Ocalić od zapomnienia? Niech giną!
Parę lat temu na Discovery Chanel można było obejrzeć serię krótkich programów o ginących językach z całego świata. Powtarzającym się motywem byli młodzi ludzie, którzy nie chcą kultywować tradycji. Czy to dziwne? Dla mnie nie jest ani trochę dziwne, że nie chcą siedzieć na śnieżnej pustyni w kurnej chacie przy łojowej świeczce i rozmawiać, używając dwóch tysięcy słów języka, w którym nie da się skleić zdania „Zjedzmy coś innego niż renifer”.
Jaka korzyść wynika z używania mało popularnego języka? Dla jednostki żadna, bo stawia mur między nią a resztą świata. Korzyści z używania mało popularnego języka czerpie wyłącznie ów język. Język rozumiany jako zbiór memów. Tak, język to replikator, który walczy o przetrwanie, a ludzkie umysły są jego środowiskiem naturalnym, w którym walczy o terytorium.
Podobnie sprawa wygląda w przypadku gwar i regionalizmów. Gwara góralska to chyba najbardziej, obok górnośląskiej, rozpoznawalna odmiana polskiego. Pozostałe przeciętny mieszczuch wrzuca do jednego worka. Zakopiańscy dorożkarze zagadują turystów nawet nie gwarą, ale zbitką słów, którą turyści są skłonni uznać za gwarę. Między sobą ci sami dorożkarze rozmawiają normalnie. Dzieje się tak dlatego, że dziś już prawdziwa gwara jest żywa tylko wśród ludzi starszych i tych, którzy nad edukację w szkole przedkładali wypoczynek na świeżym powietrzu.
Pewnie narażę się paru osobom, tym, co zaraz napiszę. Otóż uważam, że owo ujednolicenie języka polskiego jest jedną z nielicznych rzeczy, które komunistom wyszły dobrze i przydały się wszystkim. W domu każdy mówił, jak chciał, ale w szkole obowiązywała zunifikowana polszczyzna literacka. W sumie, w imię czego mam mówić inaczej niż reszta kraju? Żebym nie mógł zdobyć pracy poza swoim regionem? Żeby śmiali się ze mnie w innym mieście?
Język jest jednym z najważniejszych wyznaczników przynależności kulturowej. Język określa byt. Czyli kultywujemy język, bo on daje nam poczucie tożsamości i odrębności. A po co umacniać tę tożsamość i odrębność? Żeby nasza kultura, czyli głównie język, nie zginęła. A dlaczego język ma nie zginąć? Bo język jest jednym z najważniejszych wyznaczników przynależności kulturowej. Czyli nie ma to sensu.
Gdyby światem rządzili technokraci, szybko by uznali, że istnienie np. trzech tak podobnych języków jak polski, czeski i słowacki jest niepotrzebnym tworzeniem barier i komplikowaniem sobie życia. Podobnie jak stosowanie różnych systemów znaków drogowych, protokołów transmisji danych, standardów telefonii komórkowej czy interfejsów komputerowych.
Idąc dalej, można by na tej samej zasadzie zastąpić wszystkie małe i „zwijające się” języki ich popularniejszymi kuzynami. Języki, nieprzypominające niczego, zamiast dogorywać w boleściach, w czasie życia jednego pokolenia mogłyby zostać wymienione na język, który zapewni wnukom przyspieszenie również ekonomiczne. Taki język istnieje. To angielski. Idealna lingua franca. Prosty, łatwy w nauce i w dodatku już znany na całym świecie.
Wiem, że takie rozważania są czystym social fiction, ale nie zawsze tak było i nie zawsze tak będzie. Zapytajcie dzisiejszych nowojorczyków, czy mają za złe swoim pradziadkom, że ci olali ojcowiznę i porzucili zielone wzgórza Irlandii. Podejrzewam, że nie.
Jednocześnie w zanglicyzowanej przed wiekami Irlandii pojawiły się ostatnio próby przywrócenia języka gaelickiego jako oficjalnego języka urzędowego. Jest to język, który się nie rozwija od wieków, a rozumie go niewielki procent populacji. Po co to robić? Po co fundować swoim potomkom getto?
Znam kilka par mieszanych z różnych krajów EU, par nieznających nawzajem swoich języków. Wszystkie porozumiewają się po angielsku, choć nie jest to język, którym rozmawiali w domu ich rodzice. Co ciekawsze, powstają przy tym liczne modyfikacje języka na potrzeby kilkuosobowej społeczności. W myśl zasady, że jeśli brakuje nam słowa, to je sobie wymyślamy. I tak np. zamiast gloves pojawia się handshoes.
Nie ma ucieczki przed ekspansją angielskiego i prawdę mówiąc, jest to ekspansja bardzo korzystna dla wszystkich ludzi Zachodu, również dla Polaków czy Francuzów, którzy znajdują się pod jego presją kulturową. W końcu w języku podobnym do naszego możemy się dogadać na całym świecie. Nie ma co się łudzić, że polski czy nawet francuski mógłby zastąpić angielski. Zastąpić go może kiedyś np. mandaryński, ale im później to nastąpi, tym lepiej.
Nieunikniona jest postępująca anglicyzacja naszego własnego języka. Jesteśmy bombardowani nie tylko słowami i powiedzeniami angielskimi, ale i całymi strukturami gramatycznymi. To nieuniknione, skoro jesteśmy głównie importerem kultury, czytamy po angielsku, a tłumacze bez krępacji stosują kalki językowe.
Język polski zmienia się i bez tego. Biernik, wołacz odchodzą do lamusa na naszych oczach. To nieuniknione i jeśli tego nie zaakceptujemy, staniemy się językowymi dinozaurami. Można narzekać, że plebs niechlujnym wysławianiem się rozregulowuje nam język, ale to nie zmieni biegu wypadków. Powinniśmy raczej skupić się na stworzeniu nowych reguł wypełniania pustki po wymarłych formach, niż udawać, że nie zauważamy zmian.
Istnieje też taki pogląd, że język poprawny, to ten używany. O ile dziś ten, kto mówi „wyszłem”, „poszłem” etc. w sposób jednoznaczny przyznaje się do swojego prostactwa, o tyle już za kilkanaście lat ta skrócona forma odżeńska może się okazać na tyle powszechna, że i my będziemy musieli jej się nauczyć. Podobnie będzie z końcówkami. Powinno się mówić „pokoi” czy „pokojów”? Dylemat zostanie rozwiązany przez uzus i za trzydzieści lat nikt nie będzie pamiętał formy, która przegrała. Choć, obawiam się, będzie jej używało kilku starszych panów z Rady Języka Polskiego. A oni piszą słowniki.
Język musi być żywy. Żywe języki niech istnieją. Martwe niech giną, a wszyscy niech znają jeden wspólny język międzynarodowy. Co należy zrobić z ginącymi językami? Zarchiwizować i zapomnieć. A jednocześnie dołożyć starań, by nasz język polski nie znalazł się na liście zagrożonych. Na masową ekspansję naszej kultury poza granicami raczej bym w przewidywalnej przyszłości nie liczył. Możemy jednak dołożyć starań, by język rozwijał się w swoim naturalnym środowisku, w Polsce.
Oczywiście pamiętam, że np. języka Navaho Amerykanie używali podczas drugiej wojny światowej do kodowania informacji. To właśnie po to należy języki archiwizować.
Obiektywne spojrzenie na problem zupełnie się wysypuje, gdy sprawa dotyczy nas osobiście. Bo czemu Polacy nie mieliby się dać zrusyfikować, skoro Rosjan jest więcej? Odpowiedź brzmi „bo bardzo byśmy tego nie chcieli”.
Rafał Kosik's Blog
- Rafał Kosik's profile
- 194 followers
