalne. Ale już sama wiedza o tym, że niełatwo coś potwierdzić, jest cennym dodatkiem do wiadomości. Nawet nieudana próba weryfikacji czyni cię mądrzejszym, bardziej przebiegłym i mniej podatnym na manipulacje.


A poza tym weryfikowanie informacji to wspaniała przygoda. Trudno o lepszą zabawę. Niewiele rzeczy przynosi w życiu taką satysfakcję, jak obalenie fałszywej wiadomości.


4. You pay peanuts you get monkeys

Jaka płaca, taka praca. Nie ma nic za darmo. Zwykle nie płacisz ani grosza za informacje o świecie i zazwyczaj dostajesz informacje warte dokładnie tyle, ile za nie zapłaciłeś.


To oczywiście nieco bardziej skomplikowane. W rzeczywistości płacimy za internet, radio i kanały telewizyjne i to znacznie drożej, niż nam się wydaje. Tristan Harris, jeden z najbłyskotliwszych krytyków współczesnego systemu medialnego, lubi powtarzać, że jeżeli uwzględnimy koszty dla demokracji, życia publicznego, naszej uwagi itd. to „darmowy” internet okazuje się jednym z najdroższych systemów obiegu informacji, jakie kiedykolwiek stworzyliśmy. System nie zmieni się, jeżeli nie stworzymy bodźców wynagradzających raczej ciężką pracę niż przemyślny clickbait. Warto płacić za informację.


Dlatego zacznij już dziś. Zamiast narzekać na poziom stażystów i koerkty an potralu Gazeta.pl znajdź kogoś, kto robi dobrą robotę i zapłać mu za nią. Kup drukowane (albo elektroniczne) czasopismo, dokonaj wpłaty na pracę mądrego think tanku, kup płatną subskrypcję podcastów albo wesprzyj ulubionego blogera na Patronite.


5. Zasada niedmuchania balona

Bańki informacyjne to dość dobrze zbadane zjawisko. Sam budujesz wokół siebie mur, który nie pozwala ci sięgać wzrokiem daleko. Dokładasz kolejną cegiełkę za każdym razem, kiedy subskrybujesz stronę zgodną z twoimi poglądami, usuwasz ze znajomych kogoś mówiącego rzeczy, z którymi się nie zgadzasz albo włączasz kanał telewizyjny, gdzie ci sami publicyści rozmawiają co dzień z tymi samymi politykami i zawsze mówią wyłącznie takie rzeczy, żebyś potakująco kiwał głową.


Nie daj się zrobić w balona, ale też nie pompuj balonika bez potrzeby. Nie rozpowszechniaj dalej newsów, które nie mają charakteru informacji, a jedynie konfirmacji. Do tej kategorii zalicza się przekonywanie przekonanych, oranie przeciwników i średnio śmieszne memy pogłębiające rowy i podziały.


Słowa to cenna waluta – warto ją oszczędzać. Mówmy po to, by zmieniać rzeczywistość. Jeżeli po udostępnieniu danego newsa nikt nie zmieni zdania – zwykle nie ma sensu go udostępniać.


6. Zasada przebijania balona

Staraj się jak najlepiej i z dobrą wiarą zrozumieć tych, z którymi się nie zgadzasz. Im bardziej się nie zgadzasz, tym bardziej staraj się zrozumieć. Dlaczego wierzą w coś, co tobie wydaje się nieprawdopodobne? Jak argumentują swoje racje? Skąd czerpią informacje?


Jeżeli nie masz racji – może w porę zdołasz zmienić zdanie. Jeżeli masz – łatwiej będzie ci przekonać do niej ludzi, których choć trochę poznałeś.


Staraj się celowo znajdować wypowiedzi polityków przeciwnego obozu, z którymi się zgadzasz. To użyteczne ćwiczenie. Jeżeli nie jesteś w stanie, to zwykle coś jest nie tak albo z tobą, albo z systemem medialnym, który wokół siebie zbudowałeś.


7. Zasada sięgania poza balon

To już ostatnia zasada z balonem w nazwie. Słowo.


W mediach nie szukaj odpowiedzi, tylko nowych pytań. Każdego dnia dowiedz się, że czegoś jeszcze nie wiesz. Sięgaj ciekawością poza to, o czym się mówi.


To brzmi trochę dziwnie, jak się to tak napisze, ale:



mówi się o tym, o czym się mówi


nie mówi się o tym, o czym się nie mówi



to kluczowe zasady współczesnych mediów.


Widzowie zwykle chcą się dowiedzieć o tym, o czym już wiedzą.


Gdybyśmy teraz nagle zaczęli im objaśniać arkana krwawej wojny w Sudanie Południowym, musielibyśmy najpierw wyjaśnić, czemu do cholery przez ostatnie sześć lat w zasadzie o tym milczeliśmy, waląc jak karabin maszynowy kolejne newsy o tym, co polityk X powiedział o polityku Y i jak czuje się z tym Z.


Oczywiście nie sposób mówić i pisać o wszystkim. Świat jest za wielki i zbyt złożony. Ale naprawdę stać nas na więcej niż spór Kaczyńskiego ze Schetyną. Bieżąca polityka we wszystkich krajach pożera newsy ze świata, wieści o postępach nauki czy informacje o kulturze, bo jest łatwa i samopotwierdzająca się. Polityka rozumiana jako polaryzujacy partyjny twór jest w mediach gatunkiem inwazyjnym. Należy ją wyplenić, a przynajmniej zepchnąć do nisz, w których będzie starannie kontrolowana.


Przykro mi, ale to samo dotyczy celebrytów i sportu.


8. Daj się prowadzić ciekawości

Żądamy coraz nowych newsów, coraz szybciej. Czymś trzeba wypełnić tablice w mediach społecznościowych, podstrony portali i ramówki kanałów informacyjnych nadających 24/7. Jesteśmy wręcz uzależnieni od świeżych dostaw informacyjnej heroiny. Non stop coś musi się dziać.


Daj się prowadzić ciekawości, a nie żarłoczności. Postaw na jakość, nie na ilość. Schwyć jedną wiadomość i pójdź jej tropem. Zweryfikuj ją, poszukaj źródeł, ale zastanów się też, skąd wzięła się w twojej medialnej bańce. Sięgnąłeś po nią, czy ktoś ci ją podsunął? Przyjaciel? Algorytm? Reklamodawca?


Każda wiadomość, nawet ta durna, może być portem, z którego wyruszysz w długą i pełną przygód podróż. Może informacyjne prądy zaniosą cię w wir wikipediowego ciągu, może na fascynującą dyskusję ze znajomymi i nieznajomymi, a może nawet do biblioteki (one wciąż jeszcze istnieją!).


Ciekawość jest naszą najpotężniejszą bronią przeciw propagandzie, dezinformacji, fake newsom i innym rzeczom, które czają się tuż za rogiem, a dla których nawet nie wymyśliliśmy jeszcze nazwy.



Źródła i dalsza literatura:


O psuciu demokracji przez nowe media w przystępny sposób piszą m.in.:



Roger McNamee, Zucked: Waking Up to the Facebook Catastrophe
Shoshana Zuboff, The Age of Surveillance Capitalism: The Fight for a Human Future at the New Frontier of Power
Brad Smith, Carol Ann Browne, Tools and Weapons

 Badania potwierdzają, że problem fake newsów jest już dobrze znany większości publiczności i uznawany za ważny. Jednak postawy sceptyczne są znacznie mniej rozpowszechnione, niż mogłoby się wydawać i zazwyczaj dotyczą bardzo wybiórczo poszczególnych mediów uznanych przez użytkowników za niewiarygodne. Zob. Flintham, Martin, et al. „Falling for fake news: investigating the consumption of news via social media.” Proceedings of the 2018 CHI Conference on Human Factors in Computing Systems. ACM, 2018; Nielsen, Rasmus Kleis, and Lucas Graves. „News you don’t believe”: Audience perspectives on fake news.” Reuters Institute for the Study of Journalism. Retrieved from https://reutersinstitute. politics. ox. ac. uk/ourresearch/news-you-dont-believe-audience-perspectives-fake-news (2017).



 „Professional control entails that processes generating outcomes remain opaque to the outside. A news account, according to this conception, draws its authority exactly from its opaqueness and dissociation from its constructedness. Transparency demands the exact opposite: Journalism following this principle draws power from revealing how it materializes, who produces it, and under what circumstances.” (Revers, Matthias. „The twitterization of news making: Transparency and journalistic professionalism.” Journal of communication 64.5 (2014): 806-826.)


Tutaj obszerne badania dotyczące deklarowanego zapotrzebowania na zrównoważone politycznie informacje. Warto zwrócić uwagę na związek między zaufaniem do rządu a poczuciem zadowolenia z systemu medialnego: https://www.pewresearch.org/global/2018/01/11/global-publics-want-politically-balanced-news-but-do-not-think-their-news-media-are-doing-very-well-in-this-area/


 Zob. np. https://www.vox.com/recode/2019/5/6/18530860/tristan-harris-human-downgrading-time-well-spent-kara-swisher-recode-decode-podcast-interview


Jeżeli twoim ulubionym blogiem jest dziś akurat Mitologia Współczesna to strasznie mi miło, ale jednak musisz wesprzeć drugiego w kolejności blogera, bo nie prowadzę konta na Patronite. Blog jest dla mnie tylko hobby, moim głównym zajęciem jest praca na Uniwersytecie Warszawskim.





Zob. https://www.theguardian.com/news/2019/may/03/how-the-news-took-over-reality



Artykuł 8 zasad, które uczynią internet lepszym miejscem pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 15, 2019 15:34

September 11, 2019

Czy ustawa „stop pedofilii” naprawdę nie dotyczy edukacji?


Wojowanie z edukacją seksualną w szkole pod hasłem „stop pedofilii” jest dokładnie tym samym, czym byłby zakaz opowiadania o przepisach drogowych pod hasłem „ratujmy dzieci przed śmiercią na pasach”.

Ustawa pod hasłem „stop pedofilii” przeszła właśnie pierwsze czytanie i została przez Sejm przekazana do dalszych prac. Jej przeciwnicy alarmują, że projekt wymierzony jest w rzetelną edukację seksualną.


W odpowiedzi na te zarzuty Olgierd Pankiewicz, przedstawiciel komitetu inicjatywy ustawodawczej, mówił wczoraj z sejmowej mównicy tak:


Proszę państwa, w kilku pytaniach zadanych z tej strony sali było fałszywe założenie, jakoby ten projekt zakazywał edukacji. Wręcz padło pytanie, dlaczego zakazujemy edukacji. Na to pytanie można odpowiedzieć tylko w ten sposób, że projekt w ogóle nie dotyczy zakazu prowadzenia edukacji. Edukacja to jest przekazywanie wiedzy, natomiast projekt dotyczy propagowania i pochwalania niebezpiecznych społecznie zachowań osób małoletnich.


Otóż drogi panie, najwyraźniej nie czytał pan własnego projektu zbyt uważnie, bo tam wyraźnie napisane jest:


„§4. Kto propaguje lub pochwala podejmowanie przez małoletniego obcowania płciowego lub innej czynności seksualnej, działając w związku z zajmowaniem stanowiska, wykonywaniem zawodu lub działalności związanych z wychowaniem, edukacją, leczeniem małoletnich lub opieką nad nimi albo działając na terenie szkoły lub innego zakładu lub placówki oświatowo-wychowawczej lub opiekuńczej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.”


Przy czym jest oczywiste, że przy nieostrym sformułowaniu „propaguje lub pochwala podejmowanie przez małoletniego obcowania płciowego” jakakolwiek rzetelna edukacja seksualna inna niż „kategorycznie nie wolno” może zostać uznana za przestępstwo. Warto też zwrócić uwagę, że mowa tu nie o przedszkolakach, lecz o osobach małoletnich, a więc do ukończenia 18 roku życia.


Ale to nie koniec! Ktoś najwyraźniej włamał się na oficjalną stronę pańskiego projektu, bo tam znaczna część treści poświęcona jest właśnie edukacji! Wiem, bo analizowałem je szczegółowo kilka tygodni temu. W dodatku stojąca za projektem argumentacja zbudowana jest na wyrywaniu faktów z kontekstu albo wprost zmyślaniu liczb z nadzieją, że nikt nie zajrzy do przywoływanych źródeł.


Zapraszam do krótkiej wizyty z przewodnikiem na stronie stoppedofilii.pl


 


Witamy w serwisie

Cały serwis zbudowany jest na prostej jak konstrukcja cepa zasadzie. Homoseksualne lobby wymyśliło sobie edukację seksualną, żeby deprawować dzieci i 1) zmieniać je w kolejnych homoseksualistów; 2) przygotowywać sobie na ofiary.


Edukacja seksualna = LGBT; LGBT = pedofilia.


Pewnie poszedłbym sobie z tej głupiej strony i zapomniał o całej sprawie – nauczyłem się już dawno, że w życiu trzeba wybierać swoje bitwy i swoich wrogów, nie sposób prowadzić krucjaty naraz na zbyt wielu frontach. Ale niechcący kliknąłem w link „Pytania i odpowiedzi”, a tam były dane, fakty i liczby, a nawet coś, co wyglądało jak bibliografia.


Nie mogłem się oprzeć… Przecież to klasyczne strategie pseudonauki!


 


#1 Prawdziwe liczby, kretyńskie wnioski

Pierwszą strategię manipulacji, która od razu rzuca się w oczy na stronie, można nazwać „prawdziwe liczby, kretyńskie wnioski”. Posłuchajmy:


Ochrona przed pedofilią to jedno z kłamstw szerzonych przez obrońców deprawacji dzieci w szkołach i przedszkolach. Rzeczywistość pokazuje, że jest dokładnie na odwrót. Wystarczy spojrzeć na statystyki dot. pedofilii np. w Niemczech, gdzie edukacja seksualna jest obowiązkowa od 45 lat.


Według statystyk policji, w 2017 roku w Niemczech ofiarą pedofilów padło aż 13 539 dzieci poniżej 14 roku życia. To 36 przypadków wykorzystywania seksualnego dzieci dziennie! Z tej liczby aż 4247 dzieci było wykorzystanych w szczególnie bestialski sposób, a 1830 z nich było poniżej 6 roku życia.


Te straszne liczby są prawdziwe. Na czym więc polega problem? Otóż ich powiązanie z edukacją seksualną nie zostało w żaden sposób udokumentowane. Więcej! Ze strony nie dowiemy się, czy w Niemczech jest więcej czy mniej ofiar niż w innych krajach? Czy liczba ofiar zmniejsza się czy zwiększa? Czy koreluje w jakikolwiek sposób z edukacją seksualną? A może poprawiająca się świadomość społeczna prowadzi właśnie do większej wykrywalności przestępstw, które inaczej pozostałyby nieujawnione?


 


#2 Kowalski nie posprzątał, więc Polacy to brudasy

Dlaczego twierdzicie, że ruch LGBT to pedofile? Naprawdę uważacie, że gej równa się pedofilowi?


W szeregach działaczy LGBT było wielu pedofilów – ich przypadki były opisywane przez media światowe. Można je znaleźć na stoppedofilii.pl. w zakładce „pedofile i ich ofiary”


Naprawdę, katolicka organizacjo?… Naprawdę chcecie iść tą drogą? Będziemy teraz oskarżać całe grupy, bo w ich szeregach znaleźli się konkretni pedofile?


Tak, to prawda. Wśród przestępców seksualnych jest wiele osób LGBT, a wśród osób LGBT są przestępcy seksualni. To samo zdanie pozostaje prawdziwe, gdy pod „LGBT” podstawimy Polaków, warszawiaków, albo ludzi leworęcznych.


I nie zmieni tego starannie przygotowana galeria przestępców seksualnych-gejów.


 


#3 Liczby wzięte z dupy

Ostatnią strategię nazwałem – używając nieco hermetycznego naukowego żargonu – „liczbami wziętymi z dupy”, gdyż opiera się ona na tym, co w semiotyce kultury nazywamy właśnie liczbami wziętymi z dupy.


Twórcy serwisu próbują nas przekonać, że tak naprawdę edukacja seksualna przynosiła efekt odwrotny do zamierzonego, w tym zwiększała liczbę ciąż wśród nastolatek.


Angielscy badacze David Paton z Nottingham University Business School i Liam Wright ze School of Health and Related Research na Uniwersytecie Sheffield udowodnili, że po tym jak rząd Wielkiej Brytanii zaprzestał finansowania zajęć tzw. edukacji seksualnej ze względu na cięcia budżetowe, liczba ciąż nastolatek spadła o 42%


Zobaczmy… Sam Artykuł Patona i Wrighta jest bardzo interesujący. Badacze dowiedli bowiem, że wbrew obawom wielu organizacji niedawna redukcja wydatków na edukację seksualną w Wielkiej Brytanii nie przyczyniła się do wzrostu ciąż wśród nastolatek. Przeciwnie – w regionach, w których wydatki obcięto, liczba ciąż nieco zmalała. Póki co brzmi, jakby stoppedofilii.pl mówiło prawdę.


Problem polega na tym, że w artykule Patona i Wrighta spektakularna liczba 42% w ogóle się nie pojawia. Jest wyciągnięta z kapelusza. Efekt, o którym piszą badacze, jest nieporównywalnie mniejszy. Dziesięcioprocentowy spadek wydatków na edukację seksualną oznaczał spadek ciąż wśród nieletnich o 0,25%, czyli o dwa rzędy wielkości mniejszy niż podana na stoppedofilii.pl wartość. (W tym samym czasie – na co zwracają uwagę badacze – inne czynniki, takie jak ogólne podniesienie poziomu edukacji miały kilkadziesiąt razy większy wpływ na liczbę ciąż, bardzo wpływając na ostateczny wynik badania.)


Sami autorzy badania w żadnym razie nie uznają edukacji seksualnej za zbędną. Przeciwnie – wyjaśniając brak oczekiwanego wzrostu ciąż mówią między innymi, że efektem cięć padły w pierwszej kolejności programy, które i tak były najmniej efektywne. Zajmujący się zagadnieniem eksperci wskazują też na efekt rezydualny – edukacja prowadzona przez wiele poprzednich lat dzięki kolegom, rodzeństwu czy nawet rodzicom wciąż oddziałuje na roczniki, które nie doświadczają jej bezpośrednio. Podsumowując: sprawa jest ciekawa i skomplikowana, ale nijak się ma do zapowiadanego olbrzymiego spadku liczby niepożądanych ciąż pod wpływem usunięcia edukacji seksualnej. Bo to nie edukacja seksualna powoduje ciąże wśród nastolatek.


Skąd jednak wzięły się te 42%? Otóż stoppedofilii.pl zaczerpnęło całą informację o badaniu Patona i Wrighta z prestiżowego serwisu… prawy.pl, który z kolei skopiował swoje wieści z równie wiarygodnego lifesitenews.com.



To bardzo częste zjawisko. Radykalnie konserwatywne media tworzą zamknięty ekosystem informacji, w ramach którego powtarzają po sobie wiadomość jak w głuchym telefonie.


 


Podsumujmy: rząd nie „zaprzestał finansowania” tylko zredukowano wydatki, a liczba ciąż zmalała nie o 42% tylko o 0,25% po 10% redukcji wydatków. A poza tym wszystko się zgadza.


Gdyby chociaż otworzyli artykuł, na który się powołują, szybko by zauważyli, że nijak nie wspiera on ich twierdzeń. Ale taka to właśnie kampania.


Z jednej strony mamy setki badań naukowych i ludzi od dekad starających się udoskonalić system edukacji seksualnej także po to, by skutecznie zapobiegać wykorzystywaniu seksualnemu dzieci. Z drugiej – cwaniaków, którzy przepisują sensacyjne doniesienia z innych prawicowych portali, nie próbując nawet zweryfikować źródeł.


 


Na marginesie można jeszcze dodać – o czym nie przeczytamy we wspominanym przez stoppedofilii.pl artykule – że w Wielkiej Brytanii naprawdę udało się zmniejszyć liczbę ciąż wśród nastolatek o niemal połowę. Tyle, że stało się to w następstwie trwającego od 1998 programu, którego podstawą jest właśnie… edukacja seksualna!9


 


Jak jest naprawdę?

Liczne badania potwierdzają jednoznacznie, że rzetelna edukacja seksualna jest kluczowym czynnikiem zmniejszającym ryzyko wykorzystania seksualnego, a także liczbę nieplanowanych (w tym nastoletnich) ciąż oraz liczbę aborcji – co powinno być szczególnie ważne dla organizacji, która uważa się za katolicką.


Skuteczność programów opierających się na zasadzie „empowerment” (rzetelnego informowania młodych ludzi o seksie, przyjemności, ryzyku i prawie do odmowy) została udowodniona już dawno. Jan Rispens z zespołem wskazali na edukacyjną wartość tej metody już w przeprowadzonej w roku 1997 metaanalizie programów.


Od tego czasu opublikowano dziesiątki artykułów naukowych dowodzących jednoznacznie powiązania między edukacją seksualną a spadkiem przemocy. Na przykład badania przeprowadzone w 2016 na grupie ponad 1600 studentów z Columbia University wskazały, że młode studentki, które w szkole otrzymały kompleksową edukację seksualną, miały o 10% większe szanse na uniknięcie przemocy seksualnej. Być może nie wydaje się to dużo, ale badacze przeanalizowali wiele innych czynników i był to główny element faktycznie zmniejszający ryzyko. Co ważne, takich efektów nie przynosiła edukacja oparta wyłącznie o wstrzemięźliwość! Rzetelna edukacja, o której piszą badacze [ang. comprehensive sexuality education, CSE] wymaga wszystkich tych „zboczonych” rzeczy, na które tak oburzają się twórcy portalu stoppedofilii.pl, a więc rozmawiania o ciele, przyjemności, nauki asertywności i znaczenia świadomej zgody.


Fakty są więc takie: edukacja seksualna zmniejsza ryzyko, że dzieci padną ofiarą pedofilów, a dorosłych, już po latach od opuszczenia szkoły, uzbraja w narzędzie obrony przed molestowaniem czy gwałtem. Nie jest to, oczywiście, stuprocentowa tarcza przeciw przemocy, podłości i złu, lecz brak edukacji seksualnej ewidentnie sprzyja pedofilom.


Natomiast wojowanie z nią pod hasłem „walki z pedofilią” to czyste zło.


* * *


Postscriptum

Taka ciekawostka jeszcze… Cytowany artykuł Patona i Wrighta zwraca uwagę na znaczenie edukacji. Nie edukacji seksualnej, lecz edukacji w ogóle, dla spadku liczby ciąż u nastolatek. Ten sam wątek rozwinięty jest szerzej w innym artykule Patona. To zjawisko od dawna znane naukowcom. Podniesienie liczby lat przeciętnie spędzanych w szkole przez młodych członków danej społeczności, zwłaszcza zaś edukacyjne szanse dla kobiet, zmniejszają niekontrolowany przyrost naturalny, liczbę aborcji, niechcianych ciąż, w tym ciąż nastoletnich. Osoby o gorszym wykształceniu były częściej zarówno ofiarami, jak i sprawcami przemocy seksualnej.


Jeżeli naprawdę zależy nam na bezpieczeństwie i dobru naszych dzieci, poprawa dostępu do edukacji i jakości tej edukacji powinna być priorytetem. Każdej edukacji. We wszystkich obszarach.


 


Pozwólmy, by decydowała nauka, a nie religijny fanatyzm, moralna panika i uprzedzenia.


 




Cytowane publikacje:


Paton, David, and Liam Wright. „The effect of spending cuts on teen pregnancy.” Journal of health economics 54 (2017): 135-146.




https://prawy.pl/52028-wielka-brytani...




https://www.lifesitenews.com/news/tee...




Kohler, Pamela K., Lisa E. Manhart, and William E. Lafferty. „Abstinence-only and comprehensive sex education and the initiation of sexual activity and teen pregnancy.” Journal of adolescent Health 42.4 (2008): 344-351.




Rispens, Jan, Andre Aleman, and Paul P. Goudena. „Prevention of child sexual abuse victimization: a meta-analysis of school programs.” Child Abuse & Neglect 21.10 (1997): 975-987.




Santelli, John S., et al. „Does sex education before college protect students from sexual assault in college?.” PLoS one 13.11 (2018): e0205951. Całość artykułu dostępna tutaj: https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC6235267/.




Girma, Sourafel, and David Paton. „Is education the best contraception: The case of teenage pregnancy in England?.” Social Science & Medicine 131 (2015): 1-9.


Allen, C. M., & Pothast, H. L. (1994). Distinguishing characteristics of male and female child sex abusers. Journal of Offender Rehabilitation, 21; Obszerną analizę czynników ryzyka można znaleźć w publikacji: Black, Danielle A., Richard E. Heyman, and Amy M. Smith Slep. „Risk factors for child sexual abuse.” Aggression and violent behavior 6.2-3 (2001): 203-229.


9. Skinner, S. Rachel, and Jennifer L. Marino. „England’s Teenage Pregnancy Strategy: a hard-won success.” The Lancet 388.10044 (2016): 538-540. Wnioski z raportu można przeczytać tutaj: https://www.theguardian.com/society/2016/jul/18/how-uk-halved-teenage-pregnancy-rate-public-health-strategy




Artykuł Czy ustawa „stop pedofilii” naprawdę nie dotyczy edukacji? pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on September 11, 2019 15:08

August 31, 2019

Co robić, jak wyleje szambo? Szybki przegląd teorii, propagandy i fejków


Jakie strategie przyjmują uczestnicy politycznego konfliktu, gdy nagle wydarza się coś niezwiązanego z bieżącym sporem? Jak uczynić news politycznym? Jak opowiedzieć go swoim zwolennikom tak, żeby zyskać nowy oręż w walce z wrogiem? Jak w ciągu kolejnych godzin od niespodzianki narasta śnieżna kula interpretacji, mitów, fejków i topornych dowcipasów? Proponuję szybki raport z nurkowania w szambie. Zrobiłem to za was, żebyście nie musieli.

Nowe zjawiska, które napotykamy na swej drodze – w szczególności katastrofy – wymagają interpretacji w znanych ramach. Tu z pomocą przychodzi framing, czyli po naszemu – ramowanie. Podstawowa zasada ramowania w mitologii politycznej jest taka, że nic nie dzieje się przypadkiem. Nowe, nieoczekiwane zjawisko można zawsze powiązać z tym, co już dobrze znamy. W interesującym nas przypadku – z walką dobra i zła, czyli rządu i opozycji (lub odwrotnie, w zależności od preferowanej opcji politycznej).


Awaria (lub katastrofa, bo dobór słów jest tu kluczowy!) w Czajce nie jest wyjątkiem. Strona rządowa i sympatyzujące z nią media natychmiast przyjęły przekaz zbudowany wokół myśli, że katastrofa(!), skoro wydarzyła się w Warszawie, jest „winą Rafała Trzaskowskiego” i zapewne jest poważna. Rząd, z kolei, jawi się w tej opowieści jako zewnętrzny zbawca – nieponoszący odpowiedzialności za tragedię, lecz gotów do bezinteresownej pomocy. Temu prostemu modelowi strona opozycyjna przeciwstawia opowieść o niewielkiej, mało istotnej awarii czy nawet usterce, za którą nikt nie ponosi politycznej winy, a którą rząd stara się rozdmuchać do rozmiarów katastrofy.


Starcie tytanów. TVP INFO vs. TVN 24

Jeżeli to rozpoznanie jest prawdziwe, prorządowe i antyrządowe media powinny przede wszystkim z różną intensywnością i w odmiennym tonie informować o awarii. Te hipotezę spróbowałem wstępnie zweryfikować analizując facebookowe profile odpowiednio TVP INFO i TVN 24. Co się okazało?


Od momentu upublicznienia informacji o awarii do godz. 17.oo 31 sierpnia (nieco ponad 3 doby):



TVP INFO poświęciło sprawie Czajki aż 32 ze 137 postów – 23% wszystkich informacji podawanych na profilu.
TVN 24 pisało o nieczystościach w Wiśle zaledwie w 10 ze 171 postów (5,8%), a więc niemal czterokrotnie rzadziej!

Jeszcze bardziej interesująca jest różnica w tonie informacji.


Ponad połowę z postów TVP INFO (18/32) można uznać za negatywne w tonie czy alarmujące. Często pojawiają się określenia „katastrofa ekologiczna”, „fala nieczystości”, oskarżenia o zatajanie skali tragedii, słowa „niebezpieczny”, „unikać”. Bohaterem pozytywnych, uspakajających oświadczeń jest wyłącznie rząd oferujący pomoc, spieszący na ratunek, wychodzący z konkretnymi rozwiązaniami. Ważnym elementem są także materiały wizualne – zdjęcia satelitarne, nieustannie pokazywany punkt awaryjnego zrzutu nieczystości, ale też nadsyłane przez czytelników zdjęcia brudnej kranówki.


TVN 24 prezentowało z kolei niemal wyłącznie informacje w tonie neutralnym lub uspakajającym.


Strategie tematyczne

Kiedy z dużych kanałów informacyjnych przejdziemy w sekcje komentarzy oraz do mediów społecznościowych, do głównego nurtu ramowania dodać możemy dodatkowe warianty, które w jeszcze pełniejszy sposób realizują zasadę, że „nic nie dzieje się przypadkiem”.


1. To sprawka LGBT [strona prorządowa]


W komentarzach i wypowiedziach na TT niezwykle często pojawia się powiązanie wycieku nieczystości z przyjętą przez warszawski ratusz polityką wobec LGBT. Homoseksualizm poprzez seks analny oraz skojarzenie z tym, co „nieczyste”, „niemoralne” zostaje uczyniony symbolicznym kozłem ofiarnym odpowiedzialnym za katastrofę. Głównym bohaterem tego nurtu interpretacji staje się homoseksualny wiceprezydent Warszawy Paweł Rabiej.


Ten wątek jest wyjątkowo odrażający, więc miejmy to szybko za sobą. Kilka przykładów. Łagodniejszych. Reszty naprawdę nie chcecie oglądać. A jeżeli z jakiegoś powodu chcecie – znajdziecie aż nazbyt łatwo…


Zielone światło dla fali najniższych lotów komentarzy dał lider jednego z discopolowych zespołów, pisząc na swoim Twitterze:



W kwestii awarii oczyszczalni ścieków w Warszawie. Jak się grzebie w cudzej „d….” to g…. wypływa. Panie wice prezydencie co z tym zrobisz, może nowa fotka z kochankiem.



Dalej już popłynęło…



2. Czajka jako Czarnobyl [strona prorządowa]


Bardzo ważnym wątkiem, pojawiającym się także w oficjalnym przekazie TVP INFO, jest zatajanie skali katastrofy lub jej bagatelizowanie przez Trzaskowskiego, a także rzekome poinformowanie z opóźnieniem. Próba ukrycia prowadzi do (niefortunnego) skojarzenia z katastrofą w Czarnobylu.


3. Czajkobyl [strona antyrządowa, neutralne śmieszki]


Strona antyrządowa odbija piłeczkę wyolbrzymiając argumenty strony rządowej i ośmieszając je. Zbudowane zostaje skojarzenie z serialem HBO, który staje się źródłem memów wyszydzających rządową linię argumentacji. (Część z memów jest neutralna, tworzona dla samej przyjemności. Memy są jak ludzie – nie każdy musi być od razu polityczny.)


4. Rząd chce pomóc, Trzaskowski „łaskawie przyjmuje” [strona rządowa]


Dominująca strategia mówiąca o niekompetencji władz Warszawy (często przywoływanej przez obraz Trzaskowskiego sklejającego drzwi taśmą lub nawiązywanie do jego młodego wieku) oraz kompetencji, sprawności rządu.



5. A Trump nie przyleci… [strona antyrządowa]


Oto kolejny ciekawy mechanizm framingu. Kiedy po pierwszym dużym zdarzeniu następuje kolejne – oba zostają powiązane w ramach spójnej narracji. Ale jak powiązać awarię/katastrofę w Warszawie z odwołaną wizytą prezydenta USA? Są tacy, dla których nie ma rzeczy niemożliwych!



6. To był zamach [???]


To była tylko kwestia czasu… Złota zasada politycznych mitów mówi: w ciągu max. 48 godzin pojawi się hipoteza, że to zamach.



maruscg29.08.2019, 16:19


Ciekaw dlaczego ta awaria nastąpiła przed wyborami? Czyżby sabotaż? Zamach terrorystyczny wykonany przez zwolenników PiSu? Na miejscu była policja i prokuratura. Ale przecież jeśli to był zamach to niczego nie wykryją.





Ramowanie wizualne

W procesie framingu obraz jest wart tysiąc słów (w przybliżeniu, nie liczyłem dokładnie).


Świetną robotę, jeżeli chodzi o ramowanie wizualne, wykonała strona rządowa. Symbolem katastrofy (oczywistym) stało się miejsce zrzutu, bardzo często zestawiane w prorządowym przekazie z wizerunkiem Trzaskowskiego.



TVP INFO zachęciło czytelników do przesyłania fotografii brudnej wody z kranu. Choć awaryjny zrzut ścieków do Wisły odbywa się poniżej ujęć wody i nie może mieć wpływu na jakość wody, odbiorcy prorządowych mediów zasypują internet zdjęciami swoich wanien i umywalek pełnych brudnej cieczy.



Od tego następuje przejście do brudnej, brązowej wody w butelkach i dzbankach, co ma wywołać efekt odrazy, obrzydzenia.



Ostatnim etapem jest skojarzenie nieczystości (zwłaszcza dostającej się do ust czy oblepiającej ciało) z politycznym przeciwnikiem.



Strona antyrządowa stara się nie pokazywać katastrofy. To tabu jest jeszcze silniejsze niż zakaz mówienia o niej. Warszawski Ratusz i wodociągi próbują kontrować przekaz o skażonej wodzie zdjęciami krystalicznie czystej warszawskiej kranówki, ale w tym starciu skazani są na porażkę.



Metafora „taplania się w szambie” zostaje jednak wykorzystana do ataku na TVP INFO, które przez przeciwników rządu określone zostaje mianem „ścieku”.



Fejki

Coraz ważniejszym narzędziem ramowania stają się dziś fejki pozwalające na radykalne działania przeformułowujące przekaz.


Dwa przykłady wydają się symptomatyczne dla opisywanej sytuacji.


 


1. Spreparowany kadr z FOX NEWS


Jest to przykład fejka obosiecznego. Nie do końca wiadomo, komu ma służyć. Na pewno wprowadza nieco chaosu w debatę, podnosząc zarazem stawki.



Kiedy trafiłem na ten obraz, od razu miałem wrażenie, że skądś go znam.



 


Otóż materiałem do spreparowania fejka nie był w tym przypadku zwykły kadr z FOX NEWS, ale kadr sam w sobie będący fejkiem (FOX faktycznie wyemitował ten materiał, ale potem przepraszał za dezinformację). Jest to obraz rzekomo przedstawiający futbolistów protestujących w trakcie hymnu (w rzeczywistości modlą się jeszcze przed meczem), który był wcześniej szeroko kolportowany w prawicowych mediach społecznościowych, także znanych z propagandy i dezinformacji. Nie chcę tu zabrzmieć jak zwolennik teorii spiskowych, które zwykle tropię, a nie wyznaję, ale to trochę dziwne, prawda? Ktoś akurat miał ten kadr na dysku? Wyskoczył pierwszy w google search? Przechodził z tragarzami? No nie wiem…


 


2. Fikcyjna wypowiedź Trzaskowskiego


Pochodzi z parodystycznego konta i jest celowo napisana nieudolną, internetową polszczyzną:



 


Najpierw dali się na nią nabrać liczni użytkownicy Twittera, wyrażający pod postem swoje oburzenie.



Potem zaczęła żyć własnym życiem. Cytowana przez wielu internautów także poza TT jako rzekoma autentyczna reakcja prezydenta Warszawy. (Tu przykład z komentarza na jednym z dużych portali.)




Na razie to tyle. Dziękuję za wspólne nurkowanie i zapraszam na kolejne podróże.


Wyjście schodami do góry i na lewo. Albo na prawo. (W zależności od preferowanej opcji.)


 


A jakby ktoś miał ochotę poczytać coś więcej, polecam:



https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/turbopatriotyzm


Artykuł Co robić, jak wyleje szambo? Szybki przegląd teorii, propagandy i fejków pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 31, 2019 10:06

August 29, 2019

Powrót do przyszłości


Co łączy pseudonaukę z polityką Donalda Trumpa? Brexitowców i zwolenników Wielkiej Lechii? Ruchy antyszczepionkowe z naszą rodzimą prawicą? Odpowiedzią na tę zagadkę jest kult przeszłości połączony z nieufnością wobec przyszłości. Hasła „powrotu do natury” i „powrotu do dawnej wielkości”, odrzucenie „big pharmy” i „spisku elit” są ufundowane na bardzo podobnych przesłankach. Tym podobieństwem powinni się zainteresować zarówno ci, których interesuje skuteczna walka z pseudonauką, jak i ci, którzy chcieliby lepiej zrozumieć współczesną politykę.

Przyszłość jest podejrzana. W mijającej dekadzie straciła moc uwodzenia tłumów i nadawania sensu politycznym przedsięwzięciom. Zamiast wizji przyszłości wybieramy więc tych, którzy proponują nam powrót przeszłości – uczynienie Ameryki na powrót wielką, odrodzenie imperium brytyjskiego czy Polskę naszych dumnych ojców.


Przyszłość i teraźniejszość mają po swojej stronie naprawdę sporo argumentów. Spadająca śmiertelność niemowląt, wzrastająca długość życia, wolność i wzrost gospodarczy. Na zdrowy rozsądek poza historykami nie powinno być chętnych do podróży wehikułem czasu do średniowiecza ani nawet kilkadziesiąt lat wstecz. A jednak „kiedyś było lepiej” – owo bojowe zawołanie turbopatriotów na całym świecie – zyskuje coraz więcej zwolenników.


Przeszłość może nie była doskonała, ale przynajmniej jest już oswojona. A i z tą niedoskonałością kwestia jest skomplikowana, bo przeszłość przywoływana przez turbopatriotów to jednak miejsce znacznie przyjemniejsze niż przeszłość rzeczywista. Królują w niej heroizm, porządek i tradycyjne wartości. Ludzie są jacyś szlachetniejsi, kuchnia smaczniejsza, czasy lepsze…


Przeszłość odmalowywana przez politykę historycznych analogii jest bardzo atrakcyjna. Kto by nie chciał pożyć trochę na dworze tureckiego sułtana z serialu Wspaniałe stulecie, którego polską kopią miała się stać Korona królów? Kto z nas czasem nie marzy skrycie o przywdzianiu błyszczącej zbroi i przeniesieniu się na płótna współczesnych Matejków reprodukowane na niezliczonych patriotycznych koszulkach, obudowach na telefon i tapetach na pulpit? Kto by nie chciał swojego męstwa i sprytu poddać próbie ramię w ramię z bohaterami Czasu honoru albo Wojennych dziewczyn? Nawet jeżeli czasy były straszne, to przynajmniej ludzie byli jacyś lepsi. No i wszystko było prostsze. Zło było złem, dobro dobrem. Mężczyźni, kobiety, Polacy, Niemcy, rycerze i chłopi – każdy znajdował się na swoim miejscu. Świat był uporządkowany. Te reguły rządzące polityką nostalgii i towarzyszącym jej biznesem są już dobrze rozpoznane przez badaczy.


 


Rachunek sumienia

Ale za upadek przyszłości w zbiorowej wyobraźni odpowiadają nie tylko piewcy przeszłości. To także nasza wina. Naukowców, publicystów, polityków, wszystkich tych, którzy wierzą w przyszłość i na nią chcieliby postawić w trwającym sporze. Od kilkunastu lat ponosimy porażkę za porażką. Nie potrafimy ani zmobilizować publiczności nadzieją na lepsze jutro, ani w wiarygodny sposób przestrzegać przed rzeczywistymi grożącymi światu niebezpieczeństwami, w obliczu których niezbędna jest natychmiastowa mobilizacja. Gender przeraża wyborców mocniej niż globalne ocieplenie, marksizm kulturowy wydaje się straszniejszy niż rzeczywiste akty przemocy, rozpuszczenie w kosmopolitycznej tożsamości – bardziej niepokojące niż zaraza, głód i wojna… W kulturze masowej nie potrafiliśmy wygrać z Trumpem, ruchami antyszczepionkowymi i serialem Czarne lustro.


Ulegliśmy złudzeniu, że rozwój jest tak oczywisty, a korzyści z niego tak wielkie, że przyszłość po prostu nie potrzebuje reklamy. Zwrot ku jutru wydawał się naturalnym wyborem dla każdego normalnie myślącego człowieka. W dodatku ideolodzy postępu uparcie nie zauważali ani jego negatywnych konsekwencji (jak choćby degradacja środowiska naturalnego czy coraz większe prerogatywy wielkich korporacji), ani też prostego faktu, że nie wszyscy korzystają z jego dobrodziejstw w równym stopniu. Zaślepiła nas wiara w nieuchronność postępu – przestrzega Timothy Snyder w książce Droga do niewolności – przekonanie, że dla rozwoju nie ma alternatywy. „Jak ktoś za bardzo uwierzy w demokrację, to zapomina, że kapitalizm tworzy nierówności generujące postawy antydemokratyczne – mówi w wywiadzie Snyder. – Jak ktoś za bardzo wierzy w postęp technologiczny, to nie zauważa, że staliśmy się głupsi, od kiedy mamy internet i smartfony”. Nie znam wprawdzie badań, które by potwierdzały, że od smartfonów zgłupieliśmy, ale zaniedbania, na które wskazuje amerykański historyk, są faktem. Kto ma wzrok utkwiony w horyzont lub w gwiazdy, ten łatwo może się potknąć o kamień albo wpaść do studni. Klasyczny przykład pychy, która prowadzi do upadku.


Dlatego warto raz jeszcze powiedzieć to wprost: to my, zaślepieni wiarą w przyszłość, ponosimy znaczną część odpowiedzialności za powrót przeszłości. To samo dzieje się teraz na wielu polach. Nowoczesna służba zdrowia, która straciła z oczu poszczególnych pacjentów, odpowiada za ich odwrót do fałszywie pojętej „naturalności”, szarlatanów i antyszczepionkowych guru. Nauka ogrodzona w swoich wąskich specjalizacjach, niezainteresowana komunikacją z szeroką publicznością przygotowała grunt pod pseudonaukę. Ślepa pogoń za wzrostem gospodarczym doprowadziła nie tylko do dewastacji środowiska naturalnego w wielu aspektach, lecz również – co może nawet gorsze – do nieufności i egoizmu, które blokują niezbędne inicjatywy naprawcze czy wręcz ratunkowe.


Przebudzenie turbopatriotyzmu, które obserwujemy w ostatnich latach w Polsce i na świecie, to pod wieloma względami element tej wielkiej kontrrewolucji przeszłości. Powiedzmy więc wprost: to pycha softpatriotów wywołała demony turbopatriotyzmu. Za sukcesem prawicy stoi nie tylko geniusz retoryczny Jarosława Kaczyńskiego, nie tylko siła oddziaływania nostalgicznych mitów, lecz także niezgrabność, z jaką przez lata próbowaliśmy wcisnąć każdemu po kawałku czekoladowego orła i dorysować uśmiech na każdej twarzy, niezależnie od tego, czy ktoś miał powody do zadowolenia, czy nie.



Ilustracja: Future by Nick Youngson CC BY-SA 3.0 Alpha Stock Images


 


Postanowienie poprawy

Jeżeli się nie mylę, jeżeli kult narodowej przeszłości naprawdę zrodził się z rozczarowania polityką postępu, to sensowną próbę powrotu na kurs ku przyszłości trzeba rozpocząć od rzetelnego zrozumienia turbopatriotyzmu. Od lat przy każdej możliwej okazji powtarzam, że pisma pseudonaukowych szarlatanów powinny być częścią programu szkolnego, że przyszły lekarz powinien doskonale znać argumenty antyszczepionkowców i reguły cudownych terapii witaminą C. Nie po to, by kopiować nieczyste zagrania, do jakich nierzadko uciekają się oszuści, lecz po to, by lepiej zrozumieć własne błędy. Pseudomedycyna karmi się bowiem słabościami medycyny. Nikt nie potrafi wytknąć „bezduszności systemu” czy „typowych wad lekarzy” tak celnie jak człowiek, który żyje ze sprzedawania staruszkom liofilizowanych buraków po dziewięćdziesiąt pięć złotych za sześćdziesiąt kapsułek. Na tej samej zasadzie liberałowie czy lewica powinni uczyć się od prawicy. Nie po to, by powtarzać retoryczne sztuczki, ale po to, by dostrzec własne wady i słabości oczami tych, którzy żyją z ich celnego wytykania.


Jeżeli poważnie myślimy o przeciwstawieniu się turbopatriotyzmowi i zaproponowaniu konkurencyjnego wobec niego programu, to odpowiedzią nie może być nasz powrót do przeszłości – jakaś próba powtórzenia chocholich tańców z czekoladowym orłem i sprzątaniem psich kup. Trzeba iść naprzód i kontynuując rozpisaną w pierwszym rozdziale dialektyczną relację, szukać nowej antytezy dla turbopatriotycznego populizmu.


Musimy pracować nad językiem, który opierałby się na rzeczowej debacie o tym, co można i trzeba zmienić; pokazać, że plany, projekty, a nawet marzenia są lepsze niż rekonstrukcje i analogie historyczne. Żeby znów liczyć się w teraźniejszości, musimy odzyskać dla polityki nadzieję, bo w walce o rząd dusz tylko nadzieja może zmierzyć się z nostalgią. Słusznie więc Timothy Snyder nawołuje do budowy „polityki odpowiedzialności”. Nie ma już powrotu do ślepej wiary w to, że lepsze jutro po prostu nam się należy. Ci, którzy odwołują się do przeszłości, zawsze pokonają nas w licytacji na apodyktyczną pewność. Dlatego musimy pokazać, że przyszłość może być lepsza. Nie dlatego że historia się skończyła, a jakieś dziejowe prawa skazują nas na postęp i przyszłe szczęście. Ale dlatego że przyszłość – w przeciwieństwie do przeszłości – przynajmniej w pewnym zakresie wciąż zależy od naszych działań. Warto o nią walczyć.


 



SPOILER ALERT: To był ostatni fragment, ostatniego rozdziału mojej nowej książki pt. „Turbopatriotyzm”. Teraz już nie musicie jej kupować, żeby wiedzieć, jak się skończy. Ale jeżeli chcecie, to oczywiście możecie. Na przykład po to, żeby się dowiedzieć, jak to się wszystko zaczęło…


https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/turbopatriotyzm


 


Artykuł Powrót do przyszłości pochodzi z serwisu Mitologia współczesna.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on August 29, 2019 02:10

Marcin Napiórkowski's Blog

Marcin Napiórkowski
Marcin Napiórkowski isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Marcin Napiórkowski's blog with rss.