Dlaczego nikt nie lubi SF

Literatura science fiction w drugim dziesięcioleciu XXI wieku nie jest ani łatwa do pisania, ani do czytania. Pierwotnym zadaniem, jeśli o sztuce można w ogóle mówić w kategoriach zadaniowości, było popularyzowanie nauki. A konkretnie chodziło o pisanie o skomplikowanych wynalazkach i odkryciach językiem zrozumiałym i interesującym dla przeciętnego czytelnika. Innymi słowy miała to być wciągająca historia, która uczy i bawi. Nie zmieniło się to do dziś, tyle że dziś jest to trudniejsze, a SF wolno ale systematycznie traci odbiorców. Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka:


• Nauka staje się coraz mniej intuicyjna, więc coraz mniej zrozumiała dla przeciętnego człowieka. Zdolny technicznie i niegłupi mechanik samochodowy potrafiłby w roku 1941 rozłożyć na części pierwsze samolot Spitfire, rozkminić, co do czego służy, i złożyć to na powrót w działającą czyli latającą maszynę. Nikomu nie uda się tego zrobić ze współczesnym myśliwcem Eurofighter, gdyż wiedza intuicyjna jest na nic wobec małego czarnego pudełka z komputerem pokładowym. Autor SF nie może więc opisać działania maszyny tak, jak robił to Jules Verne, bo czytelnik umarłby z nudów. Autor musi się mocno ograniczać i traktować opis techniczny gadżetu w powieści bardzo pobieżnie. Jeśli więc chce trafić do szerszej publiki, musi zredukować science na korzyść fiction.


• Nauka ulega segmentacji i specjalizacji. Wspomniany Eurofighter jest dziełem co najmniej kilku tysięcy specjalistów wąskich dziedzin. Jest bardzo prawdopodobne, że facet projektujący mały kawałek małego procesorka nawet nie wie, czy jego dzieło zostanie wykorzystane w myśliwcu czy w lampce nocnej. Autor SF powinien posiadać wiedzę ogólną (czym jest Eurofighter i z jakich z grubsza elementów się składa) oraz umiejętność znajdywania w razie konieczności bardziej szczegółowych informacji (czyli np. z jakich DOKŁADNIE elementów ów myśliwiec się składa). Jednakże nie ma sensu przekazywanie czytelnikowi dokładnej informacji na temat działania małego fragmentu małego procesorka, jakich setki są w tym samolocie. To również będzie nudne. Tak więc strawna może być tylko literatura powierzchownie muskająca wiele dziedzin nauki i delikatnie wskazująca wzajemne ich powiązania.


• W Polsce mało kto pisze SF. Ludzie, którzy są zdolni do pisania fantastyki naukowej muszą mieć pewien zespół cech, który to zespół jest bardzo poszukiwany również w innych zawodach, z prywatnym przedsiębiorcą na czele. Wszystkie te zawody łączy wspólna cecha – są zdecydowanie bardziej opłacalne niż pisanie SF. Jeśli więc ktoś w Polsce pisze SF, to robi to albo hobbystycznie, albo powoduje nim naprawdę wielka determinacja i poczucie misji. W przypadku pisarzy anglojęzycznych sytuacja jest inna – tamten rynek jest większy niż wszystkie pozostałe rynki razem wzięte. Na pisaniu dobrej SF po angielsku da się więc nieźle zarobić. No i autor może poświęcić na przygotowanie i napisanie powieści dwa-trzy lata bez ekonomicznego samobójstwa.


• Ludzie przytłoczeni bodźcami są coraz mniej ciekawi obrazu prawdziwego świata, jaki (paradoksalnie) odkrywała przed nimi fikcja naukowa. Fabularyzowana instrukcja obsługi kuchenki mikrofalowej nie ma szans na miejsce na listach bestsellerów. Coraz więcej ludzi nie wie i nie chce wiedzieć, jak działa otaczający ich świat. W końcu kuchenka ma podgrzewać potrawy, a nie być przedmiotem zmartwień użytkownika. To cook or not to cook. Pani domu jest zbyt zajęta ciekawszymi sprawami, by zgłębiać sposób, w jaki zupa robi się ciepła. Kuchenka mikrofalowa, dopóki działa, jest tan samo interesująca jak ściana za nią. Dobrowolnie zanurzamy się w matrixie niepojętego świata, a SF w niemiły sposób próbuje nam w tym przeszkodzić.


• By analizować podstawy swojego świata, człowiek musi być z natury ciekawy, z grubsza wszechstronnie wykształcony i mieć dużo czasu na rozmyślania. Te trzy warunki ciężko spełnić w społeczeństwie ludzi przytłoczonych trudami dnia codziennego lub (co gorsza) trudami własnych ograniczeń. Wyobraźnia jest rzadkim darem, co oznacza, że powieści SF są skazane na niskie nakłady. To jak z produkcją butów o dużych rozmiarach – tylko część populacji będzie je kupować i żadne kampanie reklamowe tego nie zmienią.


Widać jednak wzrost popularności SF socjologicznej, gdyż nauki humanistyczne nie przeżywają takiego bumu jak nauki ścisłe. Coraz częściej autorzy skupiają się na zjawiskach społecznych, ale też na człowieku i jego świecie wewnętrznym. Tam zasady zmieniają się wolno. Nasza wiedza z gatunku psychologii i socjologii daje się ogarnąć umysłem inteligentnemu człowiekowi nawet bez doświadczenia w tych dziedzinach. O często przytaczanej w takich przypadkach fizycznej teorii strun nie da się tego powiedzieć. Innym pomysłem jest grzebanie na strychu gatunku, czego najlepszym przykładem może być trwająca od kilkunastu lat moda na steampunk. To cofnięcie się do źródeł SF jest w sumie ucieczką od konfrontacji ze współczesnością. To fantastyka wewnątrz fantastyki, podwójny sen. Skoro nie nadążamy za światem, to próbujemy sobie wmówić, że warto go gonić.


Zresztą, czy jest co opisywać? Obecnie ilość wiedzy generowanej i gromadzonej przez ludzkość podwaja się co kilka lat. Jednak spektakularne odkrycia zdarzają się coraz rzadziej, dominuje raczej systematyczny proces doskonalenia już istniejących rozwiązań. Przełomy są małe i dotyczą wąskich dziedzin. Mimo pozorów postępu i rozwoju, to w sumie jest marazm, bo zmiany naruszające obecny stan rzeczy są niekorzystne dla „grupy trzymającej władzę". Potrzeba chyba dużej wojny (niechby i zimnej), by to zmienić.


Autorzy czekają więc na naukowców i zajawkę zupełnie nowej technologii, na tyle spójnej z obecnym porządkiem świata, by mogła ujrzeć światło dzienne. Boję się, że taka zajawka, jeśli nadejdzie, i tak nikogo specjalnie nie zainteresuje, bo jej natura pozostanie ukryta w głębszych warstwach rzeczywistości. Cóż obchodzi przeciętnego użytkownika, że procesor w jego komputerze będzie oparty na nanorurkach węglowych a nie na kwarcu? Działa szybciej? Żre mniej prądu? Wystarczy. Resztę załatwi nazwa handlowa, a mózg użytkownika nie będzie obciążany informacjami z dziedziny inżynierii molekularnej.


Jak sprzedać naukę w powieści (lub filmie), by wypełnić definicję SF, zamiast popadać w new weird? Jak sprzedać np. wspomniane nanorurki węglowe? Chyba tylko jako narzędzie mordu, z racji ich wytrzymałości i małych wymiarów. Zresztą pisał o tym Ted Kosmatka. Jak sprzedać wyniki prac CERN-u, bez wizji katastroficznych? Jak sprzedać szczepionkę na AIDS bez posługiwania się thrillerem medycznym?


SF jest niestety zagrożonym gatunkiem. I chyba nawet nie z powodu braku zainteresowania, tylko z powodu zainteresowania nadmiernego. Jak wiadomo, masa ciągnie w dół. Większość czytelników i widzów w kinach nie chce nauki, chce pozorów nauki. Filmy, które są zaliczane do gatunku SF, de facto do niego nie należą. Ostatni megahit Avatar zawiera kilkuprocentowy wyciąg z science, a reszta to przecież pożywna pulpa ala Disney. Nie inaczej jest w literaturze, choć tu proces jest trudniejszy do wychwycenia.


Masa ciągnie w dół, a obserwator wpływa na obserwowany obiekt. Twórcy wiedzą, co się sprzeda, i tak naginają swoją twórczość, by nie wypaść z rynku. Pozostaną jednak zapaleńcy, którzy nie będą potrafili „zmięknąć". Twarda SF przetrwa, tak jak żaglowce przetrwały erę pary i mają się dobrze w erze diesla i atomu. Prawdziwa SF staje się sztuką niszową dla wąskiego kręgu odbiorów. Cóż więc robić, by to zmieniać? Proste odpowiedzi są najlepsze – trzeba pozyskiwać nowych odbiorców. Co ja, nie chwaląc się, czynię.

 •  0 comments  •  flag
Share on Twitter
Published on March 30, 2011 16:35
No comments have been added yet.


Rafał Kosik's Blog

Rafał Kosik
Rafał Kosik isn't a Goodreads Author (yet), but they do have a blog, so here are some recent posts imported from their feed.
Follow Rafał Kosik's blog with rss.