Varšavské drogové podsvětí v těsném dotyku se společenskou smetánkou, kde se nečernobílý, problematický, i když schopný a odhodlaný drogový dealer Jacek pohybuje s neobyčejnou lehkostí. Příběhem šesti dnů, stylizovaným jako deník, ve kterém se hrdinovi polského „kokainového thrilleru“ převrátí život vzhůru nohama, se prolínají záznamy podivných, děsivých snů, tvořících protějšek každodenních tužeb a obav. Román Oslněni světlem (2014) prozaika Jakuba Żulczyka (*1983), proslavený také senzačním seriálem z produkce HBO, patří k nejzdařilejším a nejpopulárnějším počinům současné polské žánrové literatury.
Popularny pisarz młodego pokolenia. Pochodzi z Nidzicy, ukończył studia dziennikarskie na UJ. Współpracownik pism „Lampa” i „Machina”, twórca rubryki „Tydzień kultury polskiej” w tygodniku „Wprost”. Autor kilku powieści, z których dwie ostatnie – "Instytut" i "Zmorojewo" wpisują się w konwencję horroru (przy czym "Zmorojewo" jest przede wszystkim powieścią przygodową dla młodszych czytelników). Fani alternatywnej muzyki rockowej z kolei wysoko cenią sobie Radio Armageddon, wydane w 2008. Sam Jakub nazywa siebie „pisarzem, niezależnym publicystą, recenzentem, felietonistą, blogerem, konsumentem śmieci i wzorowym odbiorcą kultury masowej”.
Kilka lat temu nie byłam pewna, czy tylko mi się wydaje, czy Żulczyk rzeczywiście nie jest zbyt dobrym pisarzem. Teraz już jestem pewna. Niesamowite, że kiedyś uwielbiałam w Żulczyku to, co mnie w nim tak mierzi. Wiem, że nie byłam jedyna, że wiele osób lubuje się w jego metaforach, porównaniach i monologach. Internet jest pełen pretensjonalnych cytatów z jego książek. Ludzie to łykają jak młode pelikany i na tym zbudowana jest jego kariera. A ja już oficjalnie stwierdzam, że nie zdzierżę. Myślę, że Żulczyk byłby całkiem dobrym pisarzem, gdyby umiał powstrzymać swoją żulczykowość. Dobry redaktor załatwiłby sprawę i wywalił całe to pitolenie z jego powieści. Zostawiłby to, co jest rzeczywiście dobre: zmysł do dialogów i sytuacji, ciekawe fabuły. Niestety, redaktorzy najwyraźniej również łykają jak młode pelikany, więc wszystko, co w Żulczyku dobre, szybko robi się niestrawne, bo jest unurzane w sosie jego grafomańskiego filozofowania. Nie czytałam Wzgórza Psów. Może tam się coś poprawia? Czytałam za to wszystkie inne jego książki i w nich wszystkich Żulczyk insertuje się do powieści i nie potrafi zachować spójności swoich postaci. Kiedy pisał o niedojrzałej młodzieży nie przeszkadzało to tak strasznie, bo wydawało się celowym zabiegiem. Ale Jacek ma być ewidentnie zupełnie innym rodzajem osoby, patrząc na to, co sam Żulczyk o nim pisze. I okazuje się szybko, że jest straszliwie niespójny, bo Żulczyk swojej własnej charakteryzacji postaci się nie trzyma. I częściowo ta niespójność jest celowa, żeby pokazać, że Jacek jest człowiekiem nie do końca zdrowym i wciągniętym w spiralę szaleństwa. Ale w dużej mierze Jacek po prostu nie ma sensu jako postać i nie sądzę, żeby autor miał nad tym kontrolę. Jacek nie cierpi tego, że ludzie mówią za dużo i bez sensu. Wiemy o tym z ogromnego akapitu, bo Jacek najwyraźniej potrzebuje bardzo dużo słów żeby wyrazić prostą ideę, że należy mówić mniej. I tak, monolog ten jest wewnętrzny, więc teoretycznie Jacek nie "mówi" tych słów. Ale jest kreowany na osobę kalkulującą, ekonomiczną, ograniczającą się do tego, co niezbędne. Jeśli mamy uwierzyć w Jacka, on nie może tak pitolić, nawet w swojej głowie. A chwilami pitoli również publicznie, waląc długie mówki do innych postaci. Jacek nienawidzi, kiedy ktoś nie szanuje kobiet. Ależ on tego strasznie nienawidzi. Nawet bije obcych facetów, bo biją kobiety. A kilka stron później tak opisuje kobiety na imprezie: "Młode laski, tępe szpundle o ustach napompowanych tak, aby jak najlepiej obciągać, z cyckami na wierzchu (...) niepiśmienne kutasiary (...)." Może pomyślałabym, że to specjalnie, że Jacusiowi tylko się wydaje, że szanuje kobiety, a autor chce nam pokazać, że tak wcale nie jest. Ale czytałam inne powieści Żulczyka i sentyment, że ludzie dzielą się na lepszych i gorszych, a kobiety dzielą się na prawdziwe kobiety i na tępe pindy, niepokojąco często się w nich powtarza. Może się mylę i Żulczyk jest lepszym pisarzem, niż mi się wydaje, ale sam jest sobie winny, jeśli w to nie wierzę. Gdyby miał większą samokontrolę i nie wkładał wszystkim swoim postaciom (nawet pobocznym, typu niezbyt inteligentnym cynglom) w usta swoich własnych wynurzeń, miałby u mnie większy kredyt zaufania. Narrator używa mnóstwo porównań. Bez względu na to, czy to konieczne, czy nie, każde uczucie, każdy przedmiot, każda osoba opisane są co najmniej dwoma porównaniami lub epitetami w jednym zdaniu. Kolejna oznaka tego, jak bardzo Jacuś nie ma sensu i nie ma prawdziwej osobowości, tylko myśli co tam akurat Żulczykowi ślina na palce przyniesie. Poza tym, jest to denerwujące i męczące. Kulminacja mojego rozdrażnienia tą manierą nastąpiła, gdy ta sama metafora została użyta trzy razy na przestrzeni 30 stron, w tym dwa razy na przestrzeni 3 stron. Za każdym razem narrator użył jej tak, jakby przyszła mu do głowy po raz pierwszy. Na początku pomyślałam: ojej, to chyba będzie jakiś ważny motyw i on teraz będzie ciągle nieświadomie używał tego mentalnego obrazu i na koniec sobie zda sprawę z jego znaczenia. Otóż, nie. Porzuciłam tę książkę kilkaset stron później, a obraz ten się nie powtórzył, chociaż była ku temu okazja. Gdzie był redaktor/korektor, ja się pytam? Żulczyk jest Patrykiem Vegą polskiego pisarstwa, bazującym na gimbazjalnej wulgarności i szczuciu cycem w celu dodania swoim powieściom "prawdziwości". Osobiście za takimi zabiegami nie przepadam i uważam je za bolączkę polskiej twórczości, ale ludzie to lubią. Dlatego myślę, że w ostatnich latach autor poczynił najlepszy krok z możliwych: zaczął pisać seriale. Moim zdaniem, do tego nadaje się najlepiej. W serialach nie można walić monologów na dwie strony, więc musi się sprężać i ograniczać swoje zapędy poetyckie. Musi pisać głównie dialogi i fabułę, czyli to, co umie. I tak wiele scen z jego książek już się czyta jak sceny z filmu. Uważam, że w pisaniu scenariuszy ma szansę rzeczywiście dojść do wprawy i osiągnąć wysoki poziom. Wobec książek straciłam już nadzieję.
PS: Mała rzecz i może nie powinnam się jej czepiać, ale "Ślepnąc od świateł" to najgłupszy, najbardziej niezgrabny tytuł jaki w życiu słyszałam.
Zaznaczam jako przeczytaną bo mam za sobą ponad dwie trzecie i potrzebuję nagrody za stratę mojego czasu.
Nie wiem, jak on to zrobił. To najlepsza książka, jaką czytałam od dawna. Kwiecistość porównań, równowaga między humorem, a waleniem prosto w splot słoneczny, doskonały opis tego, co siedzi nam w głowach, ale wszyscy wstydzimy się do tego przyznać. Wartkość akcji jest majstersztykiem samym w sobie. Za końcówkę wręczyć należy wszystkie nagrody literackie i jedną więcej. Gdybym kiedyś napisała coś takiego, resztę życia spędziłabym, poklepując się po plecach i gratulując sobie świetnej roboty. Brawo, panie Żulczyk. Kłaniam się w pas. Zazdroszczę wszystkim, którzy dopiero będą czytać. Kto nie przeczyta, ten trąba. Poważnie.
Mocna, bezkompromisowa proza i opowieść, która nie bierze jeńców. Jakub Żulczyk hipnotyzuje miastem zepsutym, gnijącym, rozpadającym się w szwach, pełnym snujących się bez celu ludzi, uwięzionych w samych sobie, poszukujących czegoś, czego nigdy nie znajdą. Zostaje w czytelniku.
Jak się trochę czyta polskiej literatury (bo co do tłumaczeń to nie wiem, co się będę wypowiadać) to można zauważyć pewne mechanizmy. Na przykład ja się za wielką znawczynię nie mam, ale potrafiłam po piętnastu stronach tej książki wyczuć, że przed wydaniem czytał ją tylko sam autor. Bo nie wiem, ale wydaje mi się, że gdyby redaktor przeczytał chociaż te piętnaście stron zamiast dłubać w nosie, to coś z tej historii mogłoby być. A tak to na 520 stronach akcję, która powinna być dynamiczna, przysłania takie pierdolenie, że lanie wody na objętość w rozprawce na polskim to jest przy tym małe miki. Jakub Żulczyk pisze co mu ślina na język przyniesie i uważa tę ślinę za tak cenny surowiec, że zamiast ją wyczyścić chusteczką, to sobie jeszcze do niej wali Gruchę jak Fred. Sorry, to tak nie działa, że co wymyślisz na klopie czy przy myciu naczyń, to musisz dopisać. Niektóre rzeczy można wywalić. Można zapisać w pamiętniczku albo na ścianie bloku wysmarować. Książka naprawdę zyskałaby na wywaleniu setnego porównania Warszawy do bulgoczącego żołądka. Dodatkowo myślę, że gdyby panowie korektor i redaktor, którzy tak dumnie się pod tym podpisali, powiedzieli też Żulczykowi "e, stary, zadyszkę masz? więcej przecinków, mniej kropek" to też byłoby fajnie. Ale nikt nic nie powiedział. Zostawiam już pana redaktora (electric chair!!!), wracam do Żulczyka samego w sobie. "Ślepnąc od świateł" oprócz żołądkowych metafor, zadyszki stylistycznej i egzystencjalnego pierdololo w postaci pisania tego samego, ale synonimami, przypomina też trochę film Vegi. Warszawa co prawda wygląda jak serial TVN-u, ale taki z czerwonym kwadracikiem i bez Karolaka, ale cała reszta... o panie. Są takie dwie postacie - Stryj i Dario - które się wypowiadają, jakby połknęli scenariusz filmu Vegi, ale nikt im nie zaproponował, żeby go wydalili. Dlatego tak plują; plują "kurwami" "p*dałami" czy gej czy nie gej, brzydkimi określeniami na ludzi innych kolorów skóry, co oni by nie ruchali, wszystkie kobiety to kurwy (o tym więcej później) blablabla ruchanie sranie mordo dawaj kopyto Jacuś kurwa ja pierdolę chuj dupa gnój. Tak to wygląda. Tak to właśnie wygląda. Więcej głębi i polotu ma tekst "Diss na dziada" autorstwa Kuli daje fula. Mimo to książka dalej udaje inteligentne, wnikliwe spojrzenie na ludzkość. Zepsucie. Pieniądze. Kokainę. Sranie w banie i kichanie, nie umiem pisać jak Żulczyk. Oduczyłam się mniej więcej po wyjściu z okresu edgy pisarki. I wiecie, poświęciłam dwa akapity na styl tej książki, a jeszcze nie przeszłam do tego, co mnie najbardziej zdenerwowało. A mianowicie: Jakub Żulczyk nienawidzi kobiet. Tak. Powiedziałam to. Na początku bardzo sprytnie to ukrywał, powtarzając odpowiednio często, że główny bohater nie cierpi przemocy wobec kobiet, ale jak każda postać zaczęła nazywać kobiety kurwami, to się wywaliło wszystko na ryj. Wszystkie kobiety są brzydkie. Głupie kurwy ponaciągane, jak zrobią nie tak jakby chciał bohater, to są miss Węgorzewa botoksiary lachociągi sprzedajne dziwki blablabla nie zniosę tego znów. Finalnie postać o imieniu Jacek jest miła tylko dla SWOJEJ WYIMAGINOWANEJ ŻONY, KTÓRA ŚNI MU SIĘ W PIERDLU. Może dlatego, bo wyszła z jego głowy, a on jest taki mądrutki, wspanialutki. Głośno kobiety nie zwyzywa, ale dwa akapity wysmarowane, jaka jest brzydka i daje dupy, ile razy, z kim, jak, ile hajsu za to wzięła. On kobiety nie uderzy, ale jak uderzy kolega to już mu wolno - a potem jak jednak nie wolno, to Jacek dostaje wpierdol za zwrócenie koledze uwagi, ale co, przykro ma mi być? Czerpałam niesamowitą satysfakcję z tego, że czasem mu się oberwało. Nie wiem czy zamysłem było, żebym go nienawidziła, a kibicowała postaciom, które mają zatwardzenie od połknięcia wszystkich polskich przekleństw bez popitki. Może tak. Wtedy się udało, brawo. Oprócz nienawiścianu kobiecanu dożylnie, Jacek wpompowuje sobie czynnie booster ego w żyły. Wybija mordą czwartą ścianę, jakby grał w jakimś filmie, nie wiem, Soderbergha, ale w książce to nie działa. W książce, która i bez tego jest przerostem formy nad treścią, to mnie denerwuje. Bo ja chcę dalej, a Jacek stoi przez to w miejscu i jest gorszy niż wcześniej. Nikt nie jest wystarczająco dobry, by Jacek spojrzał na niego łaskawie. Wszyscy są brzydcy, głupsi od głównego bohatera, mongoloidy, ponaciągane szmaty, festyn brzydoty w Piździochowie Dolnym, wszyscy ćpają, są p*dałami sratata, weź spójrz w lustro, cepie. Jacek jest prosty jak jego konstrukcja w sumie - przejrzałam go szybko i miałam ochotę zasadzić gonga na ryj w okolicach setnej strony. Nie zdradzę zakończenia, ale z pewnych względów jest najbardziej satysfakcjonujące. Nie tylko dlatego, bo postać, którą najbardziej lubiłam, skończyła najlepiej. Anyways, nie chcę tego gówna chwalić. Chcę wam powiedzieć, że to jest jedna z gorszych rzeczy, jakie w życiu czytałam. A mogła być taka nawet dobra. No niestety. Nie każdy może być Olgą Tokarczuk. Niektórzy są Jakubem Żulczykiem. I ślepnie się od jego literatury jak od światła. Ha ha. *mem z Dicaprio, co pokazuje palcem coś przed sobą*
Nie wiem co inni nazywają "stylem Żulczyka", ale w dużej części jest to grafomania i wodolejstwo. Autor pisze jakby za każdą stronę dostawał dodatkowy hajs. Książka byłaby zdecydowanie lepsza gdyby rytmu narracji nie przerywały puste (naprawdę puste) wywody. Bo pod zalewem luźno rzucanych słów jest jakaś historia sensacyjna. Denerwowały też klisze typu Wojewódzki, czy Tuskowa. Rozumiem ten zabieg, tzn jego celowość, ale jest dla mnie tani. Przejaskrawienia muszą stosować tylko autorzy, którzy chcą budować popularność na taniej sensacji, czy szoku. Nie każde przekleństwo musi brzmieć tanio. Tu brzmi tanio. Dam Żulczykowi jeszcze szasnę, ale przykro mi, że przeczytałam tyle zdań i żadnego nie uznała jako godne zanotowania i przemyślenia. No nie jest to Palahniuka.
Nie skończyłam, ale czytam w bólach. Czytam w imię mojej zasady "połowy", choć ledwo do niej dotrwałam. Bo na ogół nie dzieje się nic. Pan pełen gęby pełnej bluzgów, którymi nie przekazuje nic. Kurwa, dziwka, pizda, szmata, chuj. A co pomiędzy? Pomiędzy pełno wielozdaniowych, pełno ametaforycznych opisów. Nic nie wnoszących, nic nie przekazujących poza nabluzganą, melodramatyczną rzeczywistością. I nie wzrusza mnie jedna kurwa, wzrusza mnie że za ich szeregiem nic nie stoi, żaden przekaz, poza tym wymuskanym, tygodniami chuchanym. Polecam! Piętnastkom, które mają Tumblr czy Soup.io, ziejące pustką. Albo tym, co nie mają, gwoli pozyskania chwytliwej bazy. Jednak ja z niej chwyciłam ułamki, sekundowe półuśmiechy, poza ziewem i pójściem gdzie indziej. To jest książka dla żyjących w plastiku, których w nocy trafia, że żyją w plastiku, ale nic nadto. To jest książka napisana przez, i to bardzo tu widać, osobę spoza Warszawy, zachłyśniętą jej trującym nurtem. Ale tym, który sobie wybrała, więc siarap. Wreszcie - gdy ktoś ją chce porównywać do Najgorszego Człowieka Świata.. wiesz, Gośka uczucia opisywała, Kuba je wymyśla. I to czuć. Nie wiem, kiedy skończę. Tam niewiele się dzieje.
ogólnie to tak mniej więcej wygląda 'fabuła' tej książki. skusiłam się na przeczytanie jej, bo wiedziałam trailer do serialu, pomyślałam, że wygląda ładnie, nowocześnie, tak zagramanicznie, że może warto i książkę przeczytać. spoiler: nie warto. przyznaję: na początku nawet mi się podobała, ale kiedy po raz kolejny musiałam przebić się przez wewnętrzny monolog głównego bohatera... ech. ile można? jak na kogoś, kto nie cierpi, gdy gada się po próżnicy, Jacuś gada non-stop. żeby to gadanie jeszcze miało sens, a nie było tylko nadmuchaną paplaniną. ech. ale i tak najlepszą opcją jest to, jak główny bohater twierdzi, że trzeba szanować kobiety. bo kobiet nie wolno bić. i trzeba je szanować. ale określać każdą z nich mianem pizdy/kurwy/dziwki/szmaty już można! dodajmy do tego jeszcze jakiś przymiotnik. może: głupia/tępa/brudna/brzydka? i to nie jest kwestia tego, że nie lubię przekleństw. wręcz przeciwnie - uważam, że porządne rzucenie mięchem nadaje jeżykowi rumieńców. ale nie można tego robić non-stop! jeśli na każdej stronie występują bluzgi, przestają mieć jakąkolwiek siłę i robić jakiekolwiek wrażenie. proste.
podsumowując: nadmuchana, pseudo-intelektualna bańka. i tyle.
Zaduch, ciasność, nieprzyjemny posmak to elementy atmosfery jaką czujemy czytając tą książkę. Świetny sposób na przedstawienie tej drugiej strony Warszawy i środowiska narkomanów. Odejmuję gwiazdkę za zbyt przesadne uprzedmiotowienie kobiet.
Dużo mądrych ludzi napisało już tutaj idealne recenzje tej niefortunnej lektury, ale uważam, że o jej beznadziei należy mówić otwarcie i wielokrotnie. To kolejne "dzieło" kultury, które w ostatnim czasie przekonało mnie, że o gustach jednak powinno się dyskutować.
Żulczyk jest słabiutkim pisarzem, ale w sumie nie dziwi mnie to, że należy do najbardziej poczytnych w kraju - tak to niestety działa od wieków. Bolesne jest jednak to, że Żulczyk tworzy pozór wspaniałego pisarstwa w nieoczytanej młodzieży, podczas gdy mógłby osiągać sukces nie oszukując aż tak bardzo, nie napinając się i nie mamiąc. Jego styl jest wysilony i sztuczny. Gdyby wykreślić ze słownika słowo "jakby", pan Jakub nie mógłby dalej pisać, a po obejrzeniu z nim kilku wywiadów sądzę, że również mówić. Niemal każdy akapit posiada najprościej zbudowane porównania, na ogół nawarstwiające się i wcale nie trafione (choć gimnazjalistom może się wydawać, że poetyckie). Proza jest piękna, kiedy zabiegi stylistyczne poszerzają percepcję, dają do myślenia o naturze opisywanej rzeczy. Tutaj widać, że Żulczyk nie za bardzo wnika w naturę rzeczy, chociaż rości sobie pretensje do opisywania rzeczywistości, do mówienia jak jest. Na pewno nie udaje mu się to na poziomie języka. Ma ubogą gramatykę, która męczy wprawionego czytelnika, nie daje mu żadnej przyjemności, niczego po sobie nie zostawia. To domek z kart obsypany ogromną ilością brokatu. Wielokrotnie miałem ochotę wykreślać całe zdania, porównania, powtarzalne metafory. To jest strasznie zły styl, nadający się co najwyżej do jakichś odmian fantastyki, gdzie język nie gra takiej roli i czeka się tylko na kolejne przygody krasnoludów. Poza tym wizja świata prezentowana w tej książce jest groźna i nieodpowiedzialna, szczególnie jeśli mamy na względzie poziom mentalny dostosowany do młodego i rzadko czytającego odbiorcy. Główna myśl "sami sprawiamy sobie wszystko, co nam się przytrafia, za wyjątkiem niektórych odmian raka" jest po prostu niesłuszna, a opisywane relacje międzyludzkie pasują może do gimbazjalnych dołów, ale również nie odzwierciedlają prawdy i niekiedy zwykły osiłek, z którym rozmawia bohater, ma więcej do powiedzenia, niż rozgadany na ponad 500 stron narrator. Młodzieży, nie idźcie tą drogą. Wszystko można zrzucać na głównego bohatera, że to on jest taki straszny, nieczuły, pozbawiony empatii i oceniający. Ale Żulczyk zdaje sobie chyba sprawę, że nie czytają go ludzie zainteresowani poważnym pisarstwem, tylko głównie młodzież i że w tym wypadku powinien zachować chociaż trochę ostrożności, nauczyć ich czegoś zamiast marnować ich czas na pseudo-literaturę. Ale nie, Żulczyk nie pilnuje się i nikt mi nie wmówi, że to wina bohatera, iż prawie każda kobieta, jaka pojawia się w tej książce, ma do wyboru być albo brzydka, albo być "super dupą" (wszystkie są też nieodmiennie tępe, a jedyne syndromy tego, że kobieta może być inteligentna, to fakt, iż mało mówi, albo że dobrze się ustawiła w sprawie intercyzy z bogatym mężem). Niby jest tam wspomniane o tym, że należy szanować kobiety, czyli ich nie bić. Jednak potrzeba opisania nawet sprzedawczyni w McDonaldzie, która pojawia się w książce na przestrzeni jednego zdania, tylko po to, by podać bohaterom kanapki, jako paskudnej, szpotawej i w ogóle nieudanej, zdradza jakiś prymitywizm i z pewnością nie stanowi przyczynku do zwiększania szacunku wobec kobiet w naszym społeczeństwie. To kolejny przykład maczystowskich fantazji i chodnikowej mentalności, na którą tak narrator niby narzeka. Wymyślenie sobie, że był kiedyś malarzem i że słucha muzyki klasycznej, mogło być po coś więcej niż tylko po to, aby bandziory traktowały go jako użytecznego, hipsterskiego dziwaka. Przydałby się element niebanalnego spojrzenia, zdolność odróżniania kobiety od mięsa. No ale cóż. Hajs się coraz bardziej zgadza.
Degrengolada i całe spektrum ludzkiego szamba - taka jest Warszawa w oczach dilera Jacusia.
Jeżeli dla Ciebie świat nie jest wyłacznie czarny to przemyślenia Jacusia Cię umęczą, a nawet zniesmaczą. Natomiast jeżeli podzielasz opinię byłego ministra MSW (skądinąd wnuka bardzo znanego pisarza), że wszystko to kamieni kupa - zachwyci Cię trafność monologów antybohatera Ślępnąc od Świateł.
Ja mam ambiwalentne odczucia. Twórczość Żulczyka mnie jednocześnie odrzuca, jak i przyciąga, pomimo niesmaku jaki pozostawia.
Posłużę się jednym z bardziej wyświechtanych określeń: tę książkę można chyba albo bezgranicznie pokochać, albo znienawidzić. Trudno mi sobie wyobrazić, by dało się przejść obok niej obojętnie. Przykuwa uwagę, hipnotyzuje, wciąga, uwodzi - mnie przede wszystkim językiem i stylem, innych czytelników być może bardziej fabułą albo znakomicie napisanymi postaciami. Żulczyk doskonale wie, co tutaj robi, i - w odróżnieniu od kilku innych polskich pisarzy z młodego pokolenia, z którymi miałam do czynienia - nie robi tego w wyrachowany, pretensjonalny lub przesadnie autoerotyczny sposób. Co prawda gdzieś w połowie (a książka ma ponad 500 stron) ten wyścig płynących dziką falą niezwykłych zdań, fraz, obrazów i porównań jakby nieco zwalnia i fale uderzają nas jakby coraz słabiej, ale całość jest spójna, rytm zostaje zachowany, siedzimy wbici w fotele do końca i oglądamy (oczami narratora) mroczną stronę Warszawy z niesłabnącym przejęciem. To jest ten rodzaj powieści, które czyta się tak, jakby oglądało się film, a ja lubię takie kino. Oczywiście, mogło być lepiej - mogło być bardziej "o czymś", głębiej, oryginalniej na poziomie idei, kilku przeszarżowanych porównań można by sobie darować, (być może) można było napisać to wszystko w mniej seksistowski sposób i być może ta cegła mogła być jednak trochę cieńsza. Ale, jak dla mnie, Żulczyk ujawnił tu duży talent pisania świadomie, precyzyjnie, oryginalnie A JEDNOCZEŚNIE w niewyrachowany sposób - są tu fragmenty, które płyną prosto z serca, i to się czuje. Mnie kupił. I jestem tym bardzo zaskoczona.
To wszystko już było, tylko lepiej napisane. Poza tym mam wrażenie, że było płacone od strony, albo edytor gdzieś zachlał ze smutku po czytaniu snów głównego bohatera i do tej pory się nie odnalazł. Jedyną świeżością opisy bandyterki, pewnie dlatego, że najbardziej wyobrażone. Zgrabne metafory służące głównie do nabijania się z hipsteriady niestety nie zmienią faktu, ze to tylko pozbawiona treści papka. Po której odbija się starą mielonką.
I received this from Netgalley in exchange for an honest review.
DNF @14%
I had a hard time getting into this one. The writing wasn't bad, and the translation seemed to be okay, but I just didn't connect with the characters. I may come back to this one sometime.
Hm. Z Żulczykiem to jest chyba faktycznie tak, że albo się go kupuje z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo wcale. Długo się wzbraniałam przed sięganiem po prozę Żulczyka i tak naprawdę nie wiem dlaczego. "Ślepnąc od świateł" już od pierwszych stron wciąga i zaskakuje (jak na powieść sensacyjną - bo tak to można chyba zaklasyfikować - przystało). Co prawda, rozmyślania głównego bohatera chwilami przypominały jakiś pseudointelektualny bełkot, ale widocznie taki był kaprys pisarza. Można to przetrawić, bo to kawał naprawdę dobrej prozy.
Jeżeli miałabym tę powieść oceniać jako mroczny kryminał w stylistyce noir połączony z brutalną powieścią narkotykowo-oniryczno-awanturniczą, to byłoby solidne 2,5 gwiazdki zaokrąglone do 3 ze względu na system oceniania Goodreads i na całkiem ładne wydanie.
Niestety, sam Żulczyk ani - jak widać po okładce (nominacja do Paszportów Polityki) - wielu odbiorców książki tej nie postrzega w kategoriach średnio udanej sensacji, tylko jako powieść Mówiącą O Życiu I Wielkich Sprawach. A - chociaż bardzo mi z tego powodu przykro - w momentach, w których Żulczyk chce nam objawiać Wielkie Sprawy, wychodzi z tego lekka grafomania. Owszem, jest tu okej kompozycja, jest motyw potopu Warszawy jako pewnego katharsis, widać tu nawiązania do "Odysei", do "Opowieści Wigilijnej" do "Zbrodni i kary" (ze snami), Miłosz wpleciony w tekst (choć tutaj zupełnie bez sensu) też zawsze na plus.
Tylko co z tego, jeżeli główny bohater jest po prostu odpychający, wszystkie postaci są odpychające, wszystkie wydarzenia są odpychające, a fabuła jest po prostu wydumana. Fabuła, która - chyba - ma przedstawiać Prawdę O Życiu, a jest jakąś fantazją na temat patologii, którą Żulczyk próbuje przedstawić jako normalność. Z każdej strony wybija pogarda - pogarda do ludzi, do Facebooka, do seriali, do normalności, do spokojnego życia, do każdego, kto jest niewykształconym robolem, i do każdego, kto jest przeintelektualizowanym hipsterem. Zgodzę się, że jako studentka lat 21 nie jestem może największym autorytetem do pisania o tym, jak wygląda normalne życie, ale na pewno nie tak.
Nie czuję się lepsza po przeczytaniu tej książki, nie czuję, że dobrze spędziłam czas, jestem zmęczona festiwalem banału i prób przedstawiania mi jako odkrywcze tego, co jest tak naprawdę cały czas tym samym - frustracją i pogardą. Nie wiem, czy jest to kreacja autora, czy wynika to z jego stosunku do życia, ale nie chcę się w to zagłębiać. Nie uważam, że cały świat jest zły, wszyscy są źli, wszystko jest złe, i nikt nie przekona mnie, że tak jest; i przez to chyba się z Żulczykiem nie dogadamy. A szkoda, bo na swoim Facebooku poleca bardzo fajne książki i lubię jego gust literacki. Mam zamiar sięgnąć jeszcze po "Wzgórze psów", ale - jeżeli dalej będzie tam tak bardzo zauważalna ta nieznośna otoczka czegoś więcej niż literatury rozrywkowej - możliwe, że sobie podaruję. Jest tutaj kilka dobrych momentów, zawierających trafne (choć absolutnie nie odkrywcze) spostrzeżenia, ale co z tego, skoro część czyta się z zażenowaniem. Niestety - nie polecam.
Arcydzieło. Mistrzostwo. Chylę przed Żulczykiem czoła. Jest geniuszem jeśli chodzi o niepokojącą atmosferę i aż do bólu przyziemny realizm. Wulgaryzmy? Nie przeszkadzały mi w ogóle, a wręcz były potrzebne. Bez nich to nie byliby ci sami bohaterowie, przez to cała powieść straciłaby bardzo ważny element realizmu. A jest on potrzebny, by opowiedzieć o tym, jak wygląda życie w Warszawie nocą i jak to jest pragnąć bliskości, a jednocześnie dążyć do samotności. Majstersztyk, Panie Żulczyk, nie mogę przestać myśleć o tej książce.
PL: recenzja dwujęzyczna (wersja angielska pod wersją polską) ENG: bilingual review (English version under Polish version)
Gdyby oczyścić tę książkę z wulgaryzmów, to okazałoby się, że jest ona zasadniczo o niczym. Nie mam nic przeciwko obecności bluźnierstwom w literaturze pod warunkiem, że ich umieszczenie w książce czemuś służy. Niestety mam wrażenie, że rynsztokowy język narracji miał za wyłączne zadanie to, by pryszczaci nastolatkowie mogli po przeczytaniu tej książki wpaść w zachwyt i nabrać przekonania, że oto jest książka, stanowiąca głos ich pokolenia. Oczywiście można twierdzić, że kakofonia wulgaryzmów, jakimi raczy nas główny bohater powieści miała go uwiarygodnić - zważywszy na jego profesję i środowisko, w jakim się obraca - lecz aby posłuchać rzucania mięsem naprawdę nie potrzebuję wydawać niemałych pieniędzy na kupno powieści, pretendującej do plasowania się w kategorii "literatury wysokiej". W tym celu mogę spokojnie wsiąść w piątkowe popołudnie do jakiegokolwiek środka komunikacji miejskiej i posłuchać opowieści wracającej ze szkoły młodzieży o różnorakich sposobach "napierdolenia" się alkoholem w weekend i w ten sposób wzbogacić swój słownik bluźnierstw. Nie chcę tu nikogo obrażać, ale być może nazwisko autora sprawia, że jego książki są adresowane głównie do żuli?
Perypetie głównego bohatera w niczym nie odbiegają od problemów przeciętnego polskiego przedsiębiorcy np. sprzedawcy płytek ceramicznych. I jeden i drugi sprzedają swój towar, czasami odbywają podróże służbowe i windykują należności od niesolidnych kontrahentów. W wypadku bohatera powieści Żulczyka jedyną różnicą jest to, że handluje on towarem nielegalnym oraz stosuje przemoc w celu odzyskania wierzytelności, a oba zachowania stanowią przestępstwo w świetle polskiego prawa. Poza tym jego problemy w niczym nie różnią się od trosk, z jakimi musi się borykać każdy handlowiec za wyjątkiem kwestii marketingowych. W tym zakresie sytuacja bohatera Żulczyka jest lepsza. Nie musi martwić się o klientelę, gdyż korzystając z tradycyjnych kanałów dystrybucji, tj. sprzedaży detalicznej, nie musi wydawać nic na reklamę, korzystając z dobrodziejstwa marketingu szeptanego.
Jak sądzę, prawdziwą siłą tej powieści miały być monologi wewnętrzne głównego bohatera, ukazujące jego skomplikowaną psychikę oraz wrażliwość nieprzystającą do brutalnych reguł otaczającej go rzeczywistości. Sęk w tym, że te przydługawe wywody do niczego nie zmierzają i w gruncie rzeczy nie są za bardzo odkrywcze, gdyż można je z grubsza sprowadzić do wspólnego mianownika ("wszystko jest do dupy"). Czasem nie mogłem nadążyć za logiką narratora, który monologuje na temat konieczności szacunku wobec kobiet, by przez cały tok powieści nie używać pod ich adresem epitetów innych niż "kurwa", "pizda" czy "szmata". Używanie przez mężczyzn rzeczownika "pizda" dla wyszydzenia słabości innej osoby dowolnej płci jest swoją drogą zagadnieniem szalenie ciekawym socjologicznie, jeśli wziąć pod uwagę, że każdy facet z tej "pizdy" wychodzi i podejmuje niemałe starania, by do tej "pizdy" wejść pewną częścią swego ciała.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że na okładce tej powieści widniała informacja, że była ona nominowana do nagrody "Paszportów Polityki". Polskie nagrody literackie nie mają w dalszym ciągu żadnego istotnego znaczenia (spośród książek uhonorowanych najważniejszą nagrodą, czyli "Nike" uznanie światowej krytyki zdobyły tylko "Podróże z Herodotem" Kapuścińskiego i "Bieguni" Tokarczuk), tym niemniej "Paszporty Polityki" nie są literacką efemerydą, skoro parę lat temu transmisja z gali przyznania tej nagrody była nadawana w telewizji. Nominacja "Ślepnąc od świateł" do "Paszportów Polityki" unaocznia powolny upadek krytyki literackiej, skoro tak słaba powieść robi taką niepośrednią karierę.
If you purge this book from profanity, it would turn out that it is essentially about nothing. I do not mind the presence of vulgarisms in literature, provided that their placement in a book serves something. Unfortunately, I have the impression that the guttering language of the narrative had the sole task of keeping pimpled teenagers from falling in love after reading this book and becoming convinced that this is the book that is the voice of their generation. Of course, it can be argued that the cacophony of vulgarisms that the protagonist of the novel would like us to give credence to - considering his profession and the environment in which he is turning - but to listen to hurling insults I really do not need to spend a lot of money to buy a novel that pretends to be placed in category of "great literature". For this purpose, I can get on any Friday public transport and listen to the stories of young people returning from school in a variety of ways to "get up" with alcohol during the weekend and thus enrich dictionary of crude indecent language.
The trials of the main character do not differ from the problems of the average Polish entrepreneur, for example, the seller of ceramic tiles. Both sell their goods, sometimes travel on business and collect debts from unreliable contractors. In the case of the hero of the novel by Żulczyk, the only difference is that he trades illicit goods and uses violence to recover debts, and both behaviors constitute a crime in the light of Polish law. In addition, his problems are no different from the concerns that every trader must deal with except for marketing issues. In this regard, the situation of the hero of Żulczyk is better. He does not have to worry about customers, because using traditional distribution channels, i.e. retail sales, he does not have to spend anything on advertising using the benefits of whisper marketing.
I think that the real strength of this novel was to be the inner monologues of the main character, showing his complex psyche and sensitivity that does not match the brutal rules of the surrounding reality. The problem is that these lengthy arguments do not aim at anything and, in fact, they are not very revealing, because they can be roughly reduced to a common denominator ("everything sucks"). Sometimes I could not keep up with the narrator's logic, which she monologues about the need to respect women, not to use epithets other than "whore", "cunt" or "rag" for the whole course of the novel. Men using the word "cunt" to deride the weakness of another person of any gender is a very interesting sociological problem, considering that every guy goes out from this "cunt" and makes considerable efforts to enter this "cunt" by a certain part of his body.
The saddest part of all this is that on the cover of this novel there was information that it was nominated for the "Polityka's Passports" award. Polish literary awards still have no significant significance (among books honored with the most important prize, "Nike", only "Journeys with Herodotus" by Kapuściński and "The Flights" by Tokarczuk won worldwide recognition), nevertheless "Polityka's Passports" are not literary ephemera , due to the fact, that a few years ago the award gala was broadcasted on television. The nomination of "Blind from lights" to "Polityka's Passports" shows the slow fall of literary criticism, since such a weak novel makes such a career.
No i w końcu mam to za sobą :) Dołączyłem do rzeszy mainstreamowców i przeczytałem "coś od Żulczyka". Wybór był łatwy - "Ślepnąc", mimo 5 z okładem lat od wydania jest ostatnio mocno hype'owane - bo serial, bo audiobook, itp. Poniżej moje krótkie podsumowanie po lekturze:
1. Połakomiłem się na bardzo szeroko chwalonego audiobooka i ... to był błąd. Głos Skoniecznego irytował mnie przez 99% czasu - robił wrażenie sztucznego, nienaturalnego i tylko podkręcał nachalnie nieudane manieryzmy, którymi poszczególne postacie obdarzył autor. Ale szczytem wszystkiego jest sposób odwzorowania głosów kobiecych - nie wiedziałem czy śmiać się, czy płakać :(
2. Ktoś kiedyś podsumował, że Żulczyk to taki literacki Vega. I choć nie oglądałem nic od PV od lat, chyba częściowo zgodzę się z tym stwierdzeniem. Dlaczego częściowo? W filmach PV wszystko jest do dupy, łącznie z fabułą - w "Ślepnąć" akurat fabuła (historia, ciągi przyczynowo-skutkowe, tempo) to ten jeden aspekt który trzyma się kupy. Cała reszta jest intencjonalnie syfiasta - przerysowana, przefilozofowana, naturalistyczna i brutalna do granic groteski. Oczywiście w zamyśle ten cały turpizm ma szokować "aż do zachwytu", straszyć gospodynie domowe abstrakcyjnym dla nich światkiem podziemia (w bezpiecznym zaciszu domowego ogniska), itd. Niestety, z miernym efektem - brakuje umiaru, brakuje talentu, szwankuje kreacja bohaterów, ciężko o jakiekolwiek zaangażowanie emocjonalne.
3. To "filozofowanie" (w wykonaniu głównego bohatera) to akurat całkiem ciekawa sprawa - jest go dużo, nie współgra z kreacją postaci (straight to the point, konkretny, "marnujemy czas"), ale w całym tym słowotoku na poziomie wczesnego Coelho zdarzają się (naprawdę!) prawdziwe perełki - tak raz na 15-25 razy jakieś porównanie jest niesamowicie trafne, celne i warte zapisania. Kiwasz wtedy głową z uznaniem i ... po jakichś 30 sekundach zapominasz, zniesmaczony lawiną kolejnych mądrości w stylu osiedlowego półmózga (albo i gorzej) ...
4. Jak wspomniałem powyżej - kreacja postaci leży i kwiczy, ale o dziwo nie ma to jakiegoś kolosalnego wpływu na samą historię, która jest całkiem wciągająca i do tego dynamiczna. Może nie ma jakichś niesamowitych zwrotów akcji, ale nie zmienia to faktu, że jako czytelnik chciałem się dowiedzieć "jak to się skończy".
Komu polecam? Hmm, chyba nikomu :) Nie nadaje się nawet na wakacyjny wyjazd - doła można złapać :) Ja słuchałem przy bieganiu i była to całkiem rozsądna decyzja. Czy sięgnę po kolejną książkę Żulczyka? Nie, raczej nie. Ale "never say never".
Żulczyk się wyrzygał, wybiło z niego szambo, napisał swój “Dom zły” i - jakże oryginalnie - odmalował brudnymi barwami nocne życie “warszawki”. Gdy główny bohater zaczynał swoje monologi pełne nihilistycznej sraczki z nudów odpływałem myślami w rejony tak ekscytujące, jak grafik wywozu odpadków na grudzień. Niemniej “Ślepnąc” słuchało mi się dobrze, bo Żulczyk to dobry pisarz (świetnie czuje dialogi i operuje porównaniami!), do tego Krzysztof Skonieczny fenomenalnie rozprawił się z tą żulczykową groteską, więc koniec końców polecam, w każdym razie w formie audiobooka.
Dużo wszystkiego. Opisow, dialogow, porownan. Czasami za duzo, ale w sumie to tak widzimy swiat. Moze nie zwracamy na to uwagi ale tak jest. Duzo. Dobra literatura
Jacek. Jacek zawsze lubił ważyć i liczyć. Tak mówi. Zatem robi to, co kocha: waży narkotyki i liczy pieniądze.
Tematyka tej książki zupełnie nie jest w moim guście, a mimo to chciałam ją przeczytać. Chciałam dowiedzieć się o co tyle szumu. Jakaś część mnie była przekonana, że to mi się jednak nie spodoba. Początek powieści to potwierdzał, a potem wszystko się zmieniło. Wpadłam po uszy. Fabuła zeszła na drugi plan. Liczył się tylko główny bohater i jego przemyślenia. Jakie to było dobre!
Nie do końca potrafię powiedzieć Wam, co mnie tak zachwyciło. Mogę jedynie powiedzieć, że to było bardzo prawdziwe. Myśli Jacka były oczywiste. Ale to ten typ oczywistości, z którego zdajemy sobie sprawę dopiero, kiedy ktoś wyrazi je na głos. To było mocne, przygnębiające, walące z piąchy prosto między oczy. Jeszcze dochodzę do siebie po tym uderzeniu. Jeszcze zbieram siły, żeby podejść do serialu…
4,5 ⭐️ Fajnie wrócić i przypomnieć sobie tą historię. To ten moment gdy wulgaryzmy zupełnie mi nie przeszkadzają, a tak mocno pasują do Żulczyka i jego powieści. Czas zapoznać się z drugą częścią.
Polish noir, adapted to a TV series – and, it appears, written with such a development in mind. As such, it is somewhat stretched and padded, to a degree that it becomes rather saggy and repetitive. A certain amount of entertainment is derived from satirizing Warsaw’s arty-farty glitterati, the media tarts. But again, repetitive. The attempt to make night-time Warsaw a character of sorts, an imperative in the plot (admittedly in the opinion of the unreliable narrator), doesn’t get much beyond saying the city is a bad place, inhabited by idiots.
Świeżo po lekturze mam w sobie takie mieszane uczucie, że może nie powinna mi się podobać taka powieść klasy B. A jednak w intrygę niewielu kryminałów tak się dałam wciągnąć, jak w tę lekturę trzeciorzędną, która najwięcęj czasu poświęca mało właściwie śmiesznym szyderstwom z hipsteriady. Trudno. Wychodzi na to, że mam skrzywiony gust. I myślę, że chciałabym zobaczyć ekranizację.
Bardzo długo się rozkręca, spodziewałem się osobiście czegoś lepszego. Przez polowe książki widać cytaty z książek Piotra C, tylko ubrane w kryminalne kimono. Autor również stosuje artystyczne metafory które nie pasują do klimatu. Mimo wszystko polecam przebrnąć
Książki sensacyjne powinny równać do tej, albo przynajmniej starać się ją przeskoczyć. Poza tym jest tu masa prawdy, ale chyba jestem zbyt dużym chujem, żeby się do tego przyznać.