Front Obrońców Grafomanii
Z jakichś nieprzeniknionych dla mnie względów ostatni wpis poświęcony grafomańskiemu utworowi czy raczej reakcjom na ten utwór wywołał większą niż zwykle wściekłość obrońców grafomanii. Ale dzięki temu, analizując komentarze, mogę pokusić się o podsumowanie, jakimi metodami zwolennicy grzebulatury starają się mnie zdyskredytować.
Metoda pierwsza: zarzut pisania dla podniesienia sobie statystyk.
Zarzut, jak zresztą wszystkie inne, bez żadnego uzasadnienia, dowód, że jest inaczej, ma przeprowadzić oskarżony. Wredność tego zarzutu polega na tym, że taki dowód nie istnieje. Ale interesujące jest co innego: większość blogerów dąży do tego, by mieć jak najlepsze statystyki, przy czym to dążenie jest powszechnie uznawane za naturalne - skoro człowiek pisze, to zrozumiałe, że chce mieć jak najwięcej czytelników. W internecie można natknąć się na szereg porad, jak zwiększyć liczbę odwiedzających bloga i nikt nie traktuje tych porad jako pomagających osiągnąć coś niegodnego. A tymczasem okazuje się, że mnie nie wolno. Że Paweł Pollak ma pisać tak, by mieć tych czytelników jak najmniej. Jeśli wybrał temat wpisu, który potencjalnie przyciągnie czytających, to zrobił coś karygodnego, powinien wybrać taki, żeby pies z kulawą nogą się nie zainteresował. A kiedy pytam stawiającego podobny zarzut, co dla samego wpisu wynika z tego, że piszę dla podniesienia statystyk, to durnieje, bo nie potrafi odpowiedzieć, nie spodziewał się takiego pytania, zakładał, że będę zaprzeczał i tym samym się pogrążał, skoro wiarygodnie takiemu oskarżeniu zaprzeczyć się nie da.
Metoda druga: dowodzenie, że jestem słabym pisarzem.
Tu wyjątkowo jest jakieś uzasadnienie (choć zdarzają się komentarze, gdzie jest to formułowane jako prawda objawiona), komentujący wyciąga albo negatywne recenzje moich utworów, albo jakieś rzeczywiste bądź wydumane błędy z moich książek. Ponieważ nie ma książek z samymi dobrymi recenzjami i nie ma książek bezbłędnych, tą metodą da się udowodnić każdemu pisarzowi, że słabo pisze. Ale jej wredność polega na czym innym: otóż sięgający po tę metodę sugeruje (i to skutecznie), że tak właściwie piszę tylko trochę lepiej od krytykowanych autorów. Że mówimy o trochę lepszym i trochę gorszym pisarzu, a nie o osobie umiejącej i nieumiejącej pisać. Że to jest różnica poziomów, a nie przepaść.
Czego stawiający ten zarzut nie potrafi wyjaśnić, mimo że jest przeze mnie pytany, to jaki związek zachodzi między poziomem tekstów moich a krytykowanego autora. Pytanie zbywa zawsze milczeniem, bo musiałby przyznać, że czepianie się mojej twórczości implikuje, że stanowi ona z twórczością grafomana naczynia połączone. Że swoimi zarzutami postawił tezę: im gorsza moja twórczość, tym krytyka tekstu grafomana mniej uzasadniona. Z tego jednak by wynikało, że krytykować cudze teksty mogą tylko ci, którzy piszą dobre książki, więc i ja miałbym prawo takiego krytyka zapytać, jaką dobrą książkę, uprawniającą go do krytykowania mojej, napisał.
Drugim końcem tego kija, którym tak poręcznie się mnie bije, jest twierdzenie, że jako pisarz (tutaj w domyśle: dobry) nie powinienem zajmować się grafomanami, tylko swoją twórczością. Najwyraźniej w tym względzie też mam jakieś mniejsze prawa niż np. taki Stanisław Barańczak, który z upodobaniem rozbierał na czynniki pierwsze utwory grafomanów, a nikomu nie przyszło do głowy twierdzić, że to niegodne wybitnego poety.
Metoda trzecia: zarzucanie braku kultury i oskarżanie o obrażanie autora.
Rzucanie na kogoś potwarzy jest przejawem braku kultury, ale ten dysonans obrońców grafomanii bynajmniej nie razi. Wezwani do udowodnienia oskarżenia, wskazania cytatów zawierających niekulturalne czy obraźliwe wobec autora sformułowania, po prostu kulturalnie zabierają dupę w troki. I dobrze jeśli na tym się skończy, bo obrońcy kultury nie mają żadnego problemu z tym, żeby zamieścić na moim blogu wulgarny komentarz albo zwyzywać mnie na przykład od psychicznych.
Wśród obrońców grafomanii świadomość, że atak na tekst nie jest personalnym atakiem na autora, nie istnieje. Krytykowanie, że stół ma nierówne nogi, jest dla nich równoznaczne z nazwaniem stolarza debilem. Pewnie sami tak robią, że przy krytyce rzucają epitetami, więc argumentować mogę sobie do woli, że to nonsens, dla nich jest dogmatem, że obraziłem autora. Nie potrafią powiedzieć, jak, czym, w jaki sposób, ale wiedzą, że obraziłem.
Metoda czwarta: zarzut, że forma krytyki niewłaściwa.
Pytam dlaczego niewłaściwa, ale się nie dowiaduję, bo obrońcy grafomanii uznali, że najporęczniej będzie obsadzić mnie w roli dziada, który gada do obrazu. Mogę więc się tylko domyślać, że niewłaściwa, bo prześmiewcza. Jak rozumiem, zamiast śmiać się z czyjegoś tekstu, należałoby sucho wyliczyć, może jeszcze w tabelce, jakie błędy się w nim znalazły. Barańczak to miał szczęście, że nie było internetu, kiedy pisał „Książki najgorsze”.
Metoda piąta: zarzut obsesyjnego zajmowania się tematem.
Tutaj obrońcom grafomanii idealnie podpasował tytuł wyśmiewanej książki, więc błyskotliwie wskazywali, że zajmowanie się grafomanią i Martą Grzebułą świadczy o mojej obsesji. Na dwieście osiemdziesiąt postów przynajmniej dwieście pięćdziesiąt jest o czymś innym niż grafomania, co łatwo sprawdzić, bo archiwum jest dostępne, ale obrońców grafomanii fakty nie interesują. Także ten, że „Obsesja” była drugim tekstem Grzebuły, którym się zająłem. Na piętnaście przez nią napisanych. Czyli jeśli przyjąć zarzut, wyjdzie na to, że obsesję na punkcie danego autora ma się wtedy, jeśli pisze się jedną recenzję na siedem wydanych przez niego książek. Wolno pisać jedną na dziesięć.
Tutaj znowu najwyraźniej obowiązują mnie jakieś ograniczenia nieznane innym użytkownikom internetu, gdyż inni mogą prowadzić blogi tematyczne i cały czas pisać o jednym, a ja nie. Nie wolno mi poświęcać zbyt wielu tekstów wydawnictwom ze współfinansowaniem, bo zaraz przylatuje jakiś obrońca grafomanii i krzyczy, że mam obsesję.
To były metody, teraz pytanie, dlaczego ten front w ogóle istnieje. Wielokrotnie wspominałem o czołowej niemieckiej grafomance Simone Kaplan. Kobieta zbiera regularnie cięgi, jej utwory są przedmiotem drwin, powstają parodie jej tekstów. Nie znalazłem żadnego głosu oburzenia na to „obrażanie”, na tę „niewłaściwą krytykę”, nikogo nie razi utworzenie prześmiewczego określenia „kaplatrystyka”, przeciwnie, wszyscy są oburzeni, że autorka za twórczość niespełniającą żadnych standardów chce brać od czytelników pieniądze. W Polsce fuszer jest pod ochroną. Zamiast oburzenia, że ktoś chce zarabiać na gniocie, że oszuści wciskają tego gniota czytelnikom jako pełnoprawną książkę, jest bagatelizowanie zjawiska i dezawuowanie krytyka. Na zasadzie, może i ma rację, ale przecież nie ma specjalnie o co kruszyć kopii, a facet na dodatek jest brudny, zezowaty i w ogóle jakiś nienormalny. Zamiast zdumienia, że ktoś, kto ewidentnie nie potrafi pisać, chwali się piętnastą wydaną książką, zdumienie, że ktoś śmiał to skrytykować. I tępienie ostrza krytyki, oczywiście nie przez polemikę z tekstem i zarzutami, bo tej nikt nie podejmuje, tylko przez atakowanie krytyka, wściekłych napaści nie wyłączając.
Moje pytanie, dlaczego tak się dzieje, dlaczego Polacy hołubią fuszerów, zamiast ich zwalczać. Bo w większości sami nimi są i żywią obawy, że jeśli zezwoli się na zwalczanie, w pewnym momencie przyjdzie kolej też na nich?
Paweł Pollak's Blog
- Paweł Pollak's profile
- 3 followers
