Lunapolis. Miasto w szponach kultu sztuki. Tu nawet mordercy dążą do perfekcji. I są art-zbrodniarzami. Dzieci zamawia się u duszoinżynierów. W konkurencyjnych korporacjach. Dorosłe beztalencia kasowane są w okamgnieniu, by jako ludzkie odpady zgnić w cuchnących, rozkładających się światach przeszłości. Przebudzenia dostąpią tylko najdoskonalsi, albowiem tak chcą Przedksiężycowi. – Niesprawiedliwe wredne sukinsyny! – bluźni początkujący artysta. Jak się okazuje, ten młody malarz nie jest w swym buncie odosobniony… W dodatku czas dobiega końca, a świat rozpada się i rdzewieje…
Polish writer. She graduated from the Faculty of Oriental Studies at Jagiellonian University with a specialization in Arab Studies. After graduation she came back to Katowice, where now she works in tourist office. Member of a Silesian Fantasy Club. She made her debut in April 2004 with a short story Diabeł na wieży, which was published in a Science Fiction magazine. She was writing movie and book reviews for web magazine Avatarae. Today she writes for Esensja. In July 2005, her short stories about Domenic Jordan were published in a collection entitled Diabeł na wieży by Fabryka Słów Publishing. Her full lengh book debut was a novel Miasto w zieleni i błękicie.
Pierwszy tom trylogii wciągnął mnie i zachęcił do zakończenia tej książki. Spodobała mi się wizja świata, w której tajemniczy Przedskiężycowi (nadal nie wiadomo kim oni są) zamawiają wynalazki u ludzi, a potem decydują o ich akceptacji lub nie. Ludzie mniej utalentowani, którzy nie mają pieniędzy na udoskonalenia własnych umiejętności zostają w przeszłości, nie są zabierani podczas tzw. skoków w przyszłość. Czy to nie jest też swego rodzaju alegoria naszego świata? Ciekawa jestem dalszego ciągu, będę niedługo czytać.
Czy możliwe jest zbudowanie społeczeństwa, składającego się wyłącznie z jednostek doskonałych, wybitnych, perfekcjonistów; społeczeństwa, którego każdy wytwór jest artystycznie wyrafinowany, niepowtarzalny, po prostu – piękny? Każdy obywatel jest najlepszy w swojej dziedzinie, a prawdopodobieństwo spotkania na ulicy geniusza jest stuprocentowe? Jak to osiągnąć? Przedksiężycowi są pewni, że mają sposób…
Przedksiężycowi rządzą światem, w którym dobra materialne dostępne są dla wszystkich za darmo, pod jednym tylko warunkiem – że mieszkańcy będą oryginalni, kreatywni, że wszystko, co stworzą, będzie nosić piętno sztuki. Wszystko jedno w jakiej dziedzinie – swoboda wyboru jest w pełni akceptowalna. W pierwszej chwili wydaje się, że to pociągająca wizja – koniec z przeciętnością, ubraniami pochodzącymi z jednej linii produkcyjnej, banałami straszącymi na każdym kroku. I jeszcze ta swoboda wyboru dziedziny, w której można się wykazać! Marzenie życia, nieprawdaż? Ale po początkowej ekscytacji przychodzi refleksja – co z tymi, którzy nie chcą/nie umieją/nie są w stanie się dostosować? Na takich nieprzystosowanych Przedksiężycowi mają sposób – po prostu pozbywają się ich. Dosłownie. Jak balastu. Ci, którzy odstają, nie nadążają, oddzieleni coraz bardziej od artystycznej reszty, są bezlitośnie eliminowani – kolejny Skok rozwiązuje ostatecznie problem, skazując na śmierć całe rzesze nie dość kreatywnych czy nie dość artystycznie wyrobionych obywateli. Na dodatek wszyscy członkowie społeczeństwa Lunapolis biorą udział w grze w samodoskonalenie nie znając kryteriów selekcji. Ale na wszelki wypadek zamawiają dzieci z określoną kombinacją genów, która – jak sądzą – może okazać się tą jedyną, gwarantującą szczęśliwe dotrwanie do Przebudzenia, momentu przekroczenia bram Raju. Albo wymieniają geny sobie, powiększając w ten sposób potencjalne uzdolnienia. Tyle tylko, że działają na oślep, wszak nie wiedzą, co gwarantuje sukces. Przerażające. I byłoby przerażające, nawet gdyby śmierć była tylko powieściową metaforą (a nie jest!), wykluczeniem, wyrzuceniem poza społeczny nawias. Przecież to eugenika w najgorszym wydaniu, czysty totalizm, artystycznie polukrowany dla niepoznaki. Przedksiężycowi chcieli stworzyć społeczeństwo doskonałe, a wyszedł im wyścig szczurów wśród celebrytów.
Kreacja świata robi wrażenie i nie jest to wizja optymistyczna. Wszak eugenika już kiedyś znalazła piewców, że o nazistowskich teoriach rasowych nie wspomnę. Bardzo nie życzyłabym sobie, aby taka lub choćby tylko podobna dyktatura była naszą przyszłością. Przyszłością, w której na społeczny niebyt skazuje się ludzi „niekompatybilnych” z najnowszymi gadżetami technicznymi, ludzi „niekreatywnych” czy za nic mających medialną popularność. Przyszłością, w której wszyscy muszą (nie – mogą lub chcą, tylko właśnie muszą) robić karierę zawodową; przyszłością, w której sens życiu nadaje sukces i rozgłos. Tylko to się liczy. Nie mam nic przeciwko kreatywności, ale ponieważ obserwuję na co dzień dewaluację tego określenia i stosowanie go w znaczeniu coraz bardziej pejoratywnym, naprawdę obawiam się świata, w którym tak właśnie powierzchownie rozumiana będzie głównym kryterium przydatności społecznej. „Kreatywność”, przejawiająca się także w wymyślaniu coraz to nowych sposobów zadawania bólu czy organizacji krwawych widowisk. A ponieważ w świecie powieści tak właśnie powierzchownie rozumiany artyzm czy kreatywność dominuje (przy jednoczesnym braku opisu geniusza w działaniu), zatem wydaje mi się, że autorka sportretowała coraz wyraźniejszy trend: społeczeństwo składające się z celebrytów. Celebrytów zapatrzonych w siebie, zainteresowanych jedynie osiąganiem perfekcji w najbardziej „chwytliwej” dziedzinie, po prostu cynicznych karierowiczów. Ale celebrytów złapanych w pułapkę, skazanych na wieczny wyścig, ciągłą rywalizację, ustawiczne wymyślanie na nowo siebie i swojej sztuki.
Fabuła powieści i konstrukcja bohaterów są trudne do oceny, gdyż czytelnik dysponuje jedynie pierwszą częścią opowieści, w zasadzie wstępem do właściwej historii. Akcja na razie nie przeraża tempem (to nie zarzut), rozwija się raczej powoli, a bohaterowie bez pośpiechu przedstawiani są czytelnikowi. I choć ich motywacje momentami wydają się naiwne czy też nazbyt młodzieńczo idealistyczne, to przecież mamy do czynienia dopiero z pierwszym tomem – bohaterowie jeszcze będą mieli okazję dojrzeć i wydorośleć (o ile zdążą przed kolejnym Skokiem).
Szczerze mówiąc, perypetie poszczególnych postaci nie zainteresowały mnie jakoś specjalnie – o wiele ciekawsze wydały mi się tajemnice powieściowego świata. Świata, ograniczonego do jednego miasta, istniejącego w różnych wersjach czy też stadiach rozpadu. Świata, w którym entropia jest bezlitośnie skuteczna, a jeden, jedyny wyjątek czyni dla obcego przybysza. Świata, w którym częstotliwość Skoków jest większa od statystycznej wymiany pokoleń (populacja wykazuje stałą tendencję zniżkową). Świata, rządzonego poprzez dyskusyjne i niekonsekwentne zalecenia Przedksiężycowych (zakaz stosowania w domach oświetlenia gazowego przy jednoczesnym zezwoleniu na używanie go w latarniach ulicznych), ale jednocześnie świata, w którym sensu tych zaleceń nikt nie podważa. I w końcu świata, który ma ściśle określony „termin ważności”… Nie ukrywam, pierwszy tom „Przedksiężycowych” rozbudził moją ciekawość i mam nadzieję, że kolejny wyjaśni wątpliwości dotyczące zasad funkcjonowania świata opowieści.
Recenzja ukazała się 2010-03-08 na portalu katedra.nast.pl
Książka utrzymana w konwencji podobnej do steampunk. Atutem sąniezwykle barwne opisy świata Lunopolis oraz znakomity warsztat literacki autorki. Niemniej bohaterowie są raczej płascy, a rozwój wypadków dość powolny. Miałam poczucie jakby dużo się działo, ale nijak nie zbliżało mnie do poznania tajemnic tego unikalnego, stworzonego przez przedksiężycowych, świata.
Na początku powieść niezwykle intryguje i rozbudza ciekawość. Jednak im bliżej końca, tym bardziej czytelnik oczekuje już jakichś odpowiedzi, a tych w książce zupełnie brak. Wszystkie główne wątki pozostają otwarte. Troche zabrakło mi stopniowego uchylania rąbka tajemnicy np. dotyczącej stosunków w domu Brina Issy. Jednak ponieważ powieść została pomyślana jako trylogia, mam nadzieję, że w kolejnych częściach znajdę więcej wyjaśnień (chociaż mam już kilka swoich założeń co do tego, kto tak na prawde pociąga za sznurki).
Książkę jak najbardziej polecam, gdyż czyta się ją z największą przyjemnością.
Mam bardzo mieszane uczucia, świat jest bardzo ciekawy ale bohaterowie już nie. Mam wrażenie że w zamyśle powinniśmy się skupiać na bohaterach a świat miał być w tle. A jest na tyle fascynujący lub bohaterowie nijacy że wybija się na wierzch i chciałoby się go eksplorować bardziej, w większości jest zarysowany z momentami dokładniejszego szkicu. Trochę tak jakbym oglądała dziurawa mapę.
Świat mógłby być niedopracowany i w tle gdyby bohaterowie potrafili udźwignąć historie. Jedynie Kaira trochę mnie interesuje, prawdopodobnie dlatego że mam pacjentkę o tym imieniu i jestem ciekawa czy właściciel stąd czerpał inspiracje.
Szczerze nie wiem czy sięgnę po kolejna część, próbowałam wyszukać jakieś informacje co może być dalej ale wszelkie opisy kolejnych tomów to inne wersje opisu pierwszego.
Błyskotliwy, nieprawdopodobnie pomysłowy świat przedstawiony, stworzony z niesamowitą wyobraźnią i dorównujący spokojnie najbardziej szalonym pomysłom mistrzów gatunku. Dość banalna fabuła i postacie, których cechy poznajemy z autorskiego opisu, a nie z ich działania. Napisane bezpiecznym, poprawnym językiem. Ech, jak ja strasznie żałuję, że tego nie napisała Kańtoch z czasów po "Czarnem", mistrzyni odważnej kreacji bohaterów i jedna z najciekawszych stylistek polskiej fantastyki wieku XXI.
Z pozytywów – ciekawa kreacja świata, wizja świata, w którym ulepszenia i zabawa genami jest codziennością. Z negatywów – płascy bohaterowie, a fabuła zupełnie nie zachęciła mnie do kontynuowania. Poza tym, jedna z myśli głównego bohatera, którą odebrałem jako typowe myślenie gwałcicieli („nawet jak się opiera, to na pewno tego chce”), odrzuciła mnie od niego całkowicie...
5/10 Ostatecznie rozczarowanie i brak chęci na lekturę dalszych tomów. Pomysł ciekawy i do pewnego momentu nawet się to czyta, ale miejscami napisane jest to tak niezręcznie, a rozwój akcji i bohaterów tak idiotyczny, że ma się ochotę wszystko to zostawić przy kolejnym skoku.
Annę Kańtoch znałam z innych książek, ale Przedksiężycowych nie mogę z nimi porównać. Powiem szczerze, pierwsza część mnie nie zachwyciła - stworzony świat Lunapolis był niezwykle interesujący, ale losy bohaterów nie były szczególnie wciągające. Kontynuowałam czytanie zachęcona recenzjami, że właśnie całość jest warta uwagi.
Sam zamysł świata jest niezwykły, ale aż prosi o jeszcze więcej ekspozycji (co z drugiej strony też miałoby wady). Aż żałuję, że po internecie nie ma żadnych fanowskich wizualizacji jak mogłoby wyglądać miasto.
Trzecia część jest zdecydowanie najlepsza, kawałki układanki zaczynają w końcu do siebie pasować. Jednocześnie kilka rzeczy jest specjalnie niedopowiedziane, aby czytelnik mógł wierzyć w co chce.
Gorąco polecam osobom, które lubią nieszablonowe fantasy. Sugeruję czytanie książek szybko jedna po drugiej i zwracanie większej uwagi na imiona w interludiach niż ja to zrobiłam ;)
Opis pierwszego tomu „Przedksiężycowych”, który możemy znaleźć na tylnej stronie okładki, należy do tych enigmatycznych, acz intrygujących zarazem. Po lekturze mogę bez wahania potwierdzić — wydawnictwo podjęło w tej kwestii słuszną decyzję, najlepiej bowiem podejść do tej powieści z otwartym umysłem i dać się zaskoczyć wszystkim skrywanym przez nią tajemnicom.
Rytm życia mieszkańców Lunapolis wyznaczają kolejne Skoki; data przesuwana jest wówczas naprzód o kilka lat, a spory odsetek ludności pozostaje w tyle, skazany na przyspieszoną zagładę i rozkład na jednym z wielu szczebli umierającego świata. Nikt nie wie, co decyduje o tym, kto przetrwa Skok, a kto dostąpi ostatecznego Przebudzenia. Rodzice płacą olbrzymie kwoty korporacjom dobierającym geny ich potomstwa, ale ani ogromny talent w jednej dziedzinie, ani też wszechstronność nie są gwarantami szczęścia. Wszelkie odpowiedzi znane są jedynie Przedksiężycowym — a choć ludzie nigdy ich nie poznali ani nie spotkali, za cel stawiają sobie zyskanie uznania tych tajemniczych istot.
Podczas jednego ze Skoków poznają się Finnen i Kaira. Dziewczynę dręczą wyrzuty sumienia związane z faktem, że udało się jej nie zostać w tyle, postanawia więc zrobić, co w jej mocy, by ulżyć w cierpieniu mniej fortunnym — nawet jeśli będzie to oznaczało sprzeciwienie się woli despotycznego ojca albo samych Przedksiężycowych. Finnen obiecał zaś zrobić wszystko, o co poprosi go przyjaciółka. Prócz tej dwójki jest jeszcze Daniel, przybysz z zupełnie innego świata, który przypadkiem trafia do najdalej posuniętej w rozkładzie wersji Lunapolis i usiłuje za wszelką cenę wydostać się stamtąd.
Trudno sformułować jednoznaczne osądy dotyczące fabuły powieści, ponieważ pierwszy tom cyklu jedynie zawiązuje akcję i otwiera kilka wątków, a na ich rozwiązanie przyjdzie pewnikiem poczekać czytelnikom do trzeciej części trylogii. Porcji opowieści, którą otrzymujemy w „Przedksiężycowych I”, udaje się rozbudzić apetyt na ciąg dalszy — zarówno na poziomie mikro, czyli losów protagonistów, jak i makro, czyli wyjaśnienia zagadki Przedksiężycowych i tajemnicy skrywanej przez Przebudzenie.
Anna Kańtoch, trzykrotna laureatka nagrody imienia Janusza A. Zajdla, udowadnia, że w pełni zasługuje na przyznawane jej wyróżnienia. Opisy wychodzące spod pióra pisarki są zgrabne i plastyczne, zazwyczaj nasiąknięte dość subtelnym stylem, a przy tym niezwykle klimatyczne i pasujące do tej niezwykłej kreacji, jaką jest Lunapolis. Pochwalić można także sylwetki bohaterów — każdy z nich jest odpowiednio charakterystyczny, niejednoznaczny, ale i na swój sposób skażony, co także koresponduje z wizją świata. Miejmy nadzieję, że kolejne tomy pozwolą im w pełni rozkwitnąć, a świetnie zapowiadający się cykl nie zbiera ode mnie pochwał na wyrost.
Najjaśniejszy punkt „Przedksiężycowych” stanowi jednak samo Lunapolis — miasto intryguje i fascynuje od pierwszej strony powieści, a wraz z odkrywaniem kolejnych kart przez autorkę zyskuje jeszcze bardziej, z pasujących do siebie elementów wyłania się bowiem złożony oraz, co najważniejsze, spójny i dopracowany obraz, a przy tym pełen oryginalnych pomysłów i rozwiązań. Genozmiany, art-mordercy, osobowości uwięzione w ciałach mechanicznych istot czy koncepcja ukazania tego samego miasta w różnym stadium entropii — to tylko niektóre ze smaczków. Choćby dla samej wizji świata przedstawionego warto po tę książkę sięgnąć.
Powergraph po raz kolejny udowadnia, iż seria „Fantastyka z plusem” jest gwarantem jakości; można ją kupować w ciemno, a zawsze otrzyma się pozycję, od której nie można się oderwać. Cieszy też fakt, że trylogia Anny Kańtoch staje na półce w jednym szeregu z utworami Kosika i Wegnera; to najlepszy dowód na to, że w polskiej fantastyce wciąż jest miejsce na literaturę rozrywkową na godziwym poziomie, a zarazem nierażącą odbiorców stylistyczną mielizną czy fabularną sztampą. Jak dobrze, że nadal istnieje wydawnictwo inwestujące w tego typu prozę, dzięki któremu „Przedksiężycowi” w całości trafią wreszcie do naszych biblioteczek. Warto było czekać.
--- Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Moje sci-fi cv jest bardzo skromne, więc proszę się ze mnie nie śmiać (za bardzo), jeśli będę się ekscytować konceptami wałkowanymi być może od stu lat. No dobrze, jako tako się zabezpieczyłam, to teraz zobaczcie, co autorka serwuje w “Przedksiężycowych”.
Lunapolis jest miejscem z jednej strony pięknym, bo stworzonym przez artystów. Metalowe konstrukcje na budynkach odbijają czerwone słońce, chodniki nie trzymają się ziemi, tylko pną schodami i mostami wysoko w powietrze, a spacerują po nich barwnie ubrani ludzie oraz mechanoidy o różnorodnych kształtach. Jedzenie produkują maszyny, a ciężkie i poniżające prace wykonują uwięzieni w metalowych ciałach przestępcy. Nic, tylko cieszyć się życiem i skupić na rozwoju nauki i sztuki.
Nie.
Szybko zauważymy, że w Lunapolis nie spotkamy wielu starszych ludzi, a to dlatego, że dożycie słusznego wieku graniczy tu z cudem. Światem tym rządzą tajemniczy Przedksiężycowi, za sprawą których następują Skoki w czasie, mające prowadzić do jeszcze bardziej tajemniczego Przebudzenia. Niby wszystko pięknie, ale szkopuł w tym, że nie wszyscy “przeskakują” dalej. Niektórzy zostają w tyle, w porzuconej rzeczywistości, każdorazowo generowanej przez Skok, a która skazana jest na powolną entropię. Nie ma stamtąd powrotu. Przedmioty będą się coraz szybciej starzeć i rozpadać, żadna kontuzja nie będzie się leczyć, kiedyś też skończy się jedzenie, ponieważ maszyny stanęły.
Oczywistym jest, że każdy się stara “przeżyć” Skok, jest to jednak hazard, gdyż decyzja należy do Przedksiężycowych, a o tym, czym się kierują, krążą jedynie plotki. Plotki zaś rozsiewają konkurujące ze sobą korporacje, gdzie u duszoinżynierów można zamawiać dzieci (piękne, z talentem do akrobatyki, malarstwa albo skrytobójstwa, zależy co akurat jest w modzie) lub też udoskonalić samego siebie (rzecz jasna to niemało kosztuje i w dodatku trzeba poświęcić coś w zamian).
Wizja Lunapolis jest przerażająca, ale zarazem fascynująca i dla mnie miała największe znaczenie w tej książce. Co stanowi o wartości człowieka? Czy są granice tego, co jesteśmy w stanie poświęcić dla zadowolenia kogoś, kto trzyma nasz los w swoich rękach? W jakim stopniu potrafimy zatracić siebie, aby walczyć o przeżycie? Jak żyć, kiedy każdy Skok to budzące grozę oczekiwanie na wyrok? Jak długo społeczeństwo będzie się godzić z tą morderczą selekcją?
Refleksje takowe są umiejętnie i nienachalnie wplecione w fabułę, głównie w interakcje między bohaterami, którzy też są mocną stroną książki. Wyraźnie się między sobą różnią, jednak każdy zdradza czytelnikowi, jakie egoistyczne pobudki kierują jego decyzjami. Nie są to tak koszmarne cechy, żeby definiowały ich jako jednoznacznie złych, za to są uderzająco realne. Czy sami też tacy jesteśmy? Czy kierujemy się wygodą albo strachem w relacjach z innymi? No jest tu nad czym porozmyślać.
A w ogóle to książka zaczyna się tym, że do najstarszej z odrzuconych rzeczywistości, do całkowicie martwego Lunapolis, przylatuje statek z innego świata…
Ponieważ poszczególne tomy nie są dla mnie w żaden sposób całością, pozwolę sobie wkleić moje wrażenia z lektury całości przy wszystkich trzech.
Korzystając z bardzo miłej promocji i pamiętając, że koleżanka kiedyś "Przedksiężycowych" polecała, kupiłam w ciemno tom pierwszy, przeczytałam początek, zaryzykowałam i dokupiłam tomy drugi i trzeci. To była doskonała decyzja. Najlepiej czytać je jeden po drugim, bez dłuższej przerwy.
Zabawne, chyba żaden z bohaterów, może z wyjątkiem Tellis, nie wzbudził we mnie cieplejszych uczuć, a ich los był mi obojętny. Ani też żaden z bohaterów nie zaintrygował mnie w mniej pozytywny sposób. Normalnie dyskwalifikowałoby to lekturę. Ale tutaj jest Lunapolis. Fascynujące Lunapolis, Lunapolis, które chciałam poznać jak najdokładniej, którego przeznaczenie chciałam znać już, teraz, jak najszybciej. Jestem zachwycona. Pod wielkim wrażeniem. Oczarowana. Jedyne moje zastrzeżenie to to, że oczekiwałam po zakończeniu odrobinę więcej. Drobne zastrzeżenie, nie przekreślające absolutnie całokształtu.
Bardzo dobra fantastyka. Dodatkowy plusik za to, że z Polski.
Fabuły streszczać nie będę, bo do blurbu wydawniczego sięgnąć może każdy, natomiast co do treści... Nie mam większych zastrzeżeń. Nie jest to, oczywiście, traktat filozoficzny ani arcydzieło zasługujące na dziesięć gwiazdek, jednak w porównaniu do wydawanej ostatnio polskiej (S)-F odstaje, zdecydowanie. Na plus.
Autorka wprawnie żongluje ponurym, miejscami wręcz dekadenckim klimatem Księżycowego Miasta i buduje postacie o wiarygodnym rysie psychologicznym, czego w niektórych książkach niestety na próżno szukać. Wielkie brawa za włożony w to trud! Pierwszy tom "Przedksiężycowych" przeczytałam szybciej, niż ustawa przewiduje, a kolejne zamierzam pochłonąć bez żadnych przystanków po drodze. Aktualnie jestem w połowie drugiego i mogę podpowiedzieć, że warto sięgnąć po kolejne części i Kańtoch nie zawodzi, stawiając poprzeczkę naprawdę wysoko. Nie przeszkadza mi nawet to, że podejmuje temat istot w oczywisty sposób nadnaturalnych, czego z równą gracją nie umie zrobić, na przykład, Kossakowska ze swoim "Siewcą Wiatru". Być może później się wyrobiła, nie wiem. Ale ja nie o tym...
Widzę w "Przedksiężycowych" trochę inspiracji VanderMeerem (tak - szukałam czegoś podobnego już od miesięcy) i, naprawdę odrobinę, Miévillem. Obu tych panów uwielbiam, więc dopisuję to do zalet cyklu.
Warto po niego sięgnąć. Miłośnicy nieco ambitniejszej fantastyki nie będą rozczarowani.